Jeszcze raz o miłości
fot. Tim Ereneta, "On the playa", CC BY-NC 2.0, flickr.com

24 minuty czytania

/ Literatura

Jeszcze raz o miłości

Magdalena Romanowska

Czy miłość jest pojęciem na tyle skompromitowanym, że nie zasługuje już na pierwszy plan? Właśnie dlatego, że dzisiaj można opowiadać o miłości na tak wiele sposobów, o tylu jej wariantach, jak nigdy potrzebujemy literackiego komentarza

Jeszcze 6 minut czytania

Jest rok 2004, mostem Świętokrzyskim w Warszawie biegnie kobieta; leje deszcz, ona jest cała przemoknięta. Krótkie włosy lepią się jej do twarzy, a bluzka do gołego ciała. Cała Polska ogląda sutki Danuty Stenki i, na wpół zgorszona, na wpół zachwycona, czuje na karku jakiś powiew. To chyba wieje zefirek Dużych Zmian Gatunkowych i na pewno od teraz będziemy dostawać właśnie takie komedie romantyczne: będą w nich kobiety, takie, które mają ciała, na tych ciałach różne takie sutki i włoski, różne rozwody i blizny po młodszych kochankach mężów. Jeśli Fitzwilliam Darcy w mokrej koszuli był ciekawy i pociągający, to Danuta Stenka biegnąca w deszczu do Kuby z „Na dobre i na złe” jest cholernie ciekawa i cholernie pociągająca. Dostaniemy nowy romans, taki współczesny, acz błyskotliwy.

I na pewno będą też takie książki, w których główna bohaterka będzie inteligentna i nowoczesna. Będzie miała dylematy, kłopoty, ale będzie relatable. I to będzie tak, że przydarzą się jej pewne przygody, z pozoru błahe i zwykłe, ale one będą miały głębszy sens, pozwolą wysunąć uniwersalne wnioski i ukażą istotne fenomeny społeczne oraz sprowokują konieczne pytania o role kobiet i mężczyzn w zmieniającym się dynamicznie świecie; a to wszystko będzie tak napisane, że mucha nie siada.

I nagle budzisz się 20 lat później, Danuta Stenka już nie gra w romkomach, a Kuba z „Na dobre i na złe” w przebraniu księdza gania rowerem bandytów od niedzieli do niedzieli. Ale to nie wszystko; tamten zefir, ten zefir, co go Polacy czuli na karkach, ten od Dużych Zmian Gatunkowych, on kaszlnął, wydał jedno tchnienie i umarł. Od „Nigdy w życiu” nie było w kinach wartej uwagi polskiej komedii romantycznej, no ale za to w literaturze… nie było jej też.

Nagroda Literacka m.st. WarszawyNagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.

Czy miłość jest pojęciem na tyle skompromitowanym, że nie zasługuje już na pierwszy plan? Przywykło się chyba ten temat bagatelizować, zadowalać uproszczeniami. Ale choć przyjęliśmy z zachwytem bridgertonizację kultury popularnej, to chyba jest jeszcze w nas trochę krzepy, która pozwoli strawić nieco bardziej pogłębioną refleksję o starym jak świat motywie pod tytułem „typ kocha typiarę”. I zanim zostanie mi zarzucone biadolenie gdzieś z szarego końca heteronormy, zaznaczę, że „typ” jest tutaj tylko pewnym typem. Jego płeć i tożsamość są dowolne. Właśnie dlatego, że dzisiaj można opowiadać o miłości na tak wiele sposobów, o tylu jej wariantach, jak nigdy potrzebujemy literackiego komentarza.

Inne ramy

Trochę się nabijam – nie wiem, czy cała Polska oglądała wtedy Danutę Stenkę jako Judytę. Zdaję sobie sprawę, że adaptacja książki Katarzyny Grocholi to nie platońska idea romkomu. Wiem, że literatura popularna i romanse makulaturowe były oraz być muszą, a czasami literatura (z braku lepszego słowa) nieartystyczna jest lepsza niż żadna.

Bo nie jest tak, że tematu miłości nie ma wcale. Wydaje się, że w Polsce roku 2024 istnieje ogromny popyt na czytanie o miłości; jest też podaż, ale stanowią ją głównie pozycje w rodzaju „Narzeczonej nazisty” albo tytułów – z jakiegoś powodu wszystkich po angielsku, mimo że treść pisana po polsku – takich jak „Fading Red”, „Angry God” czy „Red Shirt”. Ten ostatni, autorstwa Julii Popiel, jesienią 2024 roku znalazł się na pierwszym miejscu Top Listy Romansów Empiku. Te fabuły to jakaś dziwna fantazja na temat Stanów Zjednoczonych i amerykańskiego high schoolu, dużo w nich patriarchalnej dominacji i przekonań, że ludzie naprawdę muszą się najpierw nienawidzić, żeby dobrze nabudowało się między nimi napięcie erotyczne. Wszyscy mężczyźni nazywają się tam McMillan i McCarthy i są łobuzami, a wiadomo, jak tacy kochają.

Trochę się nabijam, ale czy aż tak? Brakuje mi, i to brakuje w sposób dramatyczny, romansu na miarę Jane Austen, intrygi w stylu Szekspira, z nutą przenikliwości Sally Rooney. Chodzi o to, żeby temat miłości romantycznej ująć w ramy inne niż enemies to lovers, dominujący szef/szefowa, kochankowie vs. wojna, on jest gwiazdorem, a ja tylko zwykłą szarą dziewczyną itd.

O jaką książkę mi chodzi? Przede wszystkim o fikcję narracyjną. Bo w ostatnim czasie ciekawe, wnoszące coś do dyskusji o współczesnym kochaniu się i związkach są z jakiegoś powodu eseje. „Książka o miłości” Olgi Drendy i Małgorzaty Halber, „Moja ukochana i ja” Renaty Lis, a nawet wydane niedawno po polsku „Wszystko o miłości” bell hooks to lektury dla podobnych do mnie poszukiwaczy obowiązkowe. Dobrze, że powstała też książka „Krótko i szczęśliwie. Historie późnych miłości” Agaty Romaniuk, bo bierze udział w mapowaniu pojęcia miłości na nowo, decentralizuje dyskurs. Ale to wszystko non-fiction.

Nagroda

Zaczęło się bynajmniej nie od kobiety. W 1740 roku Samuel Richardson napisał historię zalotów czy konkurów, widzianą z perspektywy, no właśnie, kobiety i nazwał ją „Pamela, czyli cnota nagrodzona”. Przedtem i potem były różne historie miłosne – byli Tristan i Izolda, były Pawły, Wirginie, Heloizy i nowe Heloizy, ale nikt wtedy nie określiłby tego romansem w takim sensie, w jakim była nim „Pamela” Richardsona. Chodzi mianowicie o to, że Pamela miała szczęśliwe zakończenie – i potem bardzo, bardzo długo, żeby coś mogło nazywać się romansem, musiało takie zakończenie mieć. A w podtytule „Cnota nagrodzona” nie chodziło tylko o cnotę Pameli, bo również czytelnicy mieli mieć satysfakcję z tego, że dotrwali do końca.

Kiedy Jane Austen napisała „Dumę i uprzedzenie” (1813), to zmieniła grę, ustanowiła paradygmat, utarła nosa hejterom romansu, bo to nie była tylko durna historia o zakochanej pannie. Tam było wszystko; był konflikt majątkowy, różnice klasowe, skandal, bo ktoś popełniał mezalians; skandal, bo ktoś uciekł z żołnierzem; skandal, bo ktoś pyskował starszym i odmawiał ślubu z rozsądku. Żyjemy dla dramy i Austen wiedziała o tym bardzo dobrze. Ale drama to nie wszystko, bo pisarka umiała wpleść w perypetie sercowe problemy ówczesnego świata, wyłącznie je sygnalizując, tworząc z nich nieinwazyjne, ale jakże ważne tło. Jednym z wielkich tematów jej powieści był problem dziedziczenia majątku przez męskich potomków. Dzięki temu Austen przemycała do popularnego obiegu pewne idee, naświetlała problemy, unikając przy tym męczącego dydaktyzmu. Innym detalem są jej „wrzutki” dotyczące Imperium Brytyjskiego – bo gdzie się podziewa ten wuj z „Mansfield Park”, gdzie on tak wyjeżdża i skąd jest cała ta kasa; a w sumie to dlaczego ta inna rodzina ma mahoniowe meble, skąd je sprowadza, kto im je produkuje? To przykład takiej literatury, którą można czytać przez świat rzeczy i również w tym aspekcie Austen była szalenie nowatorska.

Austen zbuntowała się pod wieloma względami, ukazała bohaterki niejednorodne, ciekawe i błyskotliwe, a jednocześnie podlegające ciągłej presji rodzinnej, religijnej i obyczajowej. Trochę jak w powieści przygodowej te dziewczyny musiały przezwyciężyć przeszkody, aby osiągnąć szczęście, to znaczy – zjednoczyć się z jedną, prawdziwą i odrobinkę zakazaną miłością. Pod jednym względem jednak Austen się nie wyłamała. Jej książki zawsze kończyły się ślubem; musiał być wielki uśmiechnięty finał, bo inaczej by się nie sprzedało.

To chyba ta podstawowa różnica, która wyodrębni nowsze fabuły romansowe od tamtych wzorcowych: dziś już nie musi być szczęśliwego zakończenia, może być mała łyżeczka dziegciu, bo swoje już przecież widzieliśmy.

Zagubienie

Parę lat temu zbiorową wyobraźnią zawładnęli „Normalni ludzie” i chociaż były spory o to, czy to dobre, czy niedobre, to jednak powieść Rooney prowokowała dyskusje i krytyka drżała, a już na pewno próbowała na swój własny sposób ująć problem miłości i kasy. Na Zachodzie pojawiło się sporo spadkobierców i spadkobierczyń irlandzkiej pisarki, na przykład Naoise Dolan z jej „Ciekawymi czasami”. Tymczasem u nas takich piewczyń miłości (razem z całym jej balastem i syfem) chyba wciąż jest niewiele.

Jakąś propozycją jest eksperymentalne „Love Song” Karoliny Krasny, buzujące od poszukiwania nowej formy historii miłosnej. Zet i XY na każdy możliwy sposób próbują się kochać, od opowiadania sobie o ciepłej krwi po karmienie się szkłem. Każde zdanie zaskakuje, a autorka sprytnie uprzedza: „W tej książce nie będzie tuzina pompowanych róż. (…) Niektóre wątki nie zostaną rozwinięte”. Możemy zatem spokojnie zatapiać się w surrealistyczny świat, czytać o wychodzeniu z ciała i przemianie w muchę i przekonywać się, że dezorientacja spowodowana pulpową formą i wsobnym językiem jest w zasadzie transpozycją uczucia zakochania.

Wychodzi to świetnie, niezależnie od tego, czy taki był zamiar autorki. W pewnym momencie jednak się gubię i nie umiem utożsamić się z bohaterami o imionach XY i Zet. Zdania, które do siebie wypowiadają, brzmią pięknie, ale nie zawsze umiem patrzeć na nie jak na dialog zakochanych. Całość płynie poetyckim językiem, uwodzicielskim, ale bardzo abstrakcyjnym; kreślącym rzeczywistość interesującą, ale mało konkretną.

Wisząca nad „Love Song” katastrofa, widmo apokalipsy, przypomina z kolei „Zaklinanie węży w gorące wieczory” Małgorzaty Żarów, którą to powieść pewnie też można przeczytać jako historię miłosną. Chyba nie ma na razie w rodzimej literaturze innego tekstu, który lepiej komentowałby zjawisko pracy na kamerkach jako sposobu na zaspokajanie potrzeby bliskości. Ani jeden, ani drugi tytuł nie są jednak romansami per se.

Nie ma komu kibicować

Wszystko, czego bym sobie życzyła, na pierwszy rzut oka oferuje powieść Łukasza Barysa „Małe pająki”. Bez wątpienia jest to historia o miłości: takiej rozpoczętej w liceum, inicjowanej na tyłach starej skody. W tle są różnice majątkowe, małe miejscowości, dużo takiej Polski, jaką kiedyś oglądało się z okien pekaesu. Początkowo uwierzyłam w chemię między Olą i Tobiaszem, „szarą myszką” i popularnym chłopakiem. Zakochani obściskują się popołudniami, a w szkole, zupełnie tak jak u Rooney, udają nieznajomych. Motyw ten, chociaż nieco już ograny, wtłoczony w rzeczywistość małopolskiej prowincji wciąż intryguje.

Barys jest w dodatku dobry w opisywaniu małych impresji. Chwilami jestem w stanie dać się namówić, że bohaterka widzi właśnie to, bohater czuje właśnie tamto, że powietrze pachnie dokładnie tak, jak jest napisane. W dodatku urywki, opisy małych doznań mówią coś o bohaterach bez nadmiernej ekspozycji, jak tu: „W te ciepłe noce Ola cała się lepiła. Czuła na ramionach i skórze zapach Kuby. Chciała wejść do rzeki. Ale on powiedział, że nie, że to niebezpieczne” albo tu: „A w oborze, gdy zerknęła przez okienko, zobaczyła krowę i cielę, o którym mówił dziadek, że się właśnie urodziło. Patrząc w oko cielęcia, poczuła coś podobnego do piękna”.

Szalenie ciekawe jest też podejście autora do kwestii kapitału kulturowego. Barys celnie pokazuje, że chłopak, który na prowincji był średnio zamożny, w metropolii będzie po prostu biedny. Nie tylko przez brak odpowiedniej stylówki i kasy na pizzę, ale również dlatego, że w jego domu nie chadzano do teatru lub do opery z taką nonszalancją, jakby to było to samo, co pójść na obiad do babci. Ale większość nawiązujących do tego refleksji podana jest na tacy, wyeksponowana, żeby nie było wątpliwości, co bohater czuje, dlaczego się wyróżnia. Z jednej strony uwiera ta dosłowność, z drugiej – trudno złapać rytm i zaczytać się, bo odbijasz się od ciągłego meandrowania pomiędzy dyskusjami w mieszkaniu młodego doktoranta, kółkiem literaturoznawczym, przeglądem najnowszej prozy ludowej i rozmyślaniami samego bohatera przeżywającego swój dekadencki sen o byciu częścią krakowskiej bohemy.

Barys chce opowiadać o klasowości, ale zamiast oddać głos swoim postaciom, wybiera niekończące się referowanie edukacji socjologicznej i antropologicznej głównego bohatera. Naśmiewa się z papierowej świadomości różnic społecznych, w jaką wyposażył początkującego literaturoznawcę z UJ, ale czy sam nie idzie w jego ślady? Nie jako osoba, ale jako – jak mógłby powiedzieć ktoś z tego powieściowego koła polonistycznego – podmiot czynności twórczych.

Bohater, od początku średnio sympatyczny, z czasem staje się tylko trudniejszy do lubienia. Przy Oli, pracowitej, zalęknionej, a jednocześnie silnej, biednej, ale z czasem dysponującej coraz większymi oszczędnościami, wypada naprawdę nędznie. Razem tworzą parę, której nie da się kibicować, kiedy kończą razem, ma się wrażenie, że to najgorsze, co mogło Olę spotkać. Tymczasem żeby był romans, musi być kibicowanie, musi być obietnica nagrody, czyli zejścia się (nawet jeśli tylko na chwilę, na krótko) dwojga ludzi pasujących do siebie jak ulał. W „Małych pająkach” jedyne, za co trzyma się kciuki, to ucieczka Oli z małej kawalerki i od Tobiasza, który, choć na pewno ma wiele zalet, oczywiście jest wrażliwy i pewnie potrzebuje po prostu opieki oraz leczenia depresji, nie jest zaginioną połową Oli. I może to dobrze, może tej połowy po prostu nie ma, może to opowieść o czym innym. O tym, że właśnie czasem trzeba rzucić chłopa i zająć się sobą oraz miłością własną. Super, takich narracji też potrzeba, ale jako romans, którego wciąż szukam, to nie działa.

Druga połowa

O co w ogóle chodzi z tą połową i czemu tak się mówi? Z braku dobrej, soczystej miłosnej historii sięgam po książkę „Architektonika literackiego romansu” Anny Martuszewskiej i czytam, że tak to się wszystko zaczęło, od mitu o tym, że kiedyś byliśmy podwójni, z dwiema parami rąk, nóg, oczu i uszu. Dwie głowy, rozumy, no i dwa serca. Bogowie poprzecinali nas na pół, żebyśmy za bardzo nie hasali z tą podwójną siłą w jednym ciele. Chodzimy więc po świecie z taką raną w kształcie człowieka i szukamy czegoś, co ją zalepi. Jakiegoś wielkiego, żywego plastra – zaginionej połowy. Tak to opisał Platon w „Uczcie”, tak zwizualizował to mistyczne, zagadkowe i podniecające działanie Erosa.

Tu już wpadam w pułapkę zastawioną przez Platona i przez przytaczającą jego słowa Martuszewską. Bo już chciałam krzyczeć, że jakie to tragiczne, a zarazem wzniosłe, jakie niezwykłe i w gruncie rzeczy prawdziwe, że właśnie tak to jest, bo przecież się mówi: ja i moja druga połówka, moja lepsza połowa. Zaraz potem jednak dociera do mnie, jakie dziwne to musiały być stwory (zresztą te same wątpliwości miał sam Platon): nieporadnie toczące się czworonogie i czwororękie kloce. I który z rozumów wiedzie w takim ciele prym? Która ręka prawa, która lewa? Co to w gruncie rzeczy za straszna wizja, że można się złączyć tylko z jedną taką połówką, z tą odciętą, nie z inną, a jak jej nie odszukamy, to kaplica i chodź tak po świecie na dwóch nogach jak kretyn. Jeśli ta wizja jest fundamentem literackiego romansu – jak mówi autorka „Architektoniki” – zarówno starożytnego, jak i współczesnego, to wciąż mamy dużo jako wspólnota kulturowa do przerobienia.

Zmierzam do tego, że takie postrzeganie miłości wyrządziło pewnie dużo krzywd. To przekonanie o definitywności zakochania („raz i na zawsze”, „jeśli wiesz, to wiesz”, „ten/ta/to jedyn*”), dowartościowywanie emocjonalnej niedostępności (tekst „I can fix him” to już stary mem), wiara w jakieś mistyczne połączenie warte pielęgnacji mimo szeregu czerwonych flag. Takie stawianie sprawy wywołuje mój sprzeciw, taki sam jak przy oglądaniu „Seksu w wielkim mieście”, kiedy Carrie i Big znów się schodzą, a ja wiem, że są dla siebie najgorsi i że zaraz znów się skrzywdzą. I może dlatego aż tak mnie odrzucają „Małe pająki”.

Asy w rękawie

Współczesny romans powinien być aktualny, pomagać odnaleźć się nam w otaczającej rzeczywistości, ale niech nie zapomina, że czytanie to czasami też rozrywka, a rozrywki dostarcza na przykład rozpoznawanie znanego sampla w najnowszej piosence. Zdolny i błyskotliwy przedstawiciel młodej polskiej prozy miłosnej weźmie taki chwyt, podkręci go własnym stylem i sprawi, że znana melodia zyska świeże brzmienie.

Kiedy czytając „Powszednią historię” Sebastiana Nowaka, dotarłam do sceny, w której Krzysztof – ten , który ma chłopaka Stacha, psa Janusza, kumpluje się ze starym Babcią – z piskiem opon zatrzymuje się pod dworcem, aby Jana mogła gonić swoją jedyną miłość, wstrzymałam oddech. Wypuściłam go ze świstem, kiedy okazało się, że pościg rozegrał się w głowie dziewczyny, a ona sama musi wysiąść z tramwaju, bo to już jej przystanek. Po tej kulminacji historia Jany i Ludwika jest coraz bardziej rozwodniona, ale to nie szkodzi, bo chyba w ogóle nie o nich tu chodziło. Cenniejsze okazuje się uczucie Krzyśka i Stacha, a może cała czwórka była tylko pretekstem do opowiedzenia historii ich rodziców.

Coś podobnego dzieje się w „West Farragut Avenue” Agnieszki Jelonek. To książka o pamięci i śmierci, ale pierwszą połowę czyta się jak dobrą nostalgiczną powieść o dwudziestoletnich kochankach. Wkomponowują się w nią te wszystkie chwytające za serce momenty, w których przymykamy oko na głupotę i naiwność bohaterów, bo czujemy, że zaślepia ich młodzieńcza, szalona miłość. Ujmującym momentem tej książki jest, wzięte żywcem z kanonicznych miłosnych historii, pierwsze (koniecznie urocze i przypadkowe) spotkanie bohaterów, tak zwane meet cute: „Pierwszy raz zobaczyłam go, kiedy zahaczył głową o lampę w mieszkaniu na imprezie klasowej. Siedziałyśmy w kuchni z dziewczynami kujonkami i moczyłyśmy dziobki w wódce, aż nagle abażur zatańczył i światło zaczęło skakać po ścianach. Wszedł, zahaczył głową o żyrandol, wziął z lodówki piwo i wyszedł. Dopiero kiedy zniknął, zapytałam: – Co za jeden?”.

To idealne zawiązanie romansu, bo jest szybkie, wprowadza zamieszanie i intryguje, a jednocześnie mówi dużo o samym bohaterze, jest zgodne z jego wizerunkiem kreowanym przez całą książkę (raptus, przyciąga uwagę, robi zamieszanie, czasem znika bez słowa, wysoki). Stawkę podbija autobiografizm opowieści i towarzysząca nam od pierwszych zdań smutna wiedza, jaki będzie koniec tej love story.

Książki o miłości

Tymczasem „Znaki zodiaku” Macieja Marcisza uświadomiły mi coś, co chyba wiedziałam już dawno, ale nie do końca umiałam to nazwać. To banalna, ale wymagająca podkreślenia myśl: książka o miłości i romans to nie to samo. „Znaki zodiaku” bezpośrednio dotykają tematu współczesnych związków, wyboru między bezpieczną stabilizacją i poszukiwaniem siebie samego. Wszystko udekorowane jest przepaściami klasowymi tak głębokimi, że ktoś ma dom w Toskanii, a ktoś wynajmuje klitkę w Warszawie. W tej powieści, podobnie zresztą jak w „Książce o przyjaźni”, nie ma jednak jednej wyrazistej postaci, wokół której koncentruje się narracja, a refleksje o miłości – podawane bezpośrednio w wypowiedziach lub myślach bohaterów – nie napawają optymizmem.

Dostrzegam tu pewną prawidłowość i zasadę, z jaką podchodzi się dziś do tematu uczuć i relacji nieźle sytuowanych milenialsów. Rzadko są oni spragnieni prawdziwej więzi, nie szukają jej, jakby już się poddali. Problemy, z którymi się zmagają, to nuda życia we dwoje, depresja i zaburzenia lękowe, brak zdolności kredytowej i hegemonia aplikacji randkowych. Kłopot z takim przedstawianiem miłości wykracza poza to, o czym mówi bohater „Znaków zodiaku”: „Chyba chodzi o to – dodaje Karol – że jak jest dobrze, to nie ma języka, żeby o tym opowiedzieć. Istnieje głównie język początku, zakochania, a potem końca. Nie ma języka długiego trwania miłości”.

Jest gorzej: średnio umiemy chyba opowiadać też o początkach i końcach. Wybuch czy przygasanie uczucia zostają przyćmione przez problemy tożsamościowe, przebodźcowanie i zmęczenie. I dotyczy to bohaterów niemal każdego z tytułów, o których tu wspominałam. Autorzy, żeby wnieść trochę ciepła i prawdy do swoich historii, skupiają się na przeszłości, na przodkach, wspominają, co robiły rodziny bohaterów kilka pokoleń wstecz (u Nowaka na przykład działa to świetnie, lepiej niż wątki romansowe). Kiedy przechodzą do „dziś”, aż wieje chłodem od późnokapitalistycznej pustki. Ani śladu po tym, co dawniej przynosiły romanse – i nie chodzi bynajmniej o szczęśliwe zakończenia czy bajki o drugiej połówce – ani śladu po nadziei.

Na pocieszenie chwytam więc „Sezon na truskawki” Marty Dzido i tam odnajduję wręcz całe wiadra remedium na tę posuchę uczuć. W jej powieści wszystko pęcznieje, rozkwita, buzuje, ciała są „słodkie szarlotką”, a genitalia „dojrzewają poziomką”. Jeśli jest tu romans, to intensywny i krótki, chociaż szczery. Główna bohaterka jest spragniona przeżyć erotycznych. Angażuje się i daje całą siebie, dużo jednocześnie zagarniając, a przy tym wszystkim pozostaje wspaniale wolna od poczucia winy i wstydu. „Każdego z nich obdarzała uczuciem – ulotnym, krótkim, innym razem mocniejszym, głębszym, czasem nawet bolało ją serce, zdarzało się, że tęskniła, ale kto powiedział, że miłość ma być na zawsze i z jedną tylko osobą”.

Bohaterka Dzido jest zarazem kochanką księżyca i łuczniczką w służbie Oriona. I choć nie przemawiają do mnie ezoteryczne metafory, podążam za filozofią i praktyką tej dziewczyny. Życzę innym bohaterkom takiej buty, z którą ona zakleja gumą do żucia wyzwisko wypisane przy jej imieniu przez zazdrosne koleżanki. I znów kojarzę to z „Zaklinaniem węży w gorące wieczory”, gdzie bohaterka marzy: „Spotkam innych ludzi, którzy są po mojej stronie, za czerwoną kotarą (musi być czerwona), gdzie można pokazywać cipkę, można się patrzeć i nikt nikomu nie każe się wstydzić”. Wolę majaczącą gdzieś, możliwą dla każdego perspektywę romansowania z księżycem i z dziesiątką innych ciał niebieskich oraz ziemskich niż wizję jedynego wariantu spełnienia, opartego na absolutnym dopasowaniu do drugiej połowy (a jako alternatywę: cierpienie). Tytułowa bohaterka „Pameli” pewnie byłaby zgorszona, ale Judyta chyba by zrozumiała.

Jest końcówka 2024 roku, most Świętokrzyski znów zalewa deszcz. Czekam, aż pojawi się na nim jakaś nowa osoba. Taka, której losy naprawdę mnie wciągną, ale już nie na prawach nostalgii, bez akompaniamentu playlisty „40-letnia rozwódka zmieniająca swoje życie” wypełnionej hitami z pierwszej dekady XXI wieku. Czekam na nową „historię typu miłosnego” – może dla tej osoby pierwszą i ostatnią, a może jedną z wielu – taką, za jaką warto trzymać kciuki jak podczas najlepszego meczu. I tej osobie przydarzą się pewne przygody, z pozoru błahe i zwykłe, ale będą one miały głębszy sens, pozwolą wyprowadzić uniwersalne wnioski i ukażą istotne fenomeny społeczne oraz sprowokują konieczne pytania o role kobiet i mężczyzn w zmieniającym się dynamicznie świecie; a to wszystko będzie tak napisane, że mucha nie siada.

logo

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.