Transformacje i przepoczwarzenia
fot. Piotr Nykowski

12 minut czytania

/ Teatr

Transformacje i przepoczwarzenia

Anna Jazgarska

W finale „Frankensteina” Jaremki horror wylewa się z każdego zakamarka sceny. Żółte płaszcze przeciwdeszczowe, golfowe kije, stół i krew, krew, jeszcze więcej krwi. Krajobraz katastrofy i nowej rzeczywistości w jednym kadrze

Jeszcze 3 minuty czytania

„Twoja historia będzie opowiadana tak długo, aż nauczymy się kochać” – mówi Wiktor Frankenstein (Kacper Kujawa) w szczecińskim przedstawieniu w reżyserii Grzegorza Jaremki. Umazany krwią, zmęczony i oszołomiony, w stroju przybranym cmentarnymi roślinami jest trochę jak Majowa Królowa u Ariego Astera w filmie „Midsommar”. Rozumie już, że jego osobista historia jest tylko i aż częścią zbiorowej, cyklicznie odtwarzającej się opowieści o egzystencjalnej chciwości, o żarłocznym pragnieniu dominacji i o chronicznym lęku przed tym, co skryte w, najczęściej własnym, cieniu.

W świetnym „Frankensteinie” w Teatrze Współczesnym w Szczecinie Jaremko, specjalista od przyglądania się transgresyjnym strategiom zapisanym w przykurzonych klasykach, mnoży bezimiennego potwora i do tego samego zachęca nas. Wyłożona kolorem filmowego green screenu scena (praca Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka) jest tu bazą do linkowania kolejnych horrorów – kulturowych, politycznych, społecznych czy ekologicznych. Tych wspólnych i wspólnotowych, ale też tych, które rozgrywają się w bolesnej osobności, na niezauważanych i wykluczanych ze wstrętem marginesach wszelkich systemów.

Autor sztuki i dramaturg przedstawienia, Mateusz Górniak, wskazuje w programie do przedstawienia na szczególnego rodzaju użyteczność horroru – jego potencjał rozpisywania i translacji zbiorowej świadomości, ale też sprawność w oddawaniu głosu mniejszościom. Te uwagi o opowieściach grozy Górniak miksuje m.in. z wywiedzionym z myśli Timothy Mortona apelem o wyrzeczenie się przekonania o ludzkiej wszechsprawczości na rzecz myśli o demokratycznym współistnieniu człowieka i, na przykład, pszenicy. To oczywiście myśl nie nowa, ale zawiera odświeżającą zachętę: polubmy się z dziwnością, skoczmy w mrok z zadowoleniem i nadzieją na dobrą zabawę. Rozgośćmy się w horrorze natury, nie jesteśmy przecież wcale mniej bizarni od niesporczaka, a nasz koniec nie będzie bardziej skomplikowany od tego, który czeka sosnę.

fot. Piotr Nykowskifot. Piotr Nykowski
fot. Piotr Nykowski

Tymi treściami Mateusz Górniak wypełnia szkielet klasycznej opowieści Mary Shelley. Należy dodać, że wypełnia go z lekkością i dowcipem. Bo szczecińskiemu „Frankensteinowi” daleko jest do ciężkiego scenicznego eseju, choć niejednokrotnie dźga znienacka pytaniami o sprawy ostateczne. Wyczytamy z niego poważne diagnozy, ale sedno wcale nie leży w pokornym ich kwerendowaniu, lecz w wyjściu poza nie, w przekroczeniu. Górniak i Jaremko zauważają to, co ponad dwieście lat temu dojrzała w katastroficznej aurze końcówki wieku Shelley: zło już tu jest. Gdzie? „Everywhere” – powiedziałby, wyglądając zza piwnicznych drzwi rozbawiony Longlegs, bohater filmu „Kod zła”. Teraz mamy okazję, zachęca w programie Mateusz Górniak, możemy spróbować siebie w horrorze, „zamieszkać mrok”, bo być może ta dzisiejsza komitywa zawiązana z nie-ludzkim będzie ostatnim kołem ratunkowym człowieczego bytu w „przerażającej przyszłości”.

W większości kulturowych przedstawień tytułowy bohater Shelley to starszy, często nobliwy naukowiec. Stworzony przez Frankensteina „potwór” (bezimienny, ale, co symptomatyczne, zwyczajowo nazywany „Frankensteinem”) stanowi symboliczne przedłużenie żywota badacza, reprezentujące jednak tylko określoną część jego osobowości – tę najbardziej pierwotną, zorientowaną na drapieżne przetrwanie, cielesną. Z perspektywy takiego ustawienia postaci naukowca cały jego osobliwy projekt twórczy jawi się jako fiasko. Monstrum nie reprodukuje potencjału Frankensteina, nie przedłuża jego istnienia, lecz karnawałowo je obśmiewa – w potwornym, ewokującym rozkład powieleniu.

U Grzegorza Jaremki Wiktor Frankenstein to młody, wchodzący w dorosłość chłopak. W pierwszych scenach przedstawienia reżyser sprawnie kreśli horyzont jego potencjalnych poszukiwań: społecznych, intelektualnych, duchowych czy seksualnych. Sam potwór ma tu zupełnie inną funkcję niż w przypadku tekstów kultury przedstawiających Frankensteina jako dojrzałą osobę. Przynajmniej na początku jest terenem badań, odbijającym i realizującym potencjalne doświadczenia swojego stworzyciela. Jest obszarem inicjacyjnym, drogowskazem prowadzącym w najciemniejsze, najbardziej mokre i najcichsze zakamarki istnienia. Jest nośnikiem fantazji i lęków, jest pisanym live fantazmatycznym scenariuszem. I ten właśnie temat – egzystencjalnych decyzji i ich konsekwencji, doświadczeń i uwikłań formujących osobowość, ale też tresujących niejako do życia w społeczeństwie – jest ważnym zagadnieniem w tym przedstawieniu, bardzo istotnym dla twórczości Jaremki w ogóle. Transformacje, transgresje, przepoczwarzenia. Próbowanie siebie i sprawdzanie. Przemiany!

fot. Piotr Nykowskifot. Piotr Nykowskifot. Piotr Nykowski
fot. Piotr Nykowski

Wszystko to, czemu od początku swojej twórczości przygląda się reżyser, otrzymuje w szczecińskim przedstawieniu przyjemnie świeżą formę. Grzegorz Jaremko, jak ma to w zwyczaju, upcyklinguje kulturowe i popkulturowe, często do cna wyświechtane materiały. Robi to jednak w sposób autorski i wrażliwy – przygląda się nadbagażowi podejmowanych przez siebie znaków z wielką uwagą, ciekawością, ze szczególnego rodzaju troską. Nie ma w tym używaniu powierzchniowego żerowania na atrakcyjności, nie ma wyrachowanego kopiowania nośnego vintage.

Świetnie ogląda się pierwsze sceny „Frankensteina”, pobrzmiewa w nich całe spektrum telewizyjnej i kinowej klasyki: od ironicznej pompatyczności „The Twilight Zone”, poprzez inspirowane wiktoriańską prozą ghost stories, aż do przerysowanych, do bólu przewidywalnych teen horrors. Bliscy przyszłego naukowca – ojciec (Paweł Niczewski), matka (Joanna Matuszak), przyjaciel (Maciej Łączyński), braciszek William (Arkadiusz Buszko), hodowana na jego przyszłą żonę Elżbieta (Maria Wójtowicz) i służąca Justyna (Julia Gadzina) – zostają przedstawieni za pomocą atrakcyjnego wizualnie i praktycznego w kontekście rozczytania interpersonalnych zależności chwytu „na rodzinnej fotografii”. Beztroską atmosferę familijnych przekomarzanek tną wystrzały aparatu: ciała zastygają w barwach sepii, dominującej sceniczne kolory (za świetną reżyserię świateł odpowiada Robert Mleczko), a zbitka ludzkich postaci przypomina halloweenowych przebierańców. Tę dziwaczną, liminalną atmosferę podbija narracja Prezenterki Pogody (Barbara Biel), która bezpowrotnie osadza wszystkie sceniczne postaci w krajobrazie nostalgii i lęku. „Wiktor ma jeszcze czas na oświecenie” – wielkodusznie rzuca ojciec, sankcjonując odwieczny cykl przejść i transgresji. Młody Frankenstein rzuca się w mrok.

Frankenstein, Teatr Współczesny w Szczecinie  Premiera: 9 listopada 2024„Frankenstein”, Teatr Współczesny w Szczecinie, premiera: 9 listopada 2024W scenie stwarzania potwora ciałem Wiktora wstrząsają konwulsyjne ruchy, którym pulsujący w ciemności stroboskop i elektroniczna muzyka, rozsadzająca scenę wibracjami (znakomita ścieżka dźwiękowa Bartosza Zaskórskiego), nadają charakter nie-ludzkiego rytuału, somnambulicznego tańca, który w równym stopniu kaleczy i uwalnia. Synchronicznie do transfiguracji Frankensteina na świat przychodzi jego fantazmatyczne alter ego, istota sklecona z pokrwawionych po-ludzkich resztek, które jeszcze chwilę temu Wiktor niechlujnie przerzucał w swoim laboratorium. Obie postaci wyruszają w podróż.

Przestrzeń sformowana scenografią Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka – wykonane z pluszu kształty nadmorskich umocnień, tatarak z metalowych prętów, głębia sceny pokryta drobnymi, „dziecięcymi” grafikami – staje się topografią ludzko-nie-ludzkich napięć i starć, ale przede wszystkim kolejnych przepoczwarzeń, kolejnych formujących doświadczeń, które dotyczą tu tak monstrum, jak i młodego Frankensteina. Tę pierwszą postać reżyser przedstawia trzema diametralnie różnymi estetycznie obrazami: Maria Dąbrowska, Wojciech Sandach i Michał Lewandowski wcielają się w kolejne stadia egzystencji potwora. Pierwsze z nich, inicjalne, niewyszkolone jeszcze w kulturowych ustawieniach świata ludzi, przywodzi na myśl poczwarkę – ma na sobie cielisty, opinający ciało kostium, z którego wyrastają plączące się, chrome odnóża. Drugie, grane przez Dąbrowską stworzenie, wkracza w ludzki świat bezbronnie, naiwnie. Ludzie boją się potwora, atakują go, krzywdzą. Kąpiel w czarnej mazi, której oddaje się w leśnej głuszy, porusza wiodącą dla całego projektu Jaremki zachętę: o zjednoczeniu siebie z nie-ludzkim, o zanurzeniu się w horror, w grozę tego, co niekształtne, nienazwane. To bodaj najbardziej metaforyczny, bardzo piękny wizualnie fragment przedstawienia (za rozbudowaną, świetną choreografię odpowiada Filip Szatarski). Opowiada też o wielkiej samotności inicjacyjnych doświadczeń, o osobności transgresji.

Im dalej w głąb przedstawienia Grzegorza Jaremki, tym gęściej, bardziej intensywnie. Podróże Wiktora i bezimiennego monstrum mają tu baśniowo-filmową dynamikę, rytm opowieści wyznaczają punkty podstępnie zwrotne. Potwór podczas tej wędrówki „człowieczeje”. Wędrując ku „portowej osadzie” (dziwnie przejmująco w kontekście całej tej opowieści prezentują się filmowe, rozmazane obrazy kręconego z oddali Szczecina), przyjmuje formę kudłatego stwora z parą „muppetowych”, zabawnych oczu na szczycie potężnej głowy (w tej roli Wojciech Sandach). Ale ta próba wpasowania się w ludzkie oczekiwania kończy się kolejnym rozczarowaniem, jeszcze jednym bolesnym odrzuceniem.

Poszukiwania Wiktora mają równie dramatyczny przebieg. Chłopak nie potrafi rozpoznać i zamontować siebie w społeczno-politycznej materii najbliższego świata. Kolejne wysiłki mają dla niego coraz bardziej kaleczące konsekwencje. Punktem kulminacyjnym obu, nieustannie przeglądających się w sobie biografii, jest spotkanie monstrum i kreatora. Postać grana przez Michała Lewandowskiego, w czarnym, lśniącym kostiumie z wystającymi kolcami, staje się niejako rewersem pierwszej wersji potwora. Jest personifikacją obcości, ale w jej najbardziej groźnym, niedefiniowalnym kształcie. Jest nośnikiem zniszczenia i ciemności. Stwór rozsmakowuje się w kolejnych, coraz bardziej perwersyjnych morderstwach, przetrzebia najbliższych Wiktora. Ten z kolei nie potrafi już uciec poza nałożone na niego oczekiwania, zostaje bezwolnie wpisany w opresyjne ceremonie regresujące jego dopiero konstytuującą się tożsamość.

reżyseria: Grzegorz Jaremko
scenariusz i dramaturgia: Mateusz Górniak
scenografia: Anna Maria Karczmarska, Mikołaj Małek
kostiumy: Anna Maria Karczmarska
światło i wideo: Robert Mleczko
muzyka: Bartosz Zaskórski
choreografia: Filip Szatarski
asystent reżysera: Wojciech Sandach inspicjentka: Jolanta Szadkowska
Obsada: Kacper Kujawa, Maria Dąbrowska, Wojciech Sandach, Michał Lewandowski, Maciej Łączyński (gościnnie), Maria Wójtowicz, Paweł Niczewski, Joanna Matuszak, Arkadiusz Buszko, Magdalena Myszkiewicz, Adam Kuzycz-Berezowski, Julia Gadzina, Ewa Sobczak, Barbara Biel 

W finale teatralnej opowieści Jaremki horror wylewa się z każdego zakamarka sceny. Żółte płaszcze przeciwdeszczowe, golfowe kije, stół odtwarzający swoim przybraniem najbardziej zdegenerowane filmowe uczty i krew, krew, jeszcze więcej krwi. Potworne kształty kłębiące się w bombastycznej przestrzeni, dojmujące rozczarowanie i nadzieja, czyli krajobraz katastrofy i nowej rzeczywistości w jednym kadrze.

„Scream” – zachęca zapisany na rozwiniętym w głębi sceny parawanie postulat. I tak nikt nie usłyszy. Opuszczamy ten teatralny świat z satysfakcjonującym zmęczeniem, niczym filmowe final girls po całej nocy biegania po gęstym lesie. „Twoja historia będzie opowiadana tak długo, aż nauczymy się kochać” – mówi zbolały, oszołomiony zmultiplikowaną okropnością Wiktor Frankenstein, a świat wokół niego otwiera szeroko umazane czerwienią ramiona, zapraszając do współbycia w mroku. Jakkolwiek szalenie to brzmi: może warto tę propozycję rozważyć?