Niczego o mnie nie ma
il. Henrique Costa, "Deckard", CC BY-NC 2.0, flickr.com

35 minut czytania

/ Literatura

Niczego o mnie nie ma

Adam Woźniak

Większość polskich prozaików i prozaiczek przyjmuje w ciemno pewne utarte rozumienie męskości, męskiej cielesności i męskiej percepcji, co prowadzi ich na manowce. A nas, czytelników, w stronę bezdennej nudy

Jeszcze 9 minut czytania


Oli i Róży – dwu dzielnym dziewczynom

Męski bohater polskiej prozy jest jak koń w filmie nie-o-koniach. Jasne, że przecwałuje czasem przez fabułę jakiś landszaftowy bucefał, ogier „po wierzchu sportowy, po całości smutny”, od biedy szara szkapina w wersji random toxic. Bywa, że i szkody przy tym narobi, potrąci, zgwałci, poharata, przy dobrych wiatrach odpali turbo i zawiezie w Bieszczady. No, trochę jak w westernie – prawie zawsze się pojawia, a jak już się pojawia, to robi swoje. Co do zasady jest to jednak koń koński – o wyglądzie i charakterze końskim. Jaki jest, każdy wie.

A teraz po ludzku: większość polskich prozaików i prozaiczek przyjmuje w ciemno pewne utarte rozumienie męskości, męskiej cielesności i męskiej percepcji, co prowadzi ich na manowce, a nas, czytelników, w stronę bezdennej nudy. Nie wiem, czy wynika to z jakiegoś wyjątkowego braku „czutki”, przywiązania do tradycji czy zwykłego lenistwa. W każdym razie tworząc postaci męskie, literaci zdecydowanie zbyt często korzystają z gotowców stworzonych w późnym modernizmie, w latach 90. (zwykle autorzy) lub na wczesnych etapach walki z patriarchatem (zwykle autorki).

Chodzi więc o nudę i nieaktualną bazę toksyn. Ale też trochę o zazdrość wobec prozy kobiecej, która z oczywistych względów stawiła silniejszy opór „dziedzictwu modernizmu”: przeorała patriarchalne rozumienie kobiecej cielesności, mocniej pracowała nad korektą obiektywu narracyjnego czy koncepcją wspólnoty. Dla jasności: zazdroszczę efektów, nie drogi. A w efekcie, cóż, mężczyźni zostali chyba w tyle. Męski narrator polskiej prozy potrzebuje teorii krytycznej, by mówić o własnej córce. Jest wstydliwy lub wulgarny. Nie zna żony swej lub „jebie” ją „żylastym kutasem”. Nie ma męskiego „Jak płakać w miejscach publicznych?”, a męskie „Bezmatki” składają się głównie z fragmentów, w których dobry terapeuta powiedziałby: „Odchodzi pan od tematu, panie X”. Postaci męskie – jak od sztancy: toksyczny ojciec, zaburzony barman, myśliwy macho, buntownik w stylu beat, pretensjonalny pierdoła, melancholijny spacerowicz. Od biedy: pretensjonalny spacerowicz, melancholijny pierdoła.

To się powoli zmienia, wiem – są Grzegorz Bogdał czy choćby Mateusz Górniak. A w międzyczasie mam do dyspozycji całą pozostałą literaturę pisaną pod mężczyzn. Bo też słusznie mnie kontruje koleżanka, mówiąc, że może wreszcie zrozumiem, co czuła przez całą szkołę, czytając o tych wszystkich bezcielesnych nimfach, chodzących trofeach, xero-girls z Sienkiewicza. Fakt, trochę zabawne to odwrócenie – że teraz to w roli mężczyzn obsadza się te niewydarzone stworki, fantomy bez psychiki, popychacze akcji. Ale ze sprawiedliwością dziejową bym jednak nie szarżował. Bo tabuny Ofelii i Kniaziównych omdlewały jednak w czasach „aż”, a nie „tylko” literatury. Zgadza się więc najwyżej nuda. I to, że wszyscy na jedno, maks sześć, kopyt.

Patrzenie

Nagroda Literacka m.st. WarszawyNagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.

Proszę wybaczyć tę natrętną hipologię – to pewnie przez Zytę Rudzką. Może w takim razie rzeczywiście zacznę od „Ten się śmieje, kto ma zęby”, czyli… od kłopotów. Bo nagadałem się o sztancach i odcieleśnianiu, a tu proszę: Dżokej „pięćdziesiąt jeden kilo w ubraniu. Wąski w ramionach, wąski w szyi, wąski w tyłku”, a do tego „młode konisko”, „rży(…), łbem przewraca” . Co by nie mówić – ma jakieś ciało, a przy tym, no cóż, takiego „podchmielonego piołunem” ogiera chyba jeszcze nie grali.

Na pewno nie grali Wery i jej pokątnej emancypacji. Bez dwóch zdań. Nawet jeśli uznamy, że pod spodem, pod tym fantastycznym językiem nie znajdziemy żadnych tradycyjnie „ważnych pytań”, to trzeba przyznać, że w monologu fryzjerki autorce udało się zmusić rzeczywistość do złożenia jakiegoś nieplanowanego donosu, wydobyć na jaw handelkowo-fryzjerską duszycę dziejów, która przymierała już smagana przez barberów i studia urody. Albo znów, po ludzku: znałem takie babki, strzygły mnie, fuczały, gdy trzymałem za nisko głowę. Wera jest więc z języka, trochę z niebytu, ale też, nie ma wątpliwości – z litego drewna.

A Dżokej niestety ze sklejki. Nie jest to sklejka modernistyczna (dlatego też mówię o lekkich kłopotach), raczej serialowa. Trochę tu kanapowego pasożytnictwa (Kiepski), jakiegoś sportowego mitu (Al Bundy), ponurej religijności, mizantropii (Paździoch) itd. W każdym razie typ ewidentnie nie jest „wyślepiony” w tramwaju, raczej na Polsacie, raczej na ślinę to wszystko sklejone i, cóż – „melancholijny pierdoła” w czystej postaci jednak.

Przy czym wiadomo, najciekawsze jest i tak to, jak ten „pierdoła” jest kamerowany. I tu… a no właśnie. Tu już od modernistów nie uciekniemy. Na początek – proszę wybaczyć – Stefan Żeromski:

Cezary zwrócił się teraz twarzą do konia i mógł widzieć amazonkę. Kobieta świetnie, a nade wszystko zgrabnie siedziała na koniu. Była wysmukła, niezwykle kształtna, muskularna i, widać, mocna – ani zbyt chuda, ani zanadto tłusta („Przedwiośnie”).

Albo:

Człowiek, a właściwie nie człowiek, lecz antropoid z przedmieścia wielkiej stolicy, obrosły kłakami, w koszuli, która się na nim ze starości rozlazła… („Ludzie bezdomni”).

A teraz Rudzka:

Obejrzałam go sobie. Z wysoka, po całości, na ciszy. Chętnym okiem, bo takiego w kolekcji jeszcze nie miałam (…) Świński blondyn, w baczkach ryżawy. Ślepia nabuzowane czarniawe, piękne gały (…) łapy silne, mocne a wyżyłowane, przez kłaki sine grudy prześwitują.

Zyta Rudzka, „Ten się śmieje, kto ma zęby”. W.A.B., Zyta Rudzka, „Ten się śmieje, kto ma zęby”. W.A.B., 254 strony, w księgarniach od listopada 2022

Baryka „mógł widzieć” Laurę, Judym mógł kolekcjonować humanoidy. Teraz to Wera może patrzeć. Patrzy więc, przyszpila, kolekcjonuje, co jest tym łatwiejsze, że Dżokej nie wierzga, bo został przytomnie uśmiercony. A więc mamy zapowiadane odwrócenie perspektywy – przy czym u Rudzkiej jest to wszystko oczywiście bardziej świadome, bezczelne i zabawniejsze, niż śniło się któremukolwiek ze scjentystycznych podglądaczy. Szkoda tylko, że ten żart trwa tak długo czy raczej – że jest tak często powtarzany i że przy kolejnych powtórzeniach Dżokej znika, rozpada się, oddany na pastwę języka. Bo szybko staje się jasne, że jeśli narratorce przyjdzie do głowy coś zabawnego, to nie odpuści, nawet jeśli psychologicznie, a nawet logicznie spina się to tak sobie. Parę cytatów: „Dżokej to był ktoś. Trzepał kasę” vs „Nie miał talentu do życia”. Albo: „Dżokej odważny na torze, w terenie bardziej plażowym wstydliwy” vs „On się nie bał baby, nie bał się cyca, zadu. Przymilał się, bez piany”. Jaki więc w końcu był ten Dżokej? Chyba taki, jakiego akurat potrzebowała narratorka. I to kolejna rzecz, która łączy go ze wszystkimi wykoncypowanymi Laurami.

U Rudzkiej ta nonszalancja razi rzadko lub wcale – bo to taka konwencja, bo brak tu zapędów moralizatorskich, a przede wszystkim – co tu gadać – „Ten się śmieje…” to jednak majstersztyk. Jeśli więc wspominam o tych drobnych niedoróbkach, to głównie dlatego, że od Dżokeja prowadzi linia do innych, mniej bezinteresownie uprzedmiotowionych postaci. A jeśli do apsychologicznej wszechwładzy narratora dodamy jakiś interes, nie daj boże morał to jesteśmy jednak na prostej drodze do… no właśnie – tylko i aż – nudy.

Śmieszne zwierzątka

Trochę takich drobnych, niekoniecznie szemranych, interesików znajdujemy w ostatnich książkach Marii Halber (macho pierdoła), Barbary Sadurskiej (m.in. zaburzony barman), Jagi Sławińskiej (toksyczny macho) i Anny Mazurek (ojciec myśliwy), gdzie mężczyźni traktowani są przede wszystkim jako automaty do krzywdzenia kobiet. Możliwe, że i w tych przypadkach mamy do czynienia tylko z jakimś wygodnickim ślizgiem po koleinach kreacyjnych, ale też – poza Mazurek, do której wrócę – nie mam wrażenia, by teksty te mogły mieć interes w dostrzeżeniu „gotowości na zmianę”, o której 20 lat temu pisała bell hooks. Uwzględnienie jakichkolwiek przebłysków „nowej męskości” wymagałoby bowiem trochę innej, mniej „gabinetowej” pracy poznawczej, a przy tym komplikowało lub wręcz kasowało pomysły na fabułę. Mam jednak wątpliwości, czy upieranie się przy topornych hiperbolizacjach może służyć czemukolwiek oprócz przekonywania uprzednio przekonanych. W każdym razie jestem przekonany, więc trochę się nudzę.

No dobrze, nudziłbym się, gdyby nie to, że przeglądanie tego monstruarium sprawia mi jednak jakąś kolekcjonerską przyjemność. Weźmy taki „Hotel ZNP” Izabeli Tadry – powieść wartka, sprawna językowo, a przy tym długimi partiami pozwalająca odczuwać radość poznawania myśli płynących bystrzej niż własne. Za to jeśli chodzi o „kreację postaci męskiej”, cóż – okaz fantastycznie wręcz reprezentatywny. Tu zresztą nikt się nie cacka, nie trzeba węszyć za interesem, bo interes narratorki jest od początku jasny. Chodzi o to, by obarczyć mężczyzn odpowiedzialnością za wszystkie życiowe niepowodzenia.

Izabela Tadra, „Hotel ZNP”. Filtry, 176 stron, w księgarniach od kwietnia 2024Izabela Tadra, „Hotel ZNP”. Filtry, 176 stron, w księgarniach od kwietnia 2024Belcia przyjmuje zatem mniej więcej taką wizję kobiecej sprawczości, jaka potrzebna jest, by patriarchat trwał wiecznie. Nie jest przy tym pewne, czy potrwałby choć sekundę, gdyby za jego podtrzymywanie odpowiadały plastikowe stworki w rodzaju męża (i głównego prześladowcy) bohaterki. Wilhelm jest chyba najbardziej niewydarzonym ze wszystkich niewydarzonych fantomów, na które udało mi się trafić w polskiej literaturze ostatnich lat. Zbudowany jest głównie z penisa, libido i skłonności do dziwacznej przemocy. W lustrze wygląda jak „siwy wróbel”, jego „słabizna” (do której zwraca się per: „wstań, chuju, kurwa”) sterczy w rzadkich chwilach prosperity, a potem zwisa uporczywie „jak uszy słonia”. A więc znów: naturalistyczne kamerowanie, znów odwrócenie męskiego spojrzenia, czysta chuć i – znów – zwierzątko. Ale już nie tak niewinne jak Dżokej.

Wilhelm jest jakimś dziwacznym patokreskówkowym miksem (Jerry z „Ricka i Morty’ego” plus losowy seryjny morderca z „997”). Na przemian fetyszyzuje kolejne części ciała bohaterki, „bierze ją” sobie, wystawia za drzwi (?) i wyzywa. Do tego wciąż „truje dupę” o depilację, upaja się historią zbiorowego gwałtu na Belci dokonanego przez Beduinów, trzyma w lodówce kosmetyki swojej byłej itd. No, dziwny typ, powiecie, celowa przesada, konwencja – co się, chłopie, czepiasz. Przesada – tak. Konwencja – nie sądzę.

Bo są tu też momenty, w których Belcia doświadcza prawdziwych dramatów (niechciana ciąża, poronienie). Narratorka traktuje wtedy swoje przeżycia z dystansem, ale jednak serio. Wilhelmowi każe zaś najpierw „zamienić dom w inkubator”, potem usilnie „kąpać” bohaterkę w wannie (?), a na koniec wygadywać brednie w rodzaju: „następnym razem pójdzie ci lepiej” czy „urodziłaś nam śliczne i zdrowe maleństwo, szkoda, że niezbyt żywe”. Wszystkiego dopełniają dwie kojące propozycje bohatera: „weźmiemy pieska” (zamiast dziecka) i „moglibyśmy pójść do klubu swingersów” (niedługo po poronieniu).

Nie wiem, co o tym myśleć, więc może podzielę się doświadczeniem. Pod koniec października moja żona została mamą, a ja ojcem superdziewczynki. Można by też – „zostaliśmy rodzicami” – ale poród rodzinny jednak pokazuje człowiekowi miejsce w szeregu. W każdym razie przeszliśmy przez pierwsze wizyty, lęki, wzruszenia, stres przy badaniach prenatalnych, szkołę rodzenia, potem porodówkę, znów stres, bezradność, radość, lęk, bezradność, radość i tak wkoło. A do tego paru kolegów też zostało ojcami ostatnio, więc mam jakiś wgląd. I wydaje mi się, że to, co się z tatuśkami dzieje w okresie ciążowo-połogowym, to jest po pierwsze jakieś literackie tabu (szkoda, że Tadra przełamuje je akurat w ten sposób), a po drugie, rzeczywiście materiał na komediodramat: całe to panikarstwo, wicie gniazda, prymusowanie w szkole rodzenia, presja, pierwsze w życiu kontakty z przestrzeniami tworzonymi „pod kobiety”, ale też poczucie braku – odwagi, sił, laktacji (rewers kobiecego braku penisa). Niczego o tym nie ma.

A chętnie bym przeczytał, nawet w wersji krytycznej, wyśmiewającej jakieś nowe toksyny, którymi podszyci są być może także kaszkietowi latte dads. W ogóle nie widzę nic złego w literaturze, której głównym celem jest obśmiewanie mężczyzn czy patriarchatu. Wolałbym tylko, żeby było w tym mniej bańkowego kibolstwa i więcej głębi niż w okrzykach o wątpliwej cnocie warszawskiej Legii.

Fajne chłopaki

Miało być o męskości, powiecie, a jak na razie wciąż czepiasz się pisarek. Nie wiem, czy jest w tym coś przewrotnego – o mężczyznach odważniej, częściej i donioślejszym głosem mówią w polskiej literaturze kobiety. Może to kwestia sfeminizowanego rynku, może męskiej wstydliwości (jeszcze mnie krindżuje ten fragment o ciąży), a może starych przyzwyczajeń – grzebanie przy modernistycznym modelu myśliciela alfy nie leżało raczej w płytko pojętym interesie mężczyzn piszących – powiedzmy – w latach 90.

W każdym razie, gdy myślę „proza męska” lub – co gorsza – „męskość w prozie”, to czuję zażenowanie na przemian ze „smakiem berbeluchy i petów”. Bo jasne, bywało, że jakąś tam wizję męskości sobie z literatury brałem i że ona całkiem sensownie odpowiadała potrzebie chwili. Pamiętam liceum i swojego pierwszego Stasiuka. To był chyba „Biały kruk” albo „Dziewiątka”. Pani w bibliotece nie bardzo chciała mi to wypożyczyć, bo z męskich przygód musiałem jej wyglądać najwyżej na „Pana Samochodzika”. Ale w końcu dała, a ja wziąłem, oczywiście, tym chętniej.

I już za chwilę gnałem przez tę stepową frazę, surowszą chyba niż w „nowych Stasiukach”, trochę mniej sentymentalną, na pewno nie tak bardzo w kontrze do „dzisiejszej młodzieży”. Wszystko jedno. Ważne, że łyknąłem jak młody pelikan, a następnego dnia, szykując się na autobus do Radomia (5.45), zapiąłem skórzany pasek i pomyślałem, że jestem trochę jak ci twardzi bohaterowie. Bo i zaspy przecież, i koledzy, i ciężka głowa… no, młody pelikan, ostrzegałem.

Ale czas największego połowu miał dopiero nadejść. Bo potem, na studiach – wąskie uliczki, pet w dłoni, rozwodniony Heidegger w głowie... Cóż, nie tęsknię za tym swoim wewnętrznym pajacem, ale trzeba przyznać, że było o nim w opór literatury. I tylko później… później trochę kiszka. Myślę, że biografia polskiego mężczyzny urywa się mniej więcej tam, gdzie „Wiara” Michała Witkowskiego. Tom I: guma Turbo, onuce, fajki, włóczenie się nad Odrą. Wiadomo, niektórzy te swoje czternaście lat kończą trochę później (np. Tobiasz z „Małych pająków”), więc jeszcze o studia to czasem zahaczy. W każdym razie, jak już człowiek coś tam „przepracuje”, pogodzi się z tym, że niczego o nim nie ma u Stasiuka, nacieszy tym, że niczego o nim nie ma u Pilcha, to się niestety okazuje, że w ogóle jest o nim tyle, co wiadomo o kim, wiadomo gdzie.

Żadnego ojcostwa – poza patologicznym. Żadnego ciała poza penisem, odbytem i nogami (bo też bohater polskiej prozy przede wszystkim spaceruje, defekuje, ma erekcję lub problemy z erekcją). Żadnego męskiego odpowiednika prozy siostrzanej czy „menstruacyjnej”. Nie żalę się, bo raz, że zawsze można z kimś pogadać, zamiast szukać kolegów w książkach; dwa, że już nie tak bardzo potrzebuję, by literatura była o mnie – a już na pewno, by zlewała się z życiem. Szkoda życia. Ale skoro i tak jakieś postaci męskie trzeba zwykle napisać, jakiemuś narratorowi męskiemu „oddać głos”, to może dobrze byłoby wgrać im nakładki aktualizacyjne – żeby nadążali chociaż za raperami po terapiach uzależnień, nie mówiąc o „dzisiejszej młodzieży”. W każdym razie liberalno-lewicowa opowieść o mężczyznach trochę za bardzo przypomina obecny rząd – jest bardziej konserwatywna i bardziej pospinana od „elektoratu”.

Jasne, że mamy nowe pokolenie pisarzy, dla których „Spis cudzołożnic” to już trochę obciach, którzy używają feminatywów i na pewno zmieniają pieluchy. Ale dla równowagi mamy też powiedzenie jednego z piłkarskich filozofów: „Nie ma takiej pozycji na boisku jak «fajny chłopak»”. Korekta obiektywu narracyjnego nie dokonuje się samoistnie, gdy autor prywatnie sprząta w domu zamiast „pomagać żonie w sprzątaniu”.

Okiełznać świat

Czytam sobie te ostatnie zdania kilka razy i myślę, że albo to jest jakaś ucieleśniona mądrość, która zbierała mi się pod łopatką w trakcie czytelniczych irytacji, a teraz spływa wprost do palców z pominięciem umysłu. Albo efekciarski bełkot. Bo za nic nie jestem w stanie przetłumaczyć tych irytacji na coś konkretniejszego. I już mam kreślić, gdy z pomocą przychodzi Marcin Wicha. W wywiadzie dla „Vogue’a” pisarz protestuje przeciwko nazywaniu „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” utworem intymnym:

Dla mnie intymny byłby film, zdjęcie, nagranie. Natomiast dopóki to ja układam słowa – nawet te opowiadające o czymś szalenie osobistym – dopóty to ja decyduję, co chcę opowiedzieć, a czego nie. Mam poczucie, że panuję nad rzeczywistością. Próbuję okiełznać świat. Gram na swojej szachownicy. Decyduję.

O, to to! Jesteśmy gdzieś pod koniec XIX wieku: gwałtowny rozwój nauk medycznych, marzenie o czystości, eugenika, osuszanie bagien, regulacja rzek. I oczywiście powieść jako zwierciadło noszone po gościńcu przez tych, którzy – podobnie jak Wicha – „próbują okiełznać świat”. Nic w tym złego – przynajmniej u autora „Rzeczy...”, który przycina zdania, a nie społeczne patogeny, panuje nad własnym doświadczeniem, a nie ekosystemami itd. Cieszy mnie też kontra Wichy, który nie daje się namówić na marketingowego fikołka – nie udaje, że spomiędzy jego wycyzelowanych zdań wystaje coś, co nie przeszłoby przez filtr apollińskich erudytów z początku XX wieku.

Obawiam się tylko, że definiując swoje pisanie w kategoriach modernistycznego planisty, Wicha zwraca uwagę na jeden z zasadniczych problemów najnowszej prozy męskiej. I że podobnie jak u Rudzkiej mamy tu wybitnie udany przykład zastosowania strategii, która bardzo rzadko przynosi już znośne efekty, a prawie zawsze uniemożliwia zaktualizowanie czy ucieleśnienie opowieści o męskim doświadczeniu.

Bo zdystansowanym modernistom nie chodziło o ekspozycję męskości, tylko o udawanie, że męskie to przeźroczyste, ludzkie. Wilk stepowy prędzej przestraszy się nicości niż presji, którą nakłada na niego patriarchat. Flaneur przeżywa raczej metafizyczne mdłości niż tęsknotę za bliskością. Narrator „Obcego” pisze: „Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem”. A my wiemy już, że żałoba będzie tylko elementem gry idei toczącej się w głowie Mersaulta. Podmiot modernistyczny nie patrzy na siebie w zwierciadle – raczej przez plątaninę filtrów i woalek. Szukanie w jego opowieści autentycznych emocji, lęków czy relacji z własnym ciałem wymaga zatem lepienia ze strzępków, łapania za słówka, a i tak najczęściej kończy się na podziwie dla zręczności, z jaką autor unika mówienia o tym i owym. Trochę podobnie jest z męskością w polskiej prozie. Zobaczmy.

Granice intymności

„Jak ja mam to pisać?” – zastanawia się narrator głośnego debiutu Mateusza Pakuły. No właśnie, jak mężczyzna może pisać o stracie ojca? O doświadczeniu granicznym – być może nieprzekładalnym na język. „Niech będzie – czytamy w odpowiedzi – że będę pisał tak, jak się ze mnie leje. Niech to będzie strumień świadomości”. Ta brawurowa deklaracja spotyka się na szczęście z natychmiastową autokontrą. O dziwo, narrator nie wycofuje się jednak z obietnicy absolutnej, emocjonalnej uczciwości, kwestionuje tylko linearność ludzkiego doświadczenia („myślimy raczej pulsarami...”). Nie będzie zatem strumienia świadomości. Będzie się lało inaczej.

Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Nisza, 222 strony, w księgarniach od października 2021Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Nisza, 222 strony, w księgarniach od października 2021Jak? Cóż, jeśli zostajemy w kręgu modernistycznych marzeń o „panowaniu nad światem”, odpowiedź wydaje się prosta: mniej więcej tak, jak z uregulowanej Odry. Pakuła pisze: „Poza niezliczonymi Lemami i Dickami czytam między innymi świetnych «Heretyków, buntowników, wizjonerów» Jałochowskiego, «Strukturę rzeczywistości…»”, po czym pada jeszcze kilkanaście tytułów książek. I dalej: „Po Hararim, dzięki któremu uzmysłowiłem sobie, że nie mam duszy, i wstąpiłem w kolejny krąg wyzwalającego ateizmu, po Stevenie Pinkerze (…) który swoim humanizmem i optymizmem trochę rozjaśnił czarne lustro spreparowane w trylogii, do grona moich intelektualnych guru dołącza…”. Wow!

A to nie wszystko. Kilka akapitów dalej przenosimy się na około 50 stron do... dramatu Pakuły o Stanisławie Lemie i Philipie Dicku, który ma być „najlepszym zapisem emocji” towarzyszących narratorowi niedługo po diagnozie. Trochę to zaskakujące – tym bardziej że dramat jest zapisem rozmów o literaturze, ewolucji, wolnej woli, mózgach w słoikach i kończy się równie nagle, jak zaczyna. Potem dostajemy kilka rozdziałów o ojcu, ale w przerwach znów: o Konfederacji, faktach, wartościach, „tępych, katolickich pieskach”, „spuszczaniu się” na papieża kremem z kremówek… A na koniec – jakby tego było mało – kolejny, niezwiązany z tematem, dramat Pakuły. Nic z tego nie rozumiem, więc jeszcze raz patrzę na blurb: „intymna do granic”. Hmm… fakt – część utworu (jakaś jedna trzecia) to mocny, chwilami przekraczający moją wytrzymałość zapis cierpienia. Dlaczego jednak całość tak uporczywie trzyma się poetyki artykułu o niedzielach handlowych? Po co te autopromocyjne retardacje? Czy kobiecie pozwolono by na tak wiele erudycyjnych ekskursów? I dalej: czy mężczyzna musi mieć metafizyczne, polityczne lub ideologiczne uzasadnienie dla płaczu? Co musiałaby zrobić kobieta, by dojść do „granic intymności”?

Żeby było jasne – jestem daleki od oceniania sposobu, w jaki ktokolwiek przeżywa śmierć własnego ojca. Oceniam ramy narracyjne. I wbrew deklaracji narratora mam wrażenie, że tych ram – zapór, tam, wałów – jest w jego wypowiedzi więcej niż swobodnego przepływu. W połączeniu z bezobjawową redakcją sprawia to, że „Jak nie zabiłem…” wydaje się książkowym przykładem opowieści zakłóconej przez sapiencjalno-stoicki wirus, który wszczepił nam patriarchat. Bo – właśnie – czy napisałbym to lepiej? Luźniej? Sam nie wiem. Pierwsza wersja tego tekstu też miała być bardziej osobista, a jednak piszę o Camusie, modernistach i Żeromskim. Możliwe więc, że jedziemy na jednym wózku. Jasne? To jedźmy dalej.

A dalej… cóż, wkręcam się trochę i czytam na przemian książki kobiet i mężczyzn: do tekstu Wichy i „Jak nie zabiłem…” dorzucam „Skórę po dziadku” Pakuły i „Hankę” Macieja Jakubowiaka. A potem szybka kontra – „Bezmatek” Miry Marcinów. Erudycyjne „Misterium” Marcina Czarnika i kameralne „Nie wszyscy pójdziemy do raju” Olgi Górskiej (dwie, jakże inne, opowieści o homoseksualnych osobach z prowincji). Pokolenie wyżej: „Wiara” Witkowskiego, „Ja i moja ukochana” Renaty Lis. Teksty o dorastaniu: „Młode pająki” Barysa, „Strużki” Halber. O ucieczce przed kapitalizmem: „Mam przeczucie” Łukasza Krukowskiego, „Zwierzęta łowne” Anny Mazurek.

Czytam, porównuję, a gdzieś z tyłu głowy zaczynają mi migać fleszbeki z kursu antropologii literatury. Pierwszy rok polonistyki, jakieś podstawy feminizmu, „poetyka i płeć” – takie rzeczy – przydatne, myślałem, bardziej do badań historycznych, bo teraz przecież… ano właśnie teraz. To zdumiewające, jak bardzo ramy genderowe wpływają na sposób tworzenia tekstów właśnie dziś, w 2024 roku. Jak bardzo użyteczna przy porządkowaniu tekstów może być toporna opozycja: męskie (intelektualne, zdystansowane) vs kobiece (sensualne, zaangażowane). Jak długo objuczony erudycją narrator wlecze się do własnych emocji – lub zwyczajnie – do rzeczy. Z jaką precyzją można w prozie męskiej przewidywać odstępy między wspomnieniem o seksie a wulgaryzmem lub odniesieniem do filozofii czy literatury fachowej. Tak jakby między poetyką zawiadomienia sądowego a „naprężonym kutasem” nie było nic oprócz Radka Raka i jego młodopolskich ballad. Jakby między łobuzem (kowbojem) a szkolnym prymusem nie było już zupełnie nic. Parę przykładów:

„Ona także chciała osiągnąć orgazm”; „Wyskoczył przed nią naprężony, czerwony i pożyłkowany kutas”
(Łukasz Barys, „Małe pająki”)
„Miałem wtedy za sobą pierwsze doświadczenia z seksem i gitarą elektryczną. Mnóstwo wtedy czytałem...”; „Udało mi się uniknąć «postawy wobec seksualności, która ignoruje relacje»”
(Maciej Jakubowiak, „Hanka”).
„Tarmosisz, myślisz o piździe… aż wypłynie takie białe”; „Zasłania mi ryj paluchami śmierdzącymi od papierochów, ociera o swoje wytarte dżinsy i mówi: lubisz to, suczko”
(Michał Witkowski, „Wiara”)
„Pluli sobie do mordy. Ciągnęli się za sutki, całowali się i miętosili swoje kutasy…”
(Mateusz Górniak, „Dwie powieści ruchu”).
„Kwadrat u Malewicza jest realnością. Jest przedmiotem”; „Nicość nie istnieje”
(Mateusz Pakuła, „Skóra po dziadku”).

Jasne, rzucam te przykłady trochę prowokacyjnie, zdając sobie sprawę, że wiele z nich wymagałoby szerszego omówienia. Będę się jednak upierał, że żadna z tych wypowiedzi nie jest jednorazowym wybrykiem – że one, przynajmniej częściowo, charakteryzują teksty, z których zostały wycięte. Że na przykład w „Hance…” istnieje pewna zależność między poziomem intymności doświadczenia a liczbą nawiązań kulturowych i że im dalej od Hanki, a bliżej do Maćka, tym częściej swobodna opowieść zamienia się w analizę socjologiczną. Że sposób, w jaki Barys pozwala nam przyglądać się doświadczeniom swojej bohaterki, no właśnie, że kieruje nas to w stronę kolejnej, może istotniejszej niż erudycja, tamy, która blokuje przepływ męskiego doświadczenia przez polską prozę.

Mam na myśli natręctwo, misję, a czasem pewnie koniunkturalną strategię polegającą na uporczywym „oddawaniu głosu” innym. Układ mód intelektualnych w połączeniu z feminizacją rynku sprawia w każdym razie, że polskim pisarzom średniego pokolenia coraz mniej opłaca się zostać przy własnym doświadczeniu, a coraz bardziej – właśnie – oddawać głos, przywracać pamięć, poruszać kwestie. Co do zasady – nic strasznego. Czasem, jak w „Małych pająkach”, wymaga to jednak wykonania tyleż zabawnych, ile ryzykownych akrobacji. Spójrzmy.

Łukasz Barys, „Małe pająki”. Wydawnictwo Literackie, 416 stron, w księgarniach od maja 2024Łukasz Barys, „Małe pająki”. Wydawnictwo Literackie, 416 stron, w księgarniach od maja 2024Tobiasz i Ola rozchodzą się lekko pokłóceni. Narrator staje więc przed wyborem: iść za bucowatym chłopakiem czy za sympatyczną dziewczyną? Idzie oczywiście za Olą… do łazienki, gdzie dziewczyna zdejmuje z siebie ubrania, wchodzi do wanny i myśli o tym, jak bardzo chciałaby uprawiać seks. Chwilę później bohaterka wysyła Tobiaszowi swoje nagie zdjęcie, zaczyna się dotykać, a na koniec dostaje wiadomość z załącznikiem w postaci wiadomego kutasa. Kilka tygodni później para decyduje się wreszcie na swój pierwszy raz. I znów: to Ola zyskuje sprawczość, poznajemy tylko jej myśli, uczucia i doznania. Chłopak jest zagubiony, trzeba mu założyć gumę, zdjąć majtki itd. Czuje tylko, „że dochodzi”. I tak jest w całej powieści: Ola ma ciało i emocje, Tobiasz penisa oraz – dość miałki – intelekt, który staje się przyczyną wszystkich jego kłopotów. Sympatie narratora są więc jasne – ewidentnie „oddaje głos” Oli, ewidentnie każe Tobiaszowi robić z siebie niewydarzonego pajaca.

W porządku, spytacie, ale gdzie zapowiadane akrobacje? Otóż fikołek numer jeden polega na tym, że „oddając głos” Oli, narrator robi dokładnie to, co operator kamery w męskocentrycznym porno – dostajemy zoom na męską fantazję o kobiecych doznaniach oraz mężczyznę sprowadzonego do penisa. Fikołek numer dwa: wspaniałomyślnie „oddając głos” kobiecie, narrator musi go jej najpierw... zabrać. W „Małych pająkach” Barys kopiuje bowiem schemat relacji damsko-męskich obowiązujący dziś w „większej części literatury z ambicjami” – to znaczy w literaturze kobiecej. Fikołek numer trzy: odwaga w „kamerowaniu” kobiecych emocji i cielesności odwraca uwagę od konwencjonalnej wstydliwości, z jaką mówi się w powieści o doświadczeniu męskim.

Chcąc nie chcąc, w „Młodych pająkach” Barys robi więc to, co mężczyźni chcieli robić zawsze – mówi w imieniu kobiet (gwoli uczciwości trzeba przyznać, że mówi empatycznie, a przy tym – dokładnie to, co przedmówczynie). Wszystko jedno zresztą. Przyznaję, że na pierwsze dwie akrobacje zwracam uwagę z czystej złośliwości, która wynika pewnie z rozczarowania najnowszą powieścią autora „Kości...”. W gruncie rzeczy interesuje mnie tylko trzecia – czyli fikołek-woalka. Mam wrażenie, że w tekstach polskich pisarzy pojawiają się co jakiś czas postaci skrajnie różne od autorów (kobiety, dzieci, starcy), których tworzenie pozwala autorom bezpiecznie eksperymentować z jakąś „nową wrażliwością”. Przykładem mogą być „Agla. Alef” Radka Raka, gdzie autor decyduje się na zdecydowanie „czulszą” narrację niż w pozostałych książkach, czy „Segretario” Macieja Hena – bohaterkami obu bardzo ciepłych książek są nastoletnie dziewczynki.

Woalki i spacerowicze

Jeśli chodzi o woalki, najciekawiej jest jednak u Pawła Sołtysa. Debiutanckie „Mikrotyki” były jeszcze bardzo „chłopackie” (choć chyba nie aż tak, by sprowadzać całość do „chlania, bicia i cycków”). W każdym razie, gdy sięgamy po „Nieradość”, to z początku zapowiada się na jakiś rodzaj kontynuacji drogi obranej w debiucie. Dostajemy historię o twardych małomiasteczkowych cwaniakach, którzy „wyskoczyli z westernu tylko na chwilę, na pół litra i trzy kufle”. I tak sobie to płynie: pijackie legendy, dyskusje przy kieliszku, mordobicie… ale gdzieś spod spodu, co jakiś czas, dociera do nas, że na wszystko patrzymy oczami małego chłopca, który wchodzi do Ratuszowej, „daje całusa mamie”, a potem siada „w swoim kąciku nad zeszytami” i lekko wystraszony obserwuje lokalne pandemonium. Sprawność, z jaką Sołtys wyprowadza chłopięcą kontrę wobec chłopackiej poetyki, pozwala widzieć w nim znacznie więcej niż kandydata na vice-Hłaskę czy vice-Stasiuka. I rzeczywiście, kolejne opowiadania pisane są z jakąś wyważoną, ale jednak czułością. Szczególnie te, których narratorzy i bohaterowie są ewidentnie nie-Pawłami Sołtysami.

Paweł Sołtys, Sierpień. Czarne, 120 stron, w księtarniach od października 2024Paweł Sołtys, „Sierpień”. Czarne, 120 stron, w księgarniach od października 2024

Zobaczmy: „W domu przy ulicy Krakowskiej płacze kobieta (…) Przy ulicy Szewskiej w łóżku płacze młody kaleka (…) W niewielkim nauczycielskim mieszkaniu płacze pan Geber”. A pan Geber to wrażliwy, pamiętający wojnę historyk, który całe życie „patrzył na świat inaczej”. Chyba wszystkie mocniej naładowane nie-męskimi emocjami fragmenty „Nieradości” dotyczą właśnie kobiet („Fik”), osób chorych („Grażyna”, „Dwa”) lub mężczyzn z pokolenia pana Gebera („Kot Rysio”, „Morze Kijowskie”). Czy coś w tym złego? Nie sądzę – mnie w każdym razie akurat takie woalki zupełnie nie przeszkadzają. Może dlatego, że w Sołtysie nie ma za grosz poczucia jakiejś politycznej misji – w tym sensie autor, po gombrowiczowsku, nie oddaje głosu nikomu. Raczej pracuje nad swoim.

I ta praca przynosi efekty w kolejnym zbiorze miniatur. Narratorem „Sierpnia” jest już wyłącznie mężczyzna, co gorsza, mężczyzna snujący się po mieście. A jednak wydaje się on jakiś inny od znanych nam modernistycznych łazęgów – tak jakby wchłonął w siebie perspektywę wszystkich nie-Sołtysów z poprzedniego tomu. To zresztą ciekawe, że obok nowego surrealizmu czy mody na beat generation obserwujemy w polskiej prozie także próby wskrzeszenia i uwrażliwienia figury flaneura (u Sołtysa czy choćby w „Nieuzasadnionym poczuciu szczęścia” Tomasza Tyczyńskiego). Wciąż uważam, że „chodzi facet po okolicy, patrzy i myśli o przemijaniu” to nie najlepszy pomysł na fabułę. Bo zawsze wiało od tego jakimś elitarystycznym dystansem (wokół bieda, ludzie ganiają za chlebem, a ten spaceruje po dzielnicy żydowskiej, snuje opowieść). To kiedyś, ale i dziś: kto może sobie pozwolić na takie spacerki bez sprawdzania maila, bez jednej myśli o kredycie hipotecznym? Na pewno nie ja. Ale jakoś mi pasuje akurat to łażenie i akurat ta wrażliwość.

Właśnie, bo pewnie zauważyliście – już drugi akapit bez marudzenia. Możliwe więc, że po części kobiecej i męskiej nadszedł czas na część entuzjastyczną. Że trzeba będzie napisać o Mateuszu Górniaku, który złożył historię prędkiego chłopca ze „szczeków, pierdów, wrzasków” i czułości, wyłamując się tym samym ze schematu opowieści o męskim dorastaniu. Że Górniak ma frazę jak nikt i pewnie opowie kiedyś dłużej o jakimś 30-letnim „Normiku”, ale na razie wytrzymuje z nim kilka stron („Trash story”) albo zawczasu zamienia go w Allena Ginsberga (pierwsza z „Dwu powieści o ruchu”).

Można by też dodać, że o kryzysie młodych facetów piszą Anna Mazurek i Łukasz Krukowski, ale i oni każą bohaterom buntować się w stylu beat, bo nikt nie wpadł chyba jeszcze na nic lepszego. Że w „Hance…” Jakubowiaka jest taki fragment o jedzeniu i o męskim ciele, który wyłamuje się ze schematu: erekcja–spacer–defekacja. Że – wreszcie – jest przecież Grzegorz Bogdał, który pisze o trzydziestolatkach, pisze znakomicie, a do tego w pierwszym opowiadaniu pojawia się kucyk, więc wyszłaby niezła klamra.

Ale nie będzie klamry. Bo są takie książki, po których przychodzi mi ochota, żeby się na chwilę zamknąć i nawet nie wiem, czy pomyśleć. Posiedzieć po prostu. Chyba właśnie mam tak z „Idzie tu wielki chłopak”. Zamykam się więc.

logo

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.