Musisz się śpieszyć
fot. Henry Söderlund, "Delivery break", flickr.com, CC BY 2.0

27 minut czytania

/ Obyczaje

Musisz się śpieszyć

Błażej Strzelczyk

Cały proces zatrudnienia na stanowisko kuriera nie trwa dłużej niż piętnaście minut. Niecałą dobę później dostaję SMS: „ruszaj w drogę”. Chcę sprawdzić, w jaki sposób i czyim kosztem syta część społeczeństwa może z pozycji wygodnego fotela zamówić wszystko, co tylko zapragnie

Jeszcze 7 minut czytania

1.

Siedzimy w zżartym przez rdzę golfie trójce. Facet twarz ma jak Micheil Saakaszwili. Czuć go fajkami i potem. Aplikacja w telefonie pokazuje, że przed nami osiem minut drogi. Uchylamy szyby i odpalamy po chesterfieldzie. Gruzin wciska sprzęgło, rusza z dwójki i rozpędza golfa do pięćdziesiątki. Do wysokiego PM2 dorzucamy swoje ze spalin i szlugów. Wieziemy trzy cole zero i trzy zestawy Bambi z McDonalda na Medweckiego do bursy na Osiedlu Szkolnym w Krakowie.

Gruzin kończy palić po paru sekundach. Pstryka palcem papierosa na asfalt i odpala drugiego. W aplikacji wyskakuje okienko z wiadomością od klientki, do której jedziemy. Gruzina znajomość polskiego sprowadza się właściwie do słów „dziękuję” i „przepraszam”. Do obu zawsze dodaje „pan” albo „pani”.
Zdejmuję telefon z uchwytu i czytam: „Zadzwobic jak bezie. Zejde”.

Na dziedziniec bursy prowadzi wąska brama. Gruzin sprawnie manewruje golfem, wciska mi telefon do ręki, żebym zadzwonił, i podjeżdża pod same drzwi. Klientka schodzi powoli i nie patrzy na nas. Grzebie w telefonie. Wygląda na góra dwanaście lat. Gruzin mamrocze pod nosem. Nic nie rozumiem, ale wiem, że przeklina. Niecierpliwi się. „Five minute, five” – szepcze do mnie. Dziewczyna staje przed nami, mówi „to ja” i dalej patrzy w telefon. Gruzin odsuwa zamek błyskawiczny plecaka i widzi, że przez papierową torbę przecieka cola. Przecieka tak, że po betonie płynie strużka. Podaje dziewczynie jedzenie i ostrożnie wyjmuje z torby to, co zostało w papierowym kubku. „Przepraszam, pani” – mówi Gruzin. Dziewczyna nie odrywa wzroku od telefonu, bierze torby i wraca bez słowa do drzwi. „Dziękuję pani” – mówi Gruzin w powietrze, zaznacza w aplikacji, że dostarczył zlecenie, i wraca do samochodu.

Otwiera bagażnik, wyciąga papierowe ręczniki. Aplikacja brzęczy, że ma do zaakceptowania kolejne zlecenie. Gruzin odrzuca. Znów mamrocze coś pod nosem, znów nic nie rozumiem, ale wiem, że przeklina. Pomagam mu wytrzepać z plecaka ostatnie krople coli, resztę wycieramy ręcznikiem. Mija kolejne pięć, może nawet siedem minut.

Kilka dni później Gruzin dostanie wiadomość w aplikacji: „Klient wystawił ci negatywną opinię, co wpłynie na «twój wynik doskonałości»”.

Jestem uprzywilejowany. Choćbym nie wiem jak się gimnastykował, z jaką uwagą wsłuchiwał się w historie bohaterów i jak dociekliwe zadawał im pytania, to przecież nadal nie będę miał zielonego pojęcia, co znaczy przyjechać do Polski z drugiego końca Europy, wynajmować czteroosobowy pokój z kiblem, w którym nie działa spłuczka, i wozić zestaw Bambi z McDonalda do bursy szkolnej w Nowej Hucie, żeby na koniec dziewczyna w wieku mojej córki wystawiła mi złą ocenę za rozlaną colę zero.

2.

Przed nikim nie muszę się wdzięczyć, pisać CV, listu motywacyjnego i załączać rekomendacji. Nie biorę udziału w kurtuazyjnej rozmowie wstępnej z dziewczyną z HR, a później nikt nie każe mi rozwiązywać zadania rekrutacyjnego. Podczas półgodzinnej rozmowy na teamsach z liderem zespołu nie muszę udowadniać, że jestem wystarczający. I że „na pewno nadam się do waszego nowoczesnego zespołu”; że wasze benefity, owocowe czwartki, luźny drescode i możliwość pracy z domu to wszystko, o czym w tej chwili marzę. Rozmowy rekrutacyjnej nie ma. Nie ma też zespołu. Nawet nie do końca wiem, czy mam szefa. „Kto jest szefem glovo” – wpisuję w wyszukiwarkę chwilę po tym, jak odsunąłem i zasunąłem wszystkie zamki błyskawiczne żółtego plecaka, za który kilka dni wcześniej zapłaciłem 150 zł. Na ekranie pojawia się przyjemna twarz młodego Hiszpana. Rocznik 1992. Cztery lata młodszy ode mnie. Od Gruzina młodszy pewnie o połowę.

Pod pierwszym linkiem, który klikam, tytuł: „Jak Oscar Pierre założył Glovo: podróż innowacji i wytrwałości”. Czytam, że Oscar „od najmłodszych lat miał niezwykle przedsiębiorczą osobowość, ponieważ jego ojciec również był przedsiębiorcą”. Z takim zapleczem Oscar musiał pójść w biznes. To oczywiste. „Historia Glovo to – czytam dalej tekst na medium.com – historia biznesowego sprytu, wizji, wytrwałości i, co najważniejsze, ryzyka”.

Zostaję zatrudniony oczywiście nie przez Oscara, tylko przez tzw. partnera flotowego (w Polsce jest ich kilku). To z nim podpisuję umowę zlecenie. Generuje ją internetowa platforma pośrednika. Najpierw muszę zrobić zdjęcie dowodu osobistego. Z przodu i z tyłu. Później zdjęcie, na którym trzymam dowód przy twarzy. Tak kończy się moje staranie się o pracę. W umowie deklaruję, że co tydzień oddam pośrednikowi ze swojego urobku 30 złotych. Właściwie, jak się później okaże, za to tylko, że mnie zatrudnił i że na papierze wszystko się zgadza. Mogę liczyć na wsparcie zastępu Ukrainek pracujących w rozsianych po Polsce biurach – one też pracują dla pośrednika. Z ich pomocy skorzystam tylko raz, gdy po kilku tygodniach jeżdżenia po Krakowie przeniosę się do Warszawy.

Cały proces zatrudnienia nie trwa dłużej niż piętnaście minut. Niecałą dobę później dostaję SMS-a: „Ruszaj w drogę”.

Chcę sprawdzić, w jaki sposób i czyim kosztem syta część społeczeństwa może szybko i tanio, bez wychodzenia z domu, z pozycji wygodnego fotela, zamówić wszystko, co tylko zapragnie: od pizzy i kebaba, przez proszek do prania i świeże bułki, aż po taką ilość alkoholu, jaką zdoła unieść plecak dostawcy. Bo przecież jego kręgosłup, bądźmy szczerzy, jest tu sprawą drugorzędną.

3.

Szefem nie jest Oscar z ciepłej Hiszpanii. Nie jest anonim, który zarządza grupą Ukrainek. I nie jestem szefem sam dla siebie – jak przekonują ogłoszenia o pracę. Szefem jest aplikacja, którą ściągnąłem na telefon. Od chwili zalogowania regularnie powiadamia mnie, że „czas ruszyć w drogę”, że McDonald za chwilę zacznie sprzedawać kanapki Drwala, a to dla kuriera żniwa, więc „bądź czujny”; „zamówienie czeka na kuriera” i „kurierze, dawno cię nie było, ruszaj”.

Gdy klikam w ikonkę z moim zdjęciem, przechodzę do „wyniku doskonałości”. W życiu musi chodzić o doskonałość. Im wyższy „wynik” osiągnę, tym szybciej i taniej (co staje się refrenem życia dostawców) mogę liczyć na kurierskie przywileje. Przywilej jest jeden i kluczowy: gdy będziesz lepiej zapierdalał, to szybciej udostępnimy ci grafik, na który będziesz mógł się zapisać, żeby zapierdalać jeszcze lepiej. Jednak jeśli akurat w trakcie przyjmowania kolejnego zlecenia zachce ci się szczać i zamiast zaakceptować zadanie do wykonania, zaczniesz rozglądać się za krzakami w okolicy, to twój rating leci na łeb na szyję.

Na „wynik doskonałości” składa się kilka elementów, w każdym z nich aplikacja ma swój tajemniczy przelicznik, zgodnie z którym ocenia moją pracę w procentach.
1. Godziny wysokiego zapotrzebowania (aplikacja wybiera w ciągu dnia kilka godzin, kiedy zamówień jest najwięcej, czyli najlepiej zarezerwować blok czasowy w tych godzinach): po pierwszych dwunastu dniach osiągam 4 proc. na 100 możliwych.
2. Dostawa (to liczba dostarczonych zamówień w ciągu dnia pracy): 9 proc.
3. Akceptowanie zamówień (proponując mi zlecenie, aplikacja podaje szacowany zysk, odrzucenie zamówienia na przykład z powodu niskiego prognozowanego zysku zmniejsza „procent doskonałości”): 89 proc.
4. Zaangażowanie w rezerwacje (podczas zarezerwowanego bloku czasowego mam prawo poinformować aplikację, że nie mogę pracować – na przykład miałem wypadek – to także wpływa na obniżenie wyniku doskonałości): 91 proc.
5. Opinie klientów: 100 proc.!

Oprócz tego, że chce ode mnie zaangażowania w pracę, aplikacja ma też swoją ciepłą i troskliwą stronę. Gdy pada deszcz, prosi na przykład, żebym „uważał na drodze”, „jeździł bezpiecznie” i „pamiętał, że zawsze mogę liczyć na wsparcie bota – w razie nagłych i nieprzewidzianych wypadków”. Nie jestem jednak ubezpieczony, nie mam wykupionego pakietu w prywatnej firmie medycznej, a gdy w razie wypadku zapomnę zaznaczyć, że nie mogę dowieźć zamówienia na czas, aplikacja obniży mi „wynik doskonałości”.

4.

Biedronka na krakowskim Kurdwanowie. Zamówienie: proszek do prania, pampersy, krzaczek bazylii, chleb tostowy, masło orzechowe, zgrzewka bobovity na obiadek: warzywa z kurczakiem w pomidorach.

Pierwsze zamówienie, więc chcę wypaść jak najlepiej. Przed klientką i przed aplikacją. Obie są wymagające. Przy kasie w Biedronce okazuje się, że od początku partaczę.
„Jezu, ale to nie tu, z dostawą to od zaplecza” (pierwsze dwie minuty mijają).
Wybiegam ze sklepu, skręcam w lewo, są, drzwi (czwarta, piąta i szósta minuta).
Dzwonię (siódma minuta).
Dzwonię drugi raz (a że nie znoszę dźwięków dzwonków, które oznaczają przecież, że znów ktoś czegoś chce, mija już dziesiąta minuta).
Aplikacja informuje: „Jesteś w punkcie, ale nie potwierdziłeś jeszcze odbioru. Pamiętaj, że jeśli to nie twoja wina, to doliczymy za każdą minutę oczekiwania dwanaście groszy” (mija jedenasta minuta).
Dzwonię jeszcze raz, wyobrażając sobie, jak bachor płacze gdzieś, bo nie dostał jedzenia (mija czternasta minuta).
W szesnastej minucie drzwi się otwierają, staje w nich niemłoda już dziewczyna i mówi z ukraińskim akcentem, że chyba jakiś jestem nienormalny i że tu to jest wejście na zaplecze, ale dla pracowników, natomiast żeby odebrać zmówienie, trzeba od rampy (mija osiemnasta minuta).
Biegnę na drugi koniec sklepu, pod rampą leżą dwie torby z zakupami. Pakuję je do plecaka, potwierdzam odbiór, dostaję adres dostawy: 400 metrów od sklepu. (Idę pieszo).
Zarabiam 13 złotych i 28 groszy.

5.

Najbardziej polubię sobotnie i niedzielne poranki. Ludzie na kacu są hojni. Najwięcej tłustych burgerów i czteropaków na klina dowożę przed godziną 12 w sobotę albo niedzielę, dlatego blok poranny dobrze zarezerwować na dziewiątą.

Stoimy we trzech pod punktem odbioru zakupów z Biedronki i nie wiemy o sobie nic.

Punktów odbioru zakupów w mieście jest kilka. To też zmyślne obejście przepisów o niehandlowej niedzieli. Za matowymi szybami znajduję coś na wzór sklepowych magazynów. Nie mogę wejść do środka. Nikt nie może. Wejście blokuje prowizoryczna lada. W środku kobiety. Znów najczęściej Ukrainki. Biegają między obładowanymi towarami metalowymi regałami. W jednej ręce telefony z listą zamówionych zakupów, w drugiej foliowe torby. Punkty rozrzucone są w różnych częściach miasta, więc dostawa idzie sprawniej. Aplikacja wie, gdzie się w danej chwili znajduję. Wie też, gdzie znajduje się najbliższy sklep, magazyn albo punkt odbioru jedzenia, i wie, dokąd mają być dostarczone zakupy; na podstawie swoich wyliczeń – tak, żeby było tanio i szybko – decyduje o przyznaniu mi zlecenia.

Uwijające się za szybami kobiety doskonale widzą, że zamówienia wpadają przez cały czas. Otwieranie drzwi za każdym razem, gdy kurier do nich puka, byłoby stratą czasu. Otwierają dopiero, gdy skompletują kilka toreb dla kilku różnych klientów, a pod drzwiami zrobi się kolejka.

Stoimy więc we trzech pod punktem odbioru i nie wiemy o sobie nic. Nie wiemy, dla kogo pracujemy, nie wiemy, który z nas skąd jest. Żaden z nas też tego nie przełamuje. Nie interesujemy się sobą. Kiedy spotykamy innych kurierów, odbierając kolejne kebaby, mijając się na ulicach, ustępując sobie miejsca w windach patodeweloperek, wreszcie czekając pod punktami odbioru – nie pozdrawiamy się, nie machamy do siebie, nie mówimy sobie cześć, jak robią to kierowcy autobusów albo starzejący się i grubawi, ubrani w obcisłe kostiumy niby-kolarze. Dlaczego mielibyśmy to robić? Jesteśmy samotni i tymczasowi.

Skoro nie macie nawet do końca pojęcia, wy, Ukraińcy, Kazachowie i Nigeryjczycy, pracujący w jakiejś dziurze w Polsce, że wasz szef mieszka w ciepłej Hiszpanii, to tym bardziej przecież nie przyjdzie wam do głowy, żeby zawiązywać związki zawodowe, wychodzić na ulice, żeby walczyć o swoje prawa albo palić opony pod parlamentami.

6.

Polubię soboty i niedziele, bo między zgrzewkami piwa, pizzami na grubym cieście i parującymi ramenami, dowożę też zwykłe zakupy. Czuję się ważny i potrzebny, wierząc, że zaspokajam nie tylko przyjemności, ale też realne potrzebny tych, którzy naprawdę nie mogą wyjść z domu. 

Na dziesięć porannych weekendowych zamówień, kiedy wiozę klasyczne zakupy spożywcze, siedem to zlecenia od kobiet. W niedzielę odwiedzam też apteki (w aplikacji dla kurierów w polu „uwagi” jest prośba, żeby wchodząc do apteki, nie mówić, że jest się kurierem, nie wchodzić z plecakiem, dyskretnie podać numer zamówienia i płacić gotówką).

Gdy już wymarzniemy pod drzwiami punktu odbioru zakupów, a jego drzwi się otworzą, wykrzykujemy trzycyfrowe kody swoich zamówień. Kto krzyknie najgłośniej, zamówienie odbierze jako pierwszy, straci pod punktem najmniej czasu. Krzyczę swoje cyferki i dostaję trzy torby tak wypakowane zakupami, że ich uszy niemal się rwą, do tego dwie zgrzewki wody i dwanaście rolek papieru toaletowego. Nie zapakuję tego do plecaka, myślę i próbuję połączyć się z globotem, który obiecywał wsparcie. Chcę, żeby przysłał na miejsce drugiego kuriera. Facet z hinduskim angielskim tłumaczy mi, żebym się nie wygłupiał, i pokazuje, że objętość plecaka da się zwiększyć. Dzięki ukrytemu suwakowi torba powiększa się o kilka centymetrów. Zgrzewki z wodą i dwie torby mieszczą się w środku. Trzecią torbę i papier toaletowy biorę do ręki.

7.

Punkt dostawy: środkowa część Bronowic. Mam w plecaku dwa razy po pół litra jacka daniels’a i pięć litrów coli zero (za przesyłkę, która jest ciężka, dostaję „dodatek”: złotówkę i czterdzieści groszy). Blok ma numer 43 (mija piąta minuta, gdy staję przed klatką).
Wklepuję w domofon podany przez klienta kod. Nie działa (mija siódma minuta).
Drapię się po głowie i widzę w oddali tabliczkę na budynku 43C. Znaczy, że muszą być jeszcze przynajmniej B i A (mija dziewiąta minuta).
Dzwonię do klienta dopytać, w której klatce ta impreza (mija jedenasta minuta).
Nie odbiera (trzynasta minuta).
Aplikacja pipczy komunikatem: „Jesteś w punkcie, ale nie potwierdziłeś jeszcze dostawy. Pamiętaj, że jeśli to nie twoja wina, to doliczymy za każdą minutę oczekiwania dwanaście groszy” (piętnasta minuta).
W siedemnastej minucie klient oddzwania.
Odbieram.
Klient bełkocze (dwudziesta minuta).
„Widzę, że 43 numer, ale klatka która?” – pytam.
Bełkocze (mija dwudziesta druga minuta).
„Poda mi pan numer klatki” – proszę.
„Schodzę, kurwa, schodzę, debilu” – odzywa się klient.
Zszedł (mija dwudziesta dziewiąta minuta).
„Miłej zabawy” – mówię, licząc na napiwek.
„A spierdalaj, Ukraińcu” – słyszę w odpowiedzi.
Aplikacja pipczy komunikatem: „Zrealizowałeś w ciągu godziny tylko dwa zamówienia. Popraw ten wynik, bo w innym razie ograniczymy ilość godzin, w których będziesz mógł pracować”.

8.

Michała poznaję w McDonaldzie. Jeździ samochodem i tylko pozornie ma przewagę nad tymi, którzy marzną na rowerach i skuterach. Pozwala mi wsiąść do środka. Najpierw zabiera z fotela pasażera plastikowe pudełko z kanapkami. Pudełko rozkłada się na kilka mniejszych. W jednym Michał ma skrojonego banana, jabłko i kilka kulek winogron. W drugiej są kanapki. W citroënie pachnie mieszanką owoców leśnych i słodką wanilią. Częstuje mnie herbatą trzymaną w podłokietniku. Ze schowka pod nogami wyciąga zapasowe, papierowe kubeczki.

Jest spokojny i powolny. Pewnie wszystko to sobie wymyślam. Pewnie chcę, żeby tak wyglądał. Ale kanapki i termos to prawda. I prawdą jest, że chyba tylko Michała nie przerażał ten ciąg cyfr i liter, które zmieniały się i przeskakiwały na monitorze nad głową uwijającej się w pocie dziewczyny.

McDonald w niedzielne popołudnie – w tej niebieskiej godzinie między psem a wilkiem, gdy w oknach blokowisk włączają się pojedyncze światła – wygląda jak nowojorska giełda papierów wartościowych. Kurierzy, ośmiu, dziesięciu, w kaskach, puchowych kurtkach i ortalionowych spodniach chroniących przed wiatrem i deszczem, tłoczą się przed ladą, zza której dziewczyna ze zmęczonymi i ciągle czujnymi oczami wykrzykuje kolejne ciągi cyfr i liter. Nad jej głową, na monitorze z napisem „delivery”, numery zamówień zmieniają się co kilka sekund. Kurierzy gorączkowo odświeżają telefony i porównują ciągi cyfr z monitora. Przekrzykują się i przeklinają w różnych językach, gdy w tym samym czasie tłum dzieci z rodzicami dogryza ostatnie kęsy kanapki Drwala.

I właśnie Michał. Taktycznie oparty o bok jednego z monitorów do zamawiania jedzenia. Wszystkiemu przyglądał się z uwagą. „Mam tak niski współczynnik realizacji zamówień, że nawet partner do mnie osobiście dzwonił, żebym trochę podkręcił tempo”. Studiuje i dorabia, korzystając z samochodu, który dostał od ojca. Jest na drugim roku i prosi, żebym nie wymieniał go z nazwiska, bo trochę wstyd. „Kilka wizyt na tych osiedlach strzeżonych i z czasem nawet ciepła herbata z miodem nie koi nerwów”.

Jedziemy w stronę Bronowic. Michał mówi, że kurierzy na rowerach mają trudniej, bo zimno i większe zmęczenie, ale też mają przewagę. Szybko omijają korki i na strzeżonych osiedlach łatwiej przypiąć rower niż zaparkować samochód. Michał mówi, że zna już chyba wszystkie patodeweloperskie labirynty. „W jednym budynku nie mogłem raz znaleźć numerów mieszkań. Nie było ich na drzwiach, obok drzwi ani na włącznikach dzwonka. Spytałem wchodzącej do klatki dziewczyny, gdzie znajdę jakiś tam numer, a ona palcem pokazała, żebym patrzył w górę. Na suficie numery pierdolnęli”.

9.

Kilka lat temu Piotr Szostak przeprowadził dla „Wyborczej” wywiad z Karolem Muszyńskim, doktorem nauk prawnych w zakresie socjologii prawa. Szostak, który sam później napisze reportaż wcieleniowy o dostawcach, pyta Muszyńskiego o mechanizmy działania aplikacji i pośredników „łączących punkt odbioru z punktem dostawy”. „W tradycyjnej gospodarce – mówi Muszyński – pracownicy są chronieni dzięki umowom o pracę. Ryzyko ekonomiczne spoczywa na przedsiębiorcy, który podejmuje decyzje zatrudnieniowe. Myśli: okej, jest kryzys, nie ma popytu na moje usługi, muszę zwolnić pracowników albo zmniejszyć im liczbę godzin pracy. Pracownicy mają jednak pewien bufor czasowy, poduszkę ochronną: okresy wypowiedzenia, regulacje, które uniemożliwiają zwolnienie ich w pewnych sytuacjach, np. w okresie ochronnym itd. Z perspektywy twórców polityk publicznych daje to też czas na interwencję, żeby utrzymać zatrudnienie, co zresztą działo się w czasie pandemii. Państwo zapłaciło przedsiębiorcom, żeby nie zwalniali, bo kryzys spiralą by się pogłębił. W przypadku platformy działa to jednak zupełnie inaczej”.

Klienci nie muszą ograniczać się do płatności przelewem czy Blikiem – aplikacja umożliwia także płatności gotówkowe. Pierwsze pieniądze do ręki dostaję od wyraźnie skacowanego chłopaka z Górki Narodowej, który zamówił sobie ramen. Nie mam jak wydać, bo nie mam żadnych „służbowych” pieniędzy na resztę. Ludzie zamawiający sobie ramen przed godziną 10 są jednak hojni. Dostaję dziesięć złotych napiwku, o którym aplikacja nie wie. Aplikacja nie wie o napiwkach, ale wie o każdej innej transakcji gotówkowej. Za sushi – dowiezione do akademika na miasteczku AGH – które kosztuje 80 zł, młoda dziewczyna płaci dwustuzłotowym banknotem. Wydaję jej resztę. Na koniec dnia mam w kieszeni sporą nadwyżkę gotówki. Chwilę przed północą, gdy na moim balkonie wyparowują z plecaka pomieszane zapachy burgerów i mielonych z ziemniaczkami i surówką, a ja próbuję zrolować na macie swój kręgosłup, aplikacja wysyła mi powiadomienie. Z pieniędzy, które są w mojej kieszeni, mam „wypłacić” sobie nadmiarową kwotę, by pozostało mi jedynie regulaminowe 70 zł, które każdy kurier musi mieć przy sobie. Kwota, którą sobie „wypłacę”, zostanie potrącona z mojej przyszłej wypłaty. Skarbówka nigdy o niej nie usłyszy.

Szostak dopytuje Muszyńskiego o obchodzenie zasad przez platformę „delivery”: „Jej istotą jest ograniczenie ryzyka ekonomicznego po stronie przedsiębiorcy i przerzucenie go na pracownika, czyli dostawcę, kierowcę itd. Przerzuca na nich wszystkie koszty, czyli – zazwyczaj – nie zapewnia sprzętu, nie płaci za czas, w którym czekają na zlecenia. Pracownikom w tradycyjnej gospodarce należy się wynagrodzenie za czas pozostawania do dyspozycji pracodawcy. Platforma płaci jedynie za samo wykonywanie pracy, natomiast nie ma żadnego obowiązku zapewnienia pracy. To pozwala jej działać niezwykle elastycznie i reagować na zmiany popytu”.

10.

Po godzinie 23 taszczę dwie zgrzewki muszynianki, w rękach trzymam natomiast trzy kartony mrożonej pizzy, kilogram pomarańczy, drugi kilogram jabłek, chleb, jakieś smarowidło, płatki owsiane, niby-mleko i kiści bananów. Taszczę to na samym końcu Nowej Huty. Wnoszę na trzecie piętro, daję klientowi i dysząc, zbiegam na dół, sprawdzam w telefonie, czy dostałem „bonus” za „ciężką przesyłkę” – dwa złote i trzydzieści groszy. Klikam w ikonkę „zweryfikuj moje bonusy”. Aplikacja, bot, mój szef – wita mnie miło: „Cześć, w czym mogę pomóc?”. „Cześć – odpisuję – miałem ciężką przesyłkę”, „Cześć, jestem globot, jestem tu, żeby Ci pomóc – odpowiada sztuczna inteligencja – wybierz zamówienie, w którym chcesz sprawdzić naliczone bonusy”. Wybieram ostatnie i po chwili dostaję odpowiedź: „Bonusy naliczane są 5 minut po dostarczeniu zamówienia. Następnym razem poczekaj, zanim skontaktujesz się z nami w tej sprawie”. I natychmiast kolejną: „Cieszymy się, że mogliśmy pomóc”.

Przyjmuję więc kolejne zamówienie i jadę do pizzerii.
Czekam na placek na grubym cieście i przytomnie przypominam sobie, że od ostatniej dostawy minęło ponad piętnaście minut.
„Cześć” – piszę do bota.
„Cześć, jestem globot. Jestem tu, żeby Ci pomóc. Wybierz zamówienie, w którym chcesz sprawdzić naliczone bonusy”.
Wybieram ostatnie i po chwili dostaję odpowiedź:
„Podczas naliczania bonusu wystąpił błąd, ale mam dla ciebie dobrą wiadomość: brakujące bonusy zostały naliczone”. O ty chuju – myślę sobie i zaczynam wpisywać w okienko czatu: „Czyli że gdybym się nie upomniał, to ojebałbyś mnie na ponad dwa złote i tłumaczył później, że «wystąpił błąd»?!?!?”.
Gdy już prawie stawiam kropkę, czat się zamyka, a na ekranie widzę zdanie: „Cieszymy się, że mogliśmy pomóc, otrzymasz teraz krótką ankietę dotyczącą naszych usług”.

11.

Zarabiam średnio między 12 a 20 złotych za każde zamówienie. Jeśli jeżdżę samochodem (i spalam benzynę), w ciągu dnia pracuję pięć godzin. Biorąc pod uwagę korki, szukanie miejsca parkingowego, czas oczekiwania na odbiór zamówienia, w ciągu godziny jestem w stanie zrobić dwa do trzech pełnych zamówień. Mój samochód spala około 6 litrów oleju napędowego na litr. Każdego dnia pokonuję po mieście ok. 60 km. Odliczając zatem koszty paliwa, jestem w stanie zarobić między 100 a 130/140 zł dziennie. To teoretycznie ok. 25 złotych za godzinę. Jeśli pracowałbym pięć godzin dziennie każdego dnia – 31 dni w miesiącu, mogę zarobić 3,8 tys. zł. Od tego jeszcze co tydzień muszę odjąć opłaty dla mojego partnera flotowego – 30 zł. Czyli miesięcznie 120 zł. Od tego dochodzą jeszcze podatki (o których odprowadzaniu nikt mnie oficjalnie nie informuje). W 2024 roku w Polsce minimalna stawka godzinowa wynosi 28,10 zł (w lipcu została podniesiona o 1,60 zł). W 2025 roku wzrośnie do 30,50 zł.

Kurierzy zarabiają więc poniżej minimalnych stawek przede wszystkim dlatego, że partnerzy flotowi, którzy ich zatrudniają, nie mają obowiązku płacić na przykład za czas oczekiwania na dostawę. Partnerzy flotowi mają kilka pomysłów na ominięcie przepisów, albo przynajmniej stosowanie ich kontrowersyjnej interpretacji.

W podpisanej z partnerem flotowym umowie pojawia się czasem (umowy są różne, w zależności od partnera i platformy kurierskiej) zapis o „prowizyjnym wynagrodzeniu” (8D Ustawy o minimalnym wynagrodzeniu za pracę). Jeśli – w tym przypadku – kurier sam decyduje o przyjmowaniu zleceń, to „przysługuje mu wyłącznie wynagrodzenie prowizyjne”, a w takiej sytuacji prawo pozwala na nieprowadzenie ewidencji godzin pracy, bo pracodawca płaci „wyłącznie za wykonanie zlecenia”.

12.

Na Instagramie wyświetla mi się filmik – improwizowana kilkusekundowa scenka, na której kurier ze zmęczonymi oczami dzwoni do drzwi. Otwiera mu instagramowo śliczna para; on boso, ona w miękkim dresie i pastelowe wnętrze za nimi. Kurier z wyuczonym uśmiechem podaje im obiad, mówi dziękuje i życzy smacznego. Kiedy jednak chłopak po odebraniu papierowej torby z jedzeniem rzuca przypadkowo i z przyzwyczajenia machinalne „nawzajem”, film nagle się zawiesza. Kamera łapie ich twarze – zdziwienie, uśmiech i niezręczną ciszę. Chwilę później siedzą we trójkę przy stole i jedzą razem pizzę.

Tego, jak kurier wraca na ulicę, zatrzaskując za sobą drzwi, na filmie już nie ma. Znów wtapia się w grudniowy zgiełk, staje się przeźroczysty i ledwo widoczny, jak duchy na usługach systemu do zaspokajania naszych potrzeb. Tak to sobie wyobrażam. I tak to sobie wyobrażamy wszyscy, przekonani, że „Święty Mikołaj nie istnieje, ale istnieją kurierzy”.

No tak, nie mieszka w Laponii. Przyjechał tu z Pakistanu, Gruzji albo Ukrainy. W pracy jeździ rowerem. Koło trzeciej po południu – chociaż nikt nie wie lepiej niż on, że o tej porze roku jest tylko rano i od razu po chwili wieczór – robi sobie przerwę. Zdejmuje festyniarski plecak, rozsuwa wszystkie zamki, żeby ze środka wywietrzały pomieszane zapachy kotletów i ramenów, i spala kenta spod hali targowej. 

13.

Spotykam się z przyjaciółmi w Charlotte. Ciepło nam od wina i cytrynowych croissantów. Do środka od czasu do czasu wpada chłód wnoszony przez kurierów. Maszerują środkiem sali niezauważeni. Dziewczyna zza lady dla każdego z nich ma czuły uśmiech. Biorą to za dobrą monetę. Zrzucają plecaki, stawiają je pod ladą i pytają, czy mogą skorzystać z toalety. Oprócz dziewczyny zza lady nikt ich nie widzi. Solidarność usłużnych, wiecznie uśmiechniętych i cierpliwych.

W ciepłym ich krok zwalnia. Dobrze wiem, co próbują zrobić. Wiem, że nie akceptują odbioru. Jeszcze nie. Aplikacja jest pewna, że są nadal w drodze. Jeszcze chwila.

Gdy zatrzaskują za sobą drzwi, wpada chłód.