„Czytanie Konopnickiej”, posiadanie zbioru jej nowel albo wierszy było swego czasu kryptonimem palenia zioła. Marysia to potocznie marihuana, a Konopnicka oznaczała konopie. Drugim patronem blantów był Leopold Staff, ale autorka „Na jagody” (smerfowe jagody buahahaha!) była w tej roli śmieszniejsza.
Swój come back jako bohaterki polskiej (czytaj: progresywnej, inteligenckiej) wyobraźni zbiorowej Maria Konopnicka zawdzięcza polityce tożsamości: feminizmowi, ideologii gender i „tęczowej zarazie”, społecznościom, artystkom i aktywistom LGBT+. Pod koniec zeszłego stulecia zainteresowały się dawnymi pisarkami feministki, a z czasem badacze nieheteronormatywności. Jak pisał Krzysztof Tomasik:
Bodaj jako pierwsza w kontekście lesbijskim umieściła Konopnicką Sławomira Walczewska. W wydanej w 1999 roku pracy „Damy, rycerze, feministki” o polskim dyskursie emancypacyjnym pisała: „Również na temat związku Marii Konopnickiej z Marią Dulębianką, malarką i działaczką na rzecz praw politycznych kobiet, można jedynie snuć domysły. Konopnicka wraz z dziećmi odeszła od swego męża, który traktował ją brutalnie, i zamieszkała w Warszawie, gdzie początkowo z trudem utrzymywała siebie i szóstkę dzieci lekcjami i pisaniem. Przyjaźń i wspólne zamieszkanie z kobietą właśnie, a nie kolejnym mężczyzną, musiało mieć dla niej wartość, o której jednak trudno znaleźć informacje w jej bogatej twórczości”. Te kilka zdań u Walczewskiej stało się dla mnie bodźcem do dalszego badania biografii pisarki i ostatecznie zaowocowało „Homobiografiami”. Ze wszystkich opisanych tam bohaterów i bohaterek właśnie Konopnicka wzbudziła największe emocje.
Dlaczego wzbudzała największe emocje? Bo była nie tylko narodową poetką epoki pozytywizmu i twórczynią „Roty” („Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…”), ale też autorką książek dla dzieci. Fakt bycia za życia lesbijką mógłby – zdaniem oponentów Tomasika – skazić strofy „Roty” lub dziecięcą niewinność. Konopnicka, bogoojczyźniana nudziara, prawie grafomanka, dobra do pisania o gąskach, słonku i krasnoludkach, została zaciągnięta do tęczowego hufca. Proste? Jako sposób promowania polskiej klasyki literackiej, jako sposób na wskazywanie długiego trwania związków partnerskich w dziejach społeczeństw – proste, a nawet genialne. Jako element odkrywania prawdy – zbyt proste. Na szczęście skomplikowane na ogół oznacza interesujące.
Magdalena Grzebałkowska, „Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej”. Znak, 512 stron, w księgarniach od listopada 2024Nie inaczej jest w przypadku książki Magdaleny Grzebałkowskiej. Zatytułowała ją „Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej”. Nienachalnie, acz znacząco; istnieją już przecież „Homobiografie” Tomasika (2008, drugie wydanie 2014), a także „Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer” Amenty, Warkockiego i Kaliściaka (2021). W tej sieci właściwych skojarzeń – osoby czytelnicze intuicyjnie wiedzą, co kupują – zarówno autorka, jak i bohaterka „Dezorientacji” pozostają jednak w miejscu zupełnie odrębnym. Przede wszystkim dlatego, że przedstawiając życie Konopnickiej, Grzebałkowska cały czas ściśle trzyma się historycznych źródeł. Na ogół jest to korespondencja rodzinna, listy poetki do dzieci, niekiedy korespondencja należąca do jej współczesnych, czasem gazety, poradniki z epoki, artefakty. Wszystko to zręczna autorka przetworzyła w cienkie nici cytatów i rzeczowych parafraz, nad wyraz starannie wykonała też przypisy.
Listy poetki może nie zawsze były w pełni szczere, nierzadko z kolei nazbyt szczere (na przykład gdy życzyła śmierci własnej córce), często przesycała je gorycz, bo życie miała Konopnicka męczeńskie. Od wyrazów potępienia i zgorszenia, jakimi zareagowali krytycy na (poświęconą między innymi Hypatii i Galileuszowi!) próbę pochwały rozumu przez młodą Konopnicką – wali kruchcianą stęchlizną. Gazetowe chwalby ku czci leciwej (jak na tamte czasy) wieszczki narodowej są nieznośnie napuszone. Są to jednak autentyki w historycznym sensie tego słowa, źródła wiedzy.
W zadziwiający, by nie powiedzieć spirytystyczny sposób oddała Grzebałkowska głos bohaterce. Jest to robota misterna. Czy zegarmistrzowska, czy tkacka, na pewno benedyktyńska, a przy tym silnie działająca na czytelnika. Niemal całą rzecz utkała autorka z listów! Choć pojawiają się w „Dezorientacjach” niewielkie dawki tzw. rymkiewiczowszczyzny, od nazwiska Jarosława Marka Rymkiewicza. Jest to styl pisarstwa historycznoliterackiego, w którym obok udokumentowanych w dziejach faktów i zjawisk pojawiają się wtręty będące tworami autorskiej wyobraźni, wprowadzane jednak w tekst oparty na źródłach na zasadzie „uwaga, teraz będę zmyślał(a)”. Niekiedy takie fragmenty są luźną parafrazą, nieco tylko umajoną weną twórczą, dajmy na to, samego Jarosława Marka, niekiedy czytelnik odnosi wrażenie, że wyobraźnia ponosi autora jak narowisty koń, a ten, zamiast go opanować, tylko puszcza mu wodzy. U Grzebałkowskiej jest tej maniery mało i w dobrym gatunku. Oto próbka, zmyślony list od córki poetki, Heleny:
Korzystając z fantomowych resztek życia Heleny, wymyślam jej list do matki, żeby uzupełnić tę pustkę.
Droga mamo,
proszę nie rwać tego listu jak inne moje, tylko go przeczytać. Pamięta mama, jak się urodziłam w pierwszych dniach marca? Musiało być chłodno, jeszcze zima trzymała. A moje pierwsze latko mama pamięta? Słońce stało wysoko nad Bronowem, a ja spałam w ogrodzie. Pamięta mama? Opisała to mama przecież: „Kołyseczka muślinem bieluchno przykryta, ani jedna muszka nie trafi do niej, Helenka cała różowa, na czółku aż rosa stoi, tak śpi maleństwo. […] Wyciągnęła jedną rączkę, wyciągnęła drugą, obie różane, tłuste, obie w piąsteczki ściśnięte, potem otworzyła oczka ciemne i leży cichutko, jak gdyby nigdy nic”.
Tyle pięknych dzieci mama urodziła.
W sumie ośmioro. Chłopcy bliźniacy umarli wkrótce po narodzeniu, chorą psychicznie Helenę matka z czasem wypędziła, bo dziewczyna kradła, kłamała, wywoływała udręczające Konopnicką awantury i skandale. Urodziła nieślubne dziecko. Konopnicka posyłała na dziecko drobne sumy, ale córki wariatki nie chciała znać. Wnuk umarł dość szybko, zostało poetce pięcioro gąb do wykarmienia. Zarabiała, przypomnijmy, pisaniem i korepetycjami. Czy jej mąż był brutalny, jak twierdzi Sławomira Walczewska? Na pewno coś było nie tak z jego osobowością. „Nigdy ojciec nie miał porządku w głowie, tym bardziej teraz”, pisał przed jego śmiercią do matki jeden z synów. „Wiele sensu nie można się domacać w tym, co ojciec mówi”. Jarosław Konopnicki trwonił kasę, nie płacił rachunków, był nierobem, a za to dzieciorobem, a obok tego miał cenne przymioty dobrego kompana, sprawnego pieniacza, gospodarza i uczestnika niekończących się imprez.
Wymyślony list jest sposobem wskazania najtragiczniejszej postaci w całej tej historii. Zaburzona psychicznie córka poetki, Helena, odrzucona, wyklęta przez matkę, zmarła w szpitalu psychiatrycznym. Wymyślając list, biografka stwarza bodaj jedyny czytelny kontrapunkt dla głosu Konopnickiej wydobywanego z jej pism. Nie interpretuje, nie ocenia, ale dyskretnie wskazuje, że z dzisiejszej perspektywy patrzymy na kryzysy zdrowia psychicznego w sposób bardziej złożony. Niemniej – zdaje się między wierszami (oraz w wywiadach i rozmowach) przekonywać Magdalena Grzebałkowska – współczesną perspektywę po prostu mamy, na co dzień i od święta. Zadaniem biografki jest zapoznanie nas z perspektywą bohaterki, realiami jej świata.
Dwie pozostałe kwestie, wobec których zachowuje autorka neutralność, a współczesnym odruchem byłoby moralizowanie, potępienie czy też definiowanie w naszym idiomie, to: antysemityzm oraz bycie lesbijką. Z tym pierwszym kłopot największy, tłumaczyć nie trzeba. Eliza Orzeszkowa nie była antysemitką (w naszych kategoriach trochę na stare lata była), nie była nią też Gabriela Zapolska. A patronka konopi indyjskich oraz autorka noweli „Mendel Gdański” owszem, tak! Nie była jakoś szczególnie zaangażowana w swoje bycie antysemitką, po prostu miała taki „naturalny odruch” i nie kryła się z nim przed nielicznymi przyjaciółmi ani liczną rodziną. Pogromów nie popierała.
Powtórzmy, Grzebałkowska pisze herstoryczną literaturę faktu. Kobiecą powieść faktograficzną. Prawda jest tu ważniejsza od opinii i interpretacji. Owszem, można oceniać, ale autorka nikogo nie zamierza w tym wyręczać. Jako czytelniczka oceniam więc antysemityzm Konopnickiej negatywnie, właściwie nie mogę jej przez to lubić. No może trochę mogę, ale to poważna skaza na naszych relacjach. Mogłabym napisać list do pani szanownej Konopnickiej jako czytelniczka pochodzenia żydowskiego z przyszłości i powiadomić, do czego doprowadziły postawy i słowa, które utrwalała w swych listach i niekiedy utworach.
Sprawa druga, czyli bycie lesbijką. Co to oznacza – „bycie lesbijką”? W naszej czasoprzestrzeni jak na razie nie istnieją (oby jeszcze się gdzieś odnalazły!) twarde dowody na to, że Konopnicka z Dulębianką, którą nazywała niekiedy Piotrkiem, wiodły życie seksualne. A przecież bycie lesbijką to orientacja seksualna, a nie orientacja w terenie. Za poradą profesora Pigonia co bardziej osobiste listy Konopnickiej jej potomkinie ukrywały, a w końcu paliły, przekazując sobie to zadanie z pokolenia na pokolenie, aż po czasy współczesne. Jeszcze w roku 1988 jedna z owych potomkiń (zamiast blanta) spaliła zamknięte w kopercie papiery – dowiadujemy się na pierwszych stronach „Dezorientacji”. Czyniły to jako brązowniczki, by nie było skandalu i by cień się nie rzucił na metaforyczny pomnik wieszczki. Czy było w listach coś gorszącego w rodzaju (uwaga! tu zaczynam zmyślać): „Dulębianko, śni mi się twoje piękne ciało” albo „Diabeł to czy anioł z ciebie, Pietrku? Wiem jedno, że usta twoje gorące, a dłonie zręczne nie tylko pędzle trzymać umieją” (koniec zmyślenia). Czy jednak życie seksualne to warunek konieczny do ustanowienia malarki i poetki związkiem partnerskim?
Jak słusznie zwraca uwagę Kinga Dunin, Grzebałkowska po prostu normalizuje relację artystek, prowadzących wspólne gospodarstwo domowe, wspólnie podróżujących i tęskniących do siebie podczas okresów rozłąki. Nazywa je partnerkami, rzeczowo przedstawia opiekę, jaką otoczyła Dulębianka swą znacznie starszą, schorowaną towarzyszkę życia. Nikt się wtedy nie dziwił, że kobiety żyją razem pod jednym dachem. Jeśli nie było mężczyzny lub pieniędzy, było to oczywistym, bezpiecznym rozwiązaniem, a wręcz koniecznością w ciemnych wiekach poddaństwa kobiet. O życiu seksualnym „kobiet uczciwych” nie mówiono, do „upadłych” chodzono mniej lub bardziej dyskretnie.
Inaczej nieco aniżeli Grzebałkowska rzecz traktował Krzysztof Tomasik, znajdujący dowody pośrednie na to, że Marie były les:
Dulębianka i Konopnicka poznały się w 1889 roku i pozostały przez ponad dwadzieścia lat nierozłączne. Malarka reprezentowała typ znany wśród lesbijek od wieków: krótko obcięta, w surducie i z monoklem, polowała i jeździła konno. W Żarnowcu zachowała się pamięć o niej jako przyjaciółce poetki, która „nosiła się po męsku, a włosy miała całkiem kuso podcięte”. Konopnicka nazywała ją „Piotrek” lub „Pietrek z powycieranymi łokciami”. W liście do dzieci, opisując tłum tratujący ją nieomal, kiedy schodziła ze statku, zaznacza: „Pietrek, blady i mężny, nic się nie bał, tylko mnie bronił”.
Jedno jest pewne. Wiecznie – i zapewne słusznie – ze wszystkiego niezadowolona Konopnicka, nadopiekuńcza, a zarazem chętnie izolująca się od dzieci, odkąd tylko trochę podrosły, musiała kochać Dulębiankę, bo z nikim innym nie wytrzymywała bliskości. O sile uczucia Marii do malarki po lekturze „Dezorientacji” nie można wątpić.
Obrana przez Magdalenę Grzebałkowską metoda pisarska ma moc. Wytworzyła świat Konopnickiej fascynujący, choć ponury. Chce się to czytać. Jest w „Dezorientacjach” jednak, w moim odczuciu, nadmiar biografii i niedobór odniesień do twórczości. Teksty literackie pojawiają się, albo gdy mają związek z życiowymi doświadczeniami, albo jako ozdoba, motto czy ilustracja. Tak, rozumiem, że autorka napisała biografię, a nie monografię, czyli nie tradycyjne opracowanie „życia i twórczości”. Jednak odczuwam tu także – odwołam się do języka Marii Janion – nadmiar biografii wobec egzystencji. Czym się to różni? Realistycznie pojmowana biografia nie kryje wielkich tajemnic, nawet jeśli są w niej luki powstałe wskutek braku źródeł. Egzystencja natomiast jest, jak się zdaje, emanacją tego, co nazywamy prawdziwym self. W tym przypadku skupienie się na egzystencji byłoby, choćby przelotną, próbą przeniknięcia szyfru istnienia bohaterki, zapytaniem: „Kim jesteś, Mario Konopnicko?”.
Powieść faktograficzna Grzebałkowskiej traktuje bardzo poważnie szokująco ciężki los kobiety, jaki dźwigać musiała narodowa poetka. Materialne ubóstwo, ciągły brak pieniędzy jest jednym z głównych wątków. Przy tej liczbie dzieci i ciągłym niedostatku biografia zmienia się już w biologię. Pozytywizm w naturalizm. Choć cerowanie straszliwie zniszczonej bielizny można uznać, owszem, za emblemat egzystencji jako oporu wobec rozpadu życia, ciała, nadziei na bezpieczeństwo, wolność czy zdrowie. Owszem, żal mi dzielnej Konopnickiej, jej dzieci, nawet trochę żal mi jej męża przegrywa, alimenciarza i naciągacza. Zgrozą przejmuje mnie też myśl, że właściwie nie aż tak wiele się zmieniło.
Pozostaję jednak też pod urokiem dawniejszej, może po akademicku przegadanej, może po psychoanalitycznemu naciąganej, ale błyskotliwej i pełnej pomysłów monografii „Maria Konopnicka. Lustra i symptomy” pióra Leny Magnone (2011). Autorka znajduje złożone związki między tekstami literackimi a dokumentami osobistymi. Źródłem są dla niej i jedne, i drugie, wzajemnie się przenikające i oświetlające. Magnone dostrzega powiązania i odniesienia, które może nie są faktami w ścisłym sensie, ale kondensują prawdę głębiej pojmowaną, dotyczącą i epoki, i świata wewnątrzpsychicznego bohaterki.
Na przykład zwraca baczną uwagę na to, jak bezwzględnie postępowała Konopnicka wobec przejawów seksualności swoich córek, nie tylko Heleny, ale i kochanej przez wszystkich Laury zwanej Lorką, która wbrew woli matki została aktorką. Trzecia spośród córek, „dobra Zośka”, jak sama nazwa wskazuje, niczym się matce nie naraziła. Czy była to u poetki zawiść, troska czy lęk o konsekwencje skandali, które mogły zniszczyć losy rodziny? I jak to się miało do jej życia z Pietrkiem?
Tak, wiem, czepiam się. Niechaj te dwa dzieła – Leny Magnone i Magdaleny Grzebałkowkiej – wzajemnie się wspierają, a patriarchat niechaj skona.