Gramatyka i utopia
il Tyler Hewitt, Sky Circle, CC BY-NC 2.0, flickr.com

26 minut czytania

/ Literatura

Gramatyka i utopia

Katarzyna Czeczot

Poezja wymaga aktywnego podejścia, gotowości do wykonania pewnej pracy, czy to interpretacyjnej, czy emocjonalnej. Nie jest gotowym produktem. Stawiając opór kapitałowi i państwu, musi też stawiać opór nam

Jeszcze 7 minut czytania

Pociąg staje w polu. Dzień jest wyjątkowo upalny, a usterka obejmuje też klimatyzację. Godzinę po tym, jak konduktor wydaje kategoryczny zakaz opuszczania pojazdu, buntujemy się i zdejmujemy z drzwi blokadę. Gdy wychodzimy z wagonu wprost w dojrzewającą kukurydzę, pasażerki i pasażerowie z innych wagonów biorą z nas przykład i również łamią zakaz. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że wraz z otwieraniem każdych kolejnych drzwi włączają się sygnały alarmowe. Im dłużej więc stoimy w tym upiornym hałasie, tym bardziej zaczynamy żałować swojej decyzji. I wtedy zdarza się cud. Jakiś chłopak w ostatnim wagonie hakuje system i wyłącza alarm. A potem rusza do przedostatniego pokazać, jak się to robi. Tych z kolejnego wagonu szkoli już jego uczeń. I tak dalej do samego przodu pociągu, aż nastaje zupełna cisza. Chciałabym napisać, że wtedy wszyscy zaczęli bić brawo, ale chyba tak nie było. Nieważne, do dziś pamiętam to niesłychane wzruszenie, jakie czułam, patrząc na tę sztafetę i słysząc, jak cichnie alarm w kolejnych wagonach.

W tekście naukowym za nic nie mogłabym tak napisać, ale tu chyba mogę sobie na to pozwolić – ludzie lubią się dzielić. Chyba wystarczająco często widzimy, jak dzielą się między sobą wiedzą, doświadczeniem, anegdotami. Niestety, rzeczywistość kapitalizmu kognitywnego skutecznie przeciwdziała tym skłonnościom. Firmy IT zamykają kod źródłowy swoich programów, co uniemożliwia ich modyfikację lub rozwijanie przez społeczność. Producenci maszyn, wykorzystując zamknięte oprogramowanie, zapewniają sobie monopol na serwis urządzeń. Firmy biotechnologiczne patentują nasiona GMO, przez co rolnicy nie mogą wykorzystywać nasion z własnych zbiorów. Co więcej, genetyczna modyfikacja w wielu przypadkach powoduje, że rośliny są odporne na konkretne herbicydy, co z kolei uzależnia rolniczki i rolników od zakupu konkretnych chemikaliów. To tylko garść przykładów na to, że wiedza coraz częściej funkcjonuje jako narzędzie w rękach najbogatszych, umożliwiając im dalsze bogacenie.

Przeciwieństwem tej własnościowej logiki są dobra wspólne. To pojęcie kojarzy się na ogół z obszarami użytkowanymi wspólnie przez osoby zamieszkujące wsie przednowoczesnej Europy. Obejmowały one pastwiska, lasy, zagajniki, rzeki i jeziora. Dzięki możliwości zbierania drewna, orzechów, grzybów, jeżyn czy ziół, łowienia ryb, a także polowania na drobną zwierzynę chłopki i chłopi mogli funkcjonować niezależnie od rządzących. Tego dostępu do środków reprodukcji zostali pobawieni w efekcie grodzeń, które w Anglii zaczęły się już w XVI wieku, lecz na sile przybrały w wieku XVIII. Jeszcze pod koniec XVII wieku jedna czwarta powierzchni Anglii i Walii stanowiła dobra wspólne, w 1910 roku obejmowały one już niecałe 5% terytorium. To właśnie (przypieczętowane parlamentarnymi ustawami) przekształcenie wspólnie użytkowanych obszarów w duże prywatne posiadłości rolne spowodowało, że zdesperowani chłopi i chłopki zaczęli masowo migrować do miast i szukać zatrudnienia w nowoczesnym przemyśle. Tę znaną już z grubsza historię powtarzam świadomie, bo przecież nigdy dość przypominania, że narodziny nowoczesnej cywilizacji były możliwe dzięki przeprowadzonej na masową skalę kradzieży, której ofiarą padły najuboższe warstwy.

Nagroda Literacka m.st. WarszawyNagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.

Wspólne dobra wciąż istnieją. Tego lata poznałam członkinię jednego z wielu kolektywów zamieszkujących wolną dzielnicę Lentillères. To społeczna inicjatywa, która zawiązała się w 2010 roku, kiedy grupa około 100 osób przekształciła opuszczone grunty rolne na obrzeżach Dijon w przestrzeń wspólnotową, by odtąd na różne sposoby opiekować się tym terenem. Dziś na działce liczącej jakieś 9 hektarów znajdują się chaty zamieszkiwane i postawione przez członkinie i członków Pot’Col’Le, wspólnie uprawiany i zarządzany ogród warzywny, poletko pszenicy, piekarnia chleba, stołówka, świetlica i scena muzyczna. Jeden z kolektywów zajmuje się dostarczaniem części plonów na cotygodniowe targi, gdzie sprzedawane są za cenę proponowaną przez kupujących. Dodatkowo teren przecinają dziesiątki małych ogródków działkowych, o które troszczą się mieszkanki i mieszkańcy pobliskich bloków. Przestrzeń Quartier Libre des Lentillères otwarta jest dla wszystkich, na swojej stronie internetowej współtworzące ją osoby zapraszają do siebie na koncerty, warsztaty, imprezy, ale zachęcają też, by wpadać do nich bez okazji.

Ten ostatni aspekt jest decydujący. Współcześnie możemy bowiem napotkać rodzaj dóbr wspólnych, które choć są zarządzane sprawiedliwie i demokratycznie, pozostają jednak dostępne dla wąskiej grupy ludzi, wobec osób z zewnątrz nastawionych obojętnie bądź nawet wrogo. To zamknięte wspólnoty mieszkaniowe, spółdzielnie konsumenckie – ich członkinie, członkowie współdzielą baseny, biblioteki, pola golfowe czy warsztaty stolarskie, ale zarazem strzegą ich przed obcymi, zwłaszcza tymi, którzy nie byliby w stanie uiścić często wysokiej opłaty za dołączenie do takiego kolektywu. Silvia Federici w książce „Re-anchanting the World. Feminism and the Politics of the Commons” (fragmenty w przekładzie Jędrzeja Brzezińskiego i Bartosza Wójcika ukazały się w „Praktyce Teoretycznej”) określa te przypadki jako zamknięte dobra wspólne. Podobnie badaczka przestrzega przed pochopnym włączaniem w obręb dóbr wspólnych zasobów użytkowanych wspólnie, ale z myślą o produkcji na rynek. Tu przykładem byłyby alpejskie łąki w Szwajcarii, każdego lata pełniące funkcję pastwisk dla krów, których mleko w takiej czy innej formie ląduje później w sklepie.

Dobra wspólne, jak mówi ich najszersza możliwa definicja, stanowią alternatywę wobec własności prywatnej z jednej strony i publicznej z drugiej. To, co wspólne, wyjęte jest zarówno spod logiki neoliberalnego rynku, jak państwowej kontroli. We współczesnych badaniach nad dobrami wspólnymi podkreśla się jednak, by nie utożsamiać ich z zasobami materialnymi. To raczej praktyka współpracy, ustanawianie reguł, dzielenie się obowiązkami, wzajemna troska. Jak pisze Federici: „dobra wspólne to nie rzeczy, to społeczne relacje”. I podkreśla: nie ma dóbr wspólnych, jeśli nie ma wspólnoty („no community, no commons”). Nadużyciem jest więc mówienie o wspólnym dziedzictwie ludzkości. W jakim stopniu wzniosła retoryka towarzysząca tworzeniu Listy światowego dziedzictwa UNESCO wykorzystywana jest do niszczenia rzeczywistych dóbr wspólnych, pokazują dobitnie ostatnie dekady z historii Masajów, wysiedlanych z użytkowanych od czterech wieków pastwisk, na których ma powstać park narodowy.

W ostatnich latach badania nad dobrami wspólnymi przeżywają swój złoty okres. Przełomem była zapewne – wydana w 1991 roku – rozprawa Eleonor Ostrom, która podważyła koncepcję Garretta Hardina, autora słynnej „Tragedii wspólnego pastwiska”, i wykazała, że wspólne zasoby mogą być skutecznie zarządzane przez lokalne społeczności i wcale nie muszą prowadzić do nadmiernej eksploatacji i degradacji środowiska. Dziś, jak pisze Łukasz Moll, autor polskich prac na ten temat, „dobro wspólne (…) znalazło się na ustach bardzo zróżnicowanego grona teoretyków, myślicieli czy polityków: od papieża Franciszka po neomarksistów, od badaczy łowisk i pastwisk po teoretyków internetu, od ruchów Occupy i Oburzonych w metropoliach po wiejskie grupy protestu w państwach Trzeciego Świata”.

Dobra wspólne to odpowiedź na wyzwania globalnego kapitalizmu. Pierre Dardot i Christian Laval swojej książce „To, co wspólne” („Commun”) dają podtytuł „Rewolucja w XXI wieku”. Dobra wspólne widzą oni jako podstawę dla nowej organizacji społecznej i politycznej. W tym nowym modelu demokracji walka o władzę państwową ustępuje miejsca decentralizacji i oddolnemu zarządzaniu zasobami i wiedzą. Dla Federici, która skupia się na uwspólnianiu pracy reprodukcyjnej, walka o dobra wspólne to walka z alienacją, wyzyskiem i niszczeniem środowiska naturalnego, walka o bardziej egalitarne, ekologiczne i sprawiedliwe formy życia społecznego.

Przeciw grodzeniu języka

Wydaną właśnie książkę „Niedzielne ziemie. Poezja i dobra wspólne” Dawid Kujawa rozpoczyna od przytoczenia wiersza Johna Clare’a „Wrzosowiska” („The Mores”). To jedna z kilku jego elegii na dobra wspólne (enclosure elegies), opiewających krajobraz utracony wraz z grodzeniami. W rodzinnym Helpstone poety miały one miejsce w 1809 roku, bezpowrotnie odmieniając pejzaż, który w wyobraźni Clare’a na zawsze zrośnie się już ze szczęśliwym dzieciństwem. Elegie na dobra wspólne to znakomity przykład romantycznego antykapitalizmu. Tęsknota za minionym światem spotyka się tu z czcią oddawaną naturze, melancholia z rewolucyjnym marzeniem (to grodzenia uczyniły z biednych niewolników, pisze Clare), niechęć wobec nowoczesnej cywilizacji z pragnieniem wolności. Jej figurą staje się dawne wrzosowisko, które znało tylko jedną linię demarkacyjną i było nią niebo.

Dawid Kujawa, „Niedzielne ziemie. Poezja i dobra wspólne”. Convivo, w księgarniach od grudnia 2024Dawid Kujawa, „Niedzielne ziemie. Poezja i dobra wspólne”. Convivo, w księgarniach od grudnia 2024

Choć podtytuł książki Kujawy wskazuje, że jej tematem będą relacje między poezją a dobrami wspólnymi, to nie chodzi tu o przypadki takie jak elegie Clare’a. W centrum rozważań stoi tu dobro wspólne, jakim jest język, który wraz z nadejściem kapitalizmu postfordowskiego – przeniesieniem fabryk do krajów Globalnego Południa i przestawieniem produkcji na dobra niematerialne, takie jak obrazy, kody, wiedza czy afekty – w coraz większym stopniu staje się obszarem narażonym na grodzenia. Pisze Kujawa: „Dziś właściwie każdy komunikat, o którym można powiedzieć, że jest «precyzyjny», z łatwością zostaje pochwycony i rozłożony na czynniki pierwsze przez algorytmiczną maszynę, demona z Doliny Krzemowej”. Przemodelowany na kod zerojedynkowy, komunikat taki karmi bazy danych, przehandlowywane następnie firmom, które mogą dzięki nim mnożyć swoje zyski.

Nie wszystko jednak jeszcze stracone, przekonuje autor, bo w języku istnieje wciąż obszar niezagrabiony przez kapitał. Jest nim współczesna poezja, hołdująca bezinteresownemu pięknu. Choć tytułowe „niedzielne ziemie” odnoszą się do materialnych dóbr wspólnych, to u Kujawy funkcjonują one przede wszystkim jako figura języka poetyckiego. Wychodząc od analogii między uprawianiem ziemi a uprawianiem literatury, analogii poświadczonej w etymologii takich słów jak łacińskie exarare (zapisywać i orać pługiem) czy versus (wers i bruzda pozostawiona po pracy pługa), krytyk proponuje spojrzeć na współczesną lirykę jako na przestrzeń wolną od eksploatacji, miejsce, gdzie dominują wspólnota i solidarność, w opozycji do procesów zawłaszczania i prywatyzacji.

„Niedzielne ziemie” – wypada tu zaznaczyć – nie odsyłają do porządku prawnego. Kujawy nie interesują kwestie legislacyjne związane z kopiowaniem, cytowaniem, rozpowszechnianiem czy używaniem utworów. Niektóre i niektórych pewnie to rozczaruje, bo przecież ustawy o prawach autorskich stanowią podręcznikowy przykład grodzenia. Z książki „Think Like a Commoner” Davida Bolliera dowiedziałam się, że aż do 2017 roku każda osoba, która zaśpiewała „Happy Birthday”, dokonywała piractwa, gdyż prawami do piosenki dysponowała firma Warner Music Group, zarabiając na tantiemach z tego utworu pięć tysięcy dolarów dziennie.

Rozczarowanie związane z książką Kujawy może brać się stąd, że wątek praw autorskich nie jest zupełnie nieobecny w historii polskiej poezji po transformacji. Kampanię przeciw grodzeniu dóbr kultury rozpoczął prawie dwie dekady temu Jarosław Lipszyc, który nie tylko własny zbiór wierszy opatrzył znakiem copyleft, ale zainicjował również serwis Wolne Lektury, wprowadzający utwory z literackiego kanonu do domeny publicznej.

Decyzję Kujawy o pozostawieniu na boku praw autorskich łatwo jednak zrozumieć. Niedzielne ziemie są w jego ujęciu rodzajem oporu, jaki język stawia kapitałowi. To zawłaszczany i spieniężany język doby postfordowskiej stanowi tu główny punkt odniesienia, nie – cyrkulacja dóbr kultury. Poezja jest dobrem wspólnym, bo jest uwspólnianiem języka.

Teza to tyleż nęcąca, co kłopotliwa. Poezja jako praktyka uwspólniania? Pomińmy kłopot, jaki będą mieć polonistki i poloniści, by uzgodnić to równanie z podręcznikową definicją liryki (osobiste wyznanie, przeżycia wewnętrzne itp.). Zapomnijmy nawet na chwilę o epitetach, jakimi w ostatnich dekadach opisywano młodą polską poezję (wsobna, hermetyczna oraz – przede wszystkim, a jakże – niezrozumiała). Wciąż pozostaje pytanie, czy sam fakt, że coś wymyka się presji kapitału, wystarcza, by mówić o dobru wspólnym. A co ze wspólnotą, wypracowywaniem reguł korzystania, praktykami współpracy?

Kontekst poezji Clare’a może tu sprawę raczej zaciemniać niźli rozjaśniać. Tym, co wyróżniało przecież jego elegie na tle tradycji angielskiej liryki, był prosty, pozbawiony ornamentów i zrozumiały dla niewykształconych czytelniczek i czytelników język. Clare podzielał w tym względzie ideały Wordswortha, który w słynnej przedmowie do „Ballad lirycznych” swoją strategię opisywał jako „wybieranie zdarzeń i sytuacji z życia codziennego i relacjonowanie ich czy też opisanie w miarę możliwości językiem naprawdę używanym przez ludzi”. Jeśli więc metafory, to tylko te, które rodzą się „w porywie uczuć”, za wszelką cenę należy zaś unikać ich jako „mechanicznego narzędzia stylu”. Wordsworth również opłakiwał dobra wspólne, ale rewolucyjny wymiar jego poezji (jak również poezji Clare’a) polegał na używaniu zwykłego języka. Afirmacja common goods współistniała tu z common language. Choć na jakimś poziomie dziedzictwo romantyków jest obecne w poezji najnowszej, nie sposób nie zauważyć, że analizowane przez Kujawę wiersze od liryki Clare’a dzieli przepaść. Na jakiej zasadzie więc najnowsza poezja mogłaby dziś uchodzić za dobro wspólne?

Niepodzielny słownik

Na początek warto pewnie zauważyć, że na dobro wspólne, jakim jest język, czyha nie tylko kapitał. Grodzeń języka dokonują instytucje państwowe. W latach 80. rząd Ekwadoru postanowił do szkół wprowadzić język kichwa (jeden z języków keczua), używany przez ludność rdzenną północno-zachodniej części Ameryki Południowej. By to zrobić, należało wcześniej zunifikować ortografię jego licznych dialektów. Tak powstał kichwa unificado, którego pisownia z grubsza odzwierciedlała wymowę społeczności andyjskich, ale tych z pozostałych części kraju – już nie. Na dodatek w procesie unifikacji z języka wyrugowano liczne zapożyczenia hiszpańskie, co sprawiło, że między oczyszczoną formą języka uczoną w szkolę a mową używaną na co dzień istniały znaczące różnice. W efekcie gest, który miał pomóc zjednoczyć się pewnej wspólnocie, okazał się państwowym aktem grodzenia i doprowadził do erozji transmisji kulturowej.

Ta historia realizuje pewien znany nam schemat. Już Dante w swojej rozprawie „O języku pospolitym”, będącej wielką pochwałą języków wernakularnych i jednym z najważniejszych głosów na rzecz ich wprowadzenia do – zdominowanej wówczas przez łacinę – literatury, musiał dokonać wyboru, który z rozlicznych włoskich dialektów najbardziej nadaje się, by sprostać wymogom poezji.

Postępująca wraz upowszechnianiem się druku unifikacja pisowni, leksyki i gramatyki jednoznaczna jest z upodrzędnieniem lokalnych odmian języka. Jego grodzenie jest z początku domeną intelektualnych elit. Z czasem jednak kontrola nad językiem w coraz większym stopniu przybiera postać zinstytucjonalizowaną i coraz bardziej sprzęgnięta zostaje z aparatem państwa. Oczywiście o autorytecie Rady Języka Polskiego stanowi grono zasiadających w niej ekspertek i ekspertów, ale fakt, że do jej uchwał muszą stosować się wszystkie uczennice i wszyscy uczniowie, przynależy już do środków przymusu stosowanych przez państwo.

Ciekawe w tym kontekście wydają się postawy samych użytkowniczek i użytkowników języka. Ich przebadanie było celem opublikowanego kilka lat temu raportu, którego wyniki pokrywają się z moimi obserwacjami na temat komentarzy zamieszczanych na – przeznaczonej dla miłośniczek skrabli – stronie sjp.pl. Dominują w nich niedowierzanie, że dana forma jest poprawna, i oburzenie, że zyskała status poprawnej. Podobną zresztą nieufność budził wśród odbiorców wydany w 1999 roku słownik poprawnej polszczyzny, wyrastający z większego niż niegdyś poszanowania dla uzusu i oparty na liberalnych założeniach, że dany element języka może być naganny z jednego punktu widzenia, lecz akceptowalny z innego. Jerzy Bralczyk musiał wtedy uspokajać, że „podwójna norma nie ma nic wspólnego z podwójną moralnością”.

Społeczne oczekiwanie, aby oceny normatywne faktów językowych były czarno-białe, jest wciąż na tyle silne, że na forum sjp.pl nie tylko żąda się kar dla dziennikarzy, którzy nie posługują się wzorcową polszczyzną, ale pomstuje się również na zbyt pobłażliwe językoznawczynie. „Pewnie kolejny wymysł Bańko...” – kwituje jedno z haseł jakiś użytkownik. A inny próbuje łagodzić spory, pisząc, że „taki jest język polski i tego nie zmienimy...”.

A przecież zmieniamy! Jak to możliwe, że kiedy mówimy o języku, tak rzadko myślimy o nim jako o dobru wspólnym, a tak często widzimy strukturę narzuconą ludziom z zewnątrz? Może jest tak dlatego, że kapitalizm nauczył nas nie rozpoznawać dóbr wspólnych w istniejących powszechnie zjawiskach. W książce Dardota i Lavala pojawia się odwołanie do wprowadzonej przez Proudhona konceptu „kolektywnej siły”. Proudhon objaśniał go, opisując sytuację stawiania obelisku przez 200 grenadierów. Jeśli uda im się to zrobić w pięć godzin, kapitalista płaci równowartość tysiąca stawek godzinowych. Ale czy jeden pracownik byłby w stanie przez tysiąc godzin zrobić coś podobnego? Rynkowa kalkulacja nie uwzględnia wszystkich aspektów tego przedsięwzięcia, które czynią je możliwym: złączenia sił kilkuset rąk, koordynacji ruchów w grupie, porozumienia. Kolektywna moc zostaje zawłaszczona przez kapitał, wchłonięta do cna, jakby jej nigdy nie było. Dlatego tak często pozostajemy ślepi na przejawy tego, co David Graeber nazywa „komunizmem dnia codziennego”. Ostatecznie dla kapitalizmu lepiej, byśmy wierzyli, że potrafilibyśmy podźwignąć obelisk w pojedynkę (jeśli tylko będziemy wystarczająco długo pracować).

Napięcie między językiem jako dobrem publicznym i dobrem wspólnym oddaje jedna ze scen filmu „Kneecap”. To historia pierwszego hiphopowego zespołu śpiewającego po irlandzku, który powstał w czasie, gdy w brytyjskim parlamencie debatowano nad Ustawą o tożsamości i języku (Identity and Language Act). Wprowadzona ostatecznie w 2022 roku, była przełomowym krokiem w nadaniu językowi irlandzkiemu oficjalnego statusu w Irlandii Północnej, uchylającym m.in. prawo z 1737 roku, które zakazywało używania języka irlandzkiego w sądach. Scena, o której myślę, przedstawia przypadkowe spotkanie chłopaków z zespołu z lobbystką na rzecz planowanej ustawy. Ponieważ teksty Kneecap stały się już głośne, a kojarzone są nie tylko z antybrytyjskimi hasłami, ale również tematem narkotyków, kobieta prosi ich autorów, by zaprzestali występów. „Szkodzicie naszej sprawie”, mówi. Dla chłopaków jej stanowisko jest niezrozumiałe. Z ich perspektywy walka o język może odbywać się wyłącznie poza strukturami państwa. Oni sami swoją walkę o irlandzki toczą, wyciskając zeń mocno zrytmizowane frazy zdające sprawę z ich codziennego życia.

Style troski

To chyba dobry moment, żeby wrócić do poezji i kontrintuicyjnej tezy Kujawy, której chcę bronić mimo wszystkich swoich zastrzeżeń. Poezja to język, który nie jest ani własnością prywatną, ani publiczną. Stawia opór i kapitałowi, i państwu. Na ten drugi aspekt Kujawa zwraca uwagę raz, w przypisie, kiedy napomyka, jak zżymał się Clare, widząc swoje wiersze po korekcie, wyczyszczone z regionalizmów i siłą dostosowane do angielszczyzny wysokiej, co wprost porównywał do grodzenia gruntów.

Poezja przypomina nam, że język nie jest sprawą językoznawczyń i językoznawców, że o jego kształcie nie decydują ani podręczniki, ani uchwały Rady Języka Polskiego, że wszystkie i wszyscy mamy prawo do jego współkształtowania. Łamiąc składnię, odkształcając leksykę, zagęszczając lub rozrzedzając znaczenia, poezja przeciwstawia się oficjalnej wykładni języka. To ona, jak pisał Robert Rybicki, „nas uratuje od systemu / gramatyki”.

Tak, poezja najnowsza bywa trudna w odbiorze, ale właśnie dlatego możemy tu mówić o praktyce społecznej. Wiadomo, że dziś nie warto już wytyczać wyraźnej granicy między recepcją kultury a jej konsumpcją. Zjawiska te tworzą pewne spektrum, a o rozłożeniu akcentów decydowałby tu poziom naszego zaangażowania jako odbiorczyń czy odbiorców. Poezja wymaga aktywnego podejścia, gotowości do wykonania pewnej pracy, czy to interpretacyjnej, czy emocjonalnej. Nie jest gotowym produktem. Stawiając opór kapitałowi i państwu, musi też stawiać opór nam. A nasze zmagania z wierszem to właśnie wyraz troski o dobro wspólne.

Końce się wiążą

Kiedy temat dóbr wspólnych pojawia się w polskiej poezji najnowszej, nie towarzyszy mu tonacja elegijna, z którą mamy do czynienia u Clare’a. Obraz świata, jaki wyłania się z wierszy ostatnich dwóch dekad, świata całkowicie podporządkowanego wolnorynkowej logice, przesycony jest raczej szyderstwem, ironią, czarnym humorem. „Natura nie znosi próżni, fakt, choć deweloperzy // nie znoszą jej jeszcze bardziej” (Andrzej Woźniak). To świat strzeżonych osiedli, sklepów świątyń, wypełnionych żółtym światłem biur, gdzie wszystko jednakowe, a okna się nie otwierają. Ziemia to „Planeta-parking” (Tomasz Bąk), opisywana na zimno, bez złudzeń: „nasza etyka opiera się na ropie” (Szczepan Kopyt).

Grodzenia sięgnęły dalej, bo jeśli w przemysłowym kapitalizmie, tym, którego narodziny obserwował Clare, pracownicy i pracownice pozostawali wyalienowani od produktów swojej pracy, to w kapitalizmie, w którym produkcja przestawiła się na obrazy, symbole, narracje, alienacja dotyczy już samego życia – przeżywanego za pośrednictwem medialnych przedstawień. Zostaliśmy więc ograbieni z marzeń, pragnień i wyobrażeń o świecie: „Nasza epopeja jest epoką z ekranu / równie zagadkową jak kryształ w meblościance” (Szczepan Kopyt).

Antykapitalistyczne w wymowie wiersze Kopyta, Bąka, Woźniaka (ale też Kiry Pietrek, Kamili Janiak czy Adama Kaczanowskiego) nie opłakują dóbr wspólnych. Przepełnia je raczej wściekłość na banki i korporacje, na wojsko i mury graniczne, policyjną syrenę i sklepowy alarm. A nostalgię zastępuje tu szyderstwo wymierzone na ogół w języki neoliberalizmu, które historię grabieży przekuwają w baśń o postępie. U Kaczanowskiego żerująca na poetyce reklamowego sloganu błazenada tworzy groteskowy obraz konsumpcji, śmieszny i straszny zarazem. W wierszach Pietrek widać, jak korporacyjna nowomowa ze swoją ideą „rozwoju osobistego” ma przypudrować gorzką rzeczywistość prac ściem.

Bąk nie tylko potrafi jednym dobitnym zdaniem skasować neoliberalne bajki o pucybucie, który stał się milionerem, czy fali, która podnosi wszystkie łodzie. Spomiędzy wersów jego – napisanego pod wpływem kryzysu finansowego 2008 roku – „Bailoutu” przebija się dodatkowo następujące pytanie: „jeśli uważacie, że poezja najnowsza jest niezrozumiała, to co powiecie o współczesnej ekonomii?”.

Poemat Bąka to tekst, w którym poza wspaniałą i jedyną w swoim rodzaju krytyką kapitalizmu wybrzmiewa marzenie o świecie, gdzie będzie można „zatroszczyć się o dobro wspólne / bez cytowania «Tragedy of Commons»”. Świecie wspólnych celów, bezpiecznych deadline’ów, w którym „nikt nie zamachnie się na nich / ani na nas, nigdy więcej wojen o ropę i organy”, w którym „o potrzebach będziemy rozmawiać / w miejscach, w których końce się wiążą”. Praktyki uwspólniania jawią się tu jako fundament nowego porządku, obietnica bezpieczeństwa i prawa do godności.

Utopijny impuls to wspólny mianownik łączący „Bailout” z (różnymi pod tyloma innymi względami) tekstami Kopyta. W „uderzeniu” „nowy kooperatyzm miast i wsi / wsi i lasów / lasów i przestrzeni kosmicznej” nadchodzi przy świście – rzucanych w czołgi – koktajli Mołotowa i pohukiwaniu małp zdobywających świątynie i przy niemałym udziale planety, której siła „unieważnia przetargi dla wojska”. Sięgając po topos rewolucji jako nieokiełznanego żywiołu, takiego jak powódź, huragan czy trzęsienie ziemi, Kopyt przenicowuje jego konserwatywną wymowę, by skreślić wizję wspólnego frontu, jaki podporządkowane klasy mogą stworzyć ze zdewastowaną przyrodą.

Komonizm staje się u niego nową odsłoną ekologii. Dlatego gdy upada stary świat, „siły wulkanów i tundry wspierają nas” i „są z nami księżyc słońce i obroty ciał”. Wspólnie troszczymy się o niedzielną Ziemię.

logo

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.