„«Cholera, zazdroszczę» – Denis Villeneuve”. „«Cholera, ja też!» – Christopher Nolan”. Nazwiska reżyserów „Diuny” i „Incepcji” pojawiają się w spektaklu „Dziewczyno, takie konfundujące” – o blockbusterze science fiction, który nie istnieje. Surrealne, dosadne, brawurowe, szalone – te plakatowe przymiotniki jak najbardziej tu pasują. „Dziewczyno, takie konfundujące” to dyplom studentów aktorstwa lalkowego białostockiego wydziału Akademii Teatralnej w Warszawie. Pod tytułem, przechwyconym z głośnej piosenki Charli XCX, kryje się pomysł na spektakl nie tylko o nieistniejącym filmie, ale o wszystkim, co wydarza się dookoła niego. Sam film w zasadzie nie jest już potrzebny. Reżyserka Weronika Szczawińska i dramaturżka Jowita Mazurkiewicz inscenizują cały przemysł ekonomii uwagi, prasowe niusy i trailer produkcji – który jednak blednie wobec teorii spiskowych i moralnych panik, fanowskich emocji, sieciowych mobilizacji i powierzchownych politycznych lektur.
Matrix nasz codzienny
Niektórzy drukują internet. Czy Weronika Szczawińska i Jowita Mazurkiewicz postanowiły internet wystawić na scenie? Nie jest to chyba dalekie od prawdy. „Dziewczyno, takie konfundujące” upgraduje teatrowi oprogramowanie, a przynajmniej te biblioteki, które odpowiadają za obraz mediów.
W dużym skrócie: jakieś ćwierć wieku temu polski teatr i dramat uznały, że jesteśmy „pod okupacją mediów” – to akurat tytuł późniejszej książki badaczki sztuk performatywnych, Doroty Sajewskiej (2012). Teksty autorów z tak zwanego „Pokolenia porno” – jak brzmiał tytuł głośnej antologii dramatów pod redakcją Romana Pawłowskiego z roku 2003 – a także co poniektóre spektakle Jana Klaty czy wczesnego Wiktora Rubina i innych reżyserów z roczników 70., pełne były postaci cynicznych dziennikarzy celebrytów, zdemoralizowanych demiurgów dyskursu, władających rzeczywistością przy użyciu wścibskich kamer, brudnych pieniędzy oraz bezwzględnych, ociekających seksem i przemocą brukowców. Jak zeszłoroczne wigilijne pierogi w zamrażarce toposy te przeleżały do dziś w twórczości dramatopisarzy tak zwanej dobrej zmiany – pisałem o tym niedawno w „Dialogu” – choć główny nurt widzi już zagrożenia nie tyle w potędze tradycyjnych mediów, ile raczej w ich słabości. No i w sztucznej inteligencji.
Prostoduszne ciocie i wujkowie przestrzegający dziś przed widmem przejęcia władzy AI nad światem nie wiedzą jednak, że to już się stało. Przynajmniej jeśli chodzi o świat ludzkiej percepcji. Każdego pochrząkującego nobliwie konesera kronik katastrofy czy felietonistę z humorem wieszczącego na swej daczy apokalipsę wysłałbym na dwa miesiące stażu we współczesnej redakcji działającej na, tak zwanym, wolnym rynku. Rynkiem tym, w przypadku mediów, nie rządzi złowrogi George Soros ani żadna nowa rewolucja kulturalna – tylko algorytmy i wizja kapryśnego bożka SEO. Nie potrzeba lustrzanych okularów agenta Smitha z „Matrixa”, nakręconego zresztą przed narodzinami większości twórców białostockiego spektaklu, by mroczny cyfrowy umysł rządził światem. Czy to my programujemy algorytmy, czy algorytmy programują ludzkie afekty? „Zobacz sam [ZDJĘCIA]”. Maryna Bazdyrieva w jednej z pierwszych scen trzyma dwie emoji. Smutną i wesołą. Nieważne, którą wybierzesz, ważne, żebyś zareagował, żebyś „dała reakcję”.
I właśnie w tę skolonizowaną przez zalgorytmizowane nagłówki rzeczywistość rzuca nas „Dziewczyno, takie konfundujące”. Scenariusz Jowity Mazurkiewicz przypomina wręcz te dramaty sprzed dwóch dekad, które karmiły się estetyką telewizyjnych niusów. Spektakl przywodzi na myśl też tytuły, w których emblematem nowoczesności było użycie „@” zamiast „a” albo znaku dolara w miejsce litery S. „Fanta$y”, „S@motność w sieci”. Pamiętacie?
Tyle tylko, że Mazurkiewicz cytuje cytowanie, traktuje ultranowoczesną globalną teleinformatyczną sieć „Internet” jak siatkę utartych konwencji, podobną gatunkowym konwencjom farsy czy horroru, a nie futurystyczną, mroczną przestrzeń ludzkiej transgresji czy tajemnicy. Nowoczesność nam się zestarzała. Parę lat temu było takie określenie: „sztuka postinternetowa” – spektakl Szczawińskiej i Mazurkiewicz bardzo do niego pasuje. Nie chodzi o to, by umeblować scenę ekranami i postawić aktora przed kamerą, tylko by przechwycić logikę rządzącą internetową strukturą; strukturą nadającą światu kształt. Czy tego dziś chcemy czy nie, lądujemy „między surrealistycznym zniekształceniem i kuriozalnością realnego w jego najbardziej spotworniałych, nieobliczalnych formach”, jak pisał o źródłach nowego teatru Paweł Soszyński w jednym ze swoich ostatnich tekstów, stwierdzając, że jest to zarazem teatr surrealistyczny i dokumentalny. Tamten tekst Soszyńskiego nosił tytuł „Rytuały schyłkowego antropocenu” i spektakl Szczawińskiej i Mazurkiewicz ma w sobie coś z etnograficznej wyprawy badaczy rytuałów; tyle że badaczki są świadome, iż ich sposób patrzenia sam jest już opanowany przez to, co badają.
Stłoczenie tej spotworniałej galaktyki znaczeń i estetyk na szkolnej scence adeptów lalkarstwa – wchodząc na nią mijamy na korytarzach czarno-białe zdjęcia marionet, jawajek czy kukieł sprzed lat – też jest „konfundujące”. Jest nawet trochę krindżowe, żenujące; porażkowe, bo skazane na porażkę. Ale nikomu to tu nie przeszkadza – właśnie to ubóstwo jest w stanie uchwycić konwencję. Taki to paradoks – technologia zmierzająca do doskonałej iluzji efektów specjalnych i sieciowych deep fake’ów wytworzyła w nas zarazem miłość do najbardziej topornych memów, niedbale bazgranych w Paincie.
Zamknij się, fabuło
W chaosie narasta potrzeba jakiejś instancji porządkującej tenże chaos. Nie przypadkiem „Dziewczyno, takie konfundujące” zaczyna się od nagrania głosu Michała Oleszczyka – krytyka filmowego z doktoratem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, etatem na Uniwersytecie Warszawskim, a przede wszystkim – z kultowym, erudycyjnym podcastem o dużych zasięgach. W „Dziewczyno, takie konfundujące” Oleszczyk – którego nazwisko powróci w scenariuszu – mógłby zobaczyć swoich młodszych naśladowców. Ujmująca jest Weronika Kozłowska jako youtuber KinoWyjadacz – nieco melancholijny, a może wręcz ospały, wyczerpany kinowy ekspert neurotyk, uosobienie wycieńczonej percepcji – jego stream przerywany jest reklamami pobudzającego suplementu Multiplex. Bartłomiej Bazyluk jako postać opisana w tekście „TIKTOK 2” sprzedaje z kolei głównie chłopacką pewność siebie, która przenosi każdy banał jako rzeczowe „mówienie, jak jest”.
„Dziewczyno, takie konfundujące”, Teatr Szkolny im. Jana Wilkowskiego w Białymstoku, premiera: 9 listopada 2024Ale potrzeba opowiadania świata nie przejawia się w „Dziewczyno, takie konfundujące” jedynie w tych głosach, ucieleśnionych w scenicznych figurach; potrzeba ta okazuje się też jedną z zasad rządzących przedstawieniem. Scenariusz Jowity Mazurkiewicz tylko z pozoru może wydawać się chaotyczny. Przez sceniczne zawijasy i pętle przeprowadzona jest fabuła, w której jedno wynika z drugiego, a trzecie, zaraz się okaże, cały czas wisiało na scenie, tylko dopiero teraz dowiadujemy się, po co nad nami wisiało. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że upierdliwe domykanie narracji to kolejny czynnik gry, jaką Mazurkiewicz podejmuje z filmowo-serialową pulpą. Każdy niemal wątek pojawiający się w „Dziewczyno, takie konfundujące” musi zostać wyjaśniony i zamknięty pod koniec spektaklu. Dlaczego Joasia K. Sleigh pojechała w góry stołowe, kto naprawdę napisał scenariusz filmu, czy miłość z planu filmowego to naprawdę jest miłość? Wszystkiego się dowiecie, cierpliwości, jak w ostatnim sezonie „Jak poznałem waszą matkę”.
Popioły wczoraj, popioły jutra
Jest taki późny wiersz Tadeusza Różewicza, zaczynający się tak oto:
W dniu Świętego Walentego
roku pańskiego 1994
słuchałem ćwierkania
pani redaktorki
„radia bzdet”
z czarnej skrzynki
„Walentynki (poemat z końca XX wieku)” Różewicza – bo o tym wierszu mowa – z jednej strony można czytać jako antykapitalistyczną z ducha krytykę coraz bardziej komercyjnych mediów coraz późniejszego kapitalizmu, z drugiej – jako eskapistyczny i mizoginiczny, pogardliwy manifest poety moralisty u schyłku życia; poety, którego „ćwierkanie” irytowało przeszło dekadę przed narodzinami śp. Twittera.
Przypomniało mi się to Różewiczowskie „radio bzdet”, bo „Dziewczyno, takie konfundujące” opiera się przecież na podobnej zasadzie. Tu i tam główną rolę gra rozmyślnie zorkiestrowany śmietnik. Tu i tam za tekstem stoi instancja autorska, która z jednej strony zjadliwie odmalowuje chaos, a z drugiej nie widzi wyjścia poza ironią. Tu i tam w ironii – którą twórczynie „Dziewczyno…” chcą może przełamać w śpiewanym zakończeniu? – odbija się wizja niezbyt efektownej apokalipsy. W końcu tytuł nieistniejącego filmu z tekstu Mazurkiewicz to „Ashes of Tomorrow”, popioły jutra.
Ale poza tym wszystkim „Dziewczyno, takie konfundujące” jest przezabawnym, dowcipnym teatralnym doświadczeniem; świetnym pomysłem na spędzenie wieczoru pośród gier z konwencją i aktorskich popisów. Polecam, Witold Mrozek. Warto umieścić sobie ten projekt na radarze.