Większego rozmiaru życiowa akcja
Julia Rover, fot. Dawid Misiorny

20 minut czytania

/ Muzyka

Większego rozmiaru życiowa akcja

Bartosz Nowicki

Dominika, Julia, Wiktoria i Maja twardo stąpają po ziemi. Doceniają to, co udało im się już osiągnąć. Oczekiwania kształtują na miarę własnych ambicji, ale też możliwości. W tym momencie wszystkie stawiają na muzykę i nie zakładają, że kiedyś będą musiały z niej zrezygnować

Jeszcze 5 minut czytania

„To jest początek czy koniec?” – słyszymy pytanie na nowej płycie Wiktorii Poniatowskiej „Niemiła”. „Początek bardziej” – odpowiada żeński głos. To także „bardziej” początek dla Mai, Julii i Dominiki. Te cztery młode kobiety dzieli sporo: doświadczenie, kierunek edukacji, fascynacje muzyczne, wreszcie liczba wydawnictw na koncie. Łączy zaś: podobny wiek oraz to, że ich utwory wchodzą – choć w różnym tempie – w obieg polskiej muzyki rozrywkowej. Jakie mają oczekiwania? Jak dzielą swój czas między muzykę, edukację, pracę oraz inne życiowe pasje i zobowiązania? Jaką cenę są gotowe zapłacić za swoją bezkompromisowość? I w końcu, czy mają plan B na wypadek, gdyby ta cała „muzyczna zajawka” zwyczajnie „nie pykła”?

Na początek warto rozprawić się z popularnym mitem o wydawaniu muzyki. Z tym, który sugeruje, że jeszcze nigdy nie było to takie proste. Owszem, powszechna dostępność do oprogramowania muzycznego, serwisy streamingowe umożliwiające publikację własnej twórczości i kanały social mediów umożliwiające jej promowanie otwierają przed twórczyniami nieograniczone możliwości. Kłopot w tym, że również konkurencja nigdy nie była tak duża. Dostępność do narzędzi generuje nadpodaż muzyki. Największym wyzwaniem dla początkujących artystów nie jest samo tworzenie, ale przedarcie się z tą muzyką przez morze innych wykonawców.

Niezależnie od tego, czy w tym celu postawimy na drogę bezpośredniego kontaktu z fanami (social media), próby dotarcia do wpływowych osób z branży (mediów, wydawców, bardziej doświadczonych muzyków), czy skupimy się na aplikacjach do programów grantowych i stypendialnych, jest to praca na pełny etat. A przecież trzeba w tym wszystkim znaleźć jeszcze czas na próby, komponowanie, pisanie, produkcję. Nie wspominając o życiowych zobowiązaniach.

Julia

Zaledwie kilka tygodni temu Julia Rover zadebiutowała epką „Co z tobą?”. Jeśli już słyszeliście ten utwór, to z pewnością tytułowe słowa wciąż kołaczą się wam w głowie. Zimnofalowe linie basu, oszczędny akompaniament syntezatorów, wyrazista partia rytmiczna i przede wszystkim niski atłasowy wokal Julii sprawiają, że w electropopowym repertuarze odbijają się najlepsze tradycje polskiej (choć nie tylko) muzyki rozrywkowej lat 80. Chłodny sznyt kompozycji, za które współodpowiedzialni są Pejzaż, Tamten i Freux – jedni z najbardziej wyrazistych producentów muzyki klubowej w Polsce – rozpala parkiet. „Co z tobą?” ukazało się pod szyldem The Very Polish Cut-Outs, labelu odpowiedzialnego za wielki powrót rodzimych bangerów z czasu PRL-u. Za jego sterami od 2010 roku stoi Maciej Zambon, który oprócz szefowania zasłużonemu wydawnictwu wspiera goszczących w katalogu artystów swoim doświadczeniem.


Jako początkująca wokalistka oraz połowa djskiego duetu Bliss-Kiss Julia do tej pory sama starała się zajmować prowadzeniem swojej kariery. Teraz może liczyć na wsparcie. „Zambon ma ogromne doświadczenie i wie, jak działa obieg muzyczny – rozdzielamy zadania między siebie” – tłumaczy artystka. „Cieszę się, że mam w nim wsparcie, bo zbyt często zdarza mi się brać do siebie krytykę czy nawet zwykłe milczenie, gdy ktoś nie odpowiada na moje maile i wiadomości. Słyszę wtedy uspokajające: «Julia, wyluzuj»”.

Wokalistka ma szczęście, bo na drodze do pełnoprawnego debiutu regularnie natrafiała na wspierające ją osoby, jak choćby Rat-One’a, połowę poznańskiego duetu Rat-Kru, z którym nagrała pierwsze profesjonalne piosenki. Równie istotną rolę we „wchodzeniu w muzykę” odgrywał jej ojciec. „Muzyczne diggowanie zaszczepił we mnie tata. Nasze wiadomości są nieustanną wymianą muzycznych odkryć z linkami do YouTube’a czy Spotify. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem, robiliśmy sobie cotygodniowe wieczorki muzyczne. Siadaliśmy w kuchni, stawialiśmy głośnik i wymienialiśmy się swoimi odkryciami”.

Maja

Stare pianino prababci i instrumenty ojca to sceneria, w jakiej wychowała się Maja Laura, córka Krzysztofa Jaryczewskiego, współzałożyciela i pierwszego wokalisty Oddziału Zamkniętego. „Jedne z moich pierwszych wspomnień to takie, w których siedzę przy pianinie i coś na nim plumkam albo trzymam mikrofon taty” – wspomina artystka. Na ścieżkę profesjonalnej edukacji muzycznej popchnęła ją jednak mama: „Tata, który jest samoukiem, niczym prawdziwy rock’n’rollowiec przejawiał nieufność do instytucjonalnej formy nauki”.

Przez dwanaście lat Maja kształciła się pianistycznie w stylu klasycznym. Nie wspomina tego jednak z sentymentem: „Nazwałabym to czarną dziurą. Bardzo stresowało mnie granie klasyki pomimo mojego zamiłowania do twórczości niektórych kompozytorów, zwłaszcza Chopina, Rachmaninowa czy Bacha. Lubiłam grać te rzeczy, ale bardzo stresował mnie system oceniania i egzaminowania. Konkursy, strach, aby nie pomylić nawet jednej nuty”.

Później pianistka wybrała wydział jazzu Akademii Muzycznej w Gdańsku, gdzie kształciła się pod opieką Sławka Jaskułke i Włodzimierza Nahornego. „Idąc na jazz, spodziewałam się, że zyskam tę wolność, którą sobie wymarzyłam, że będę grała, co chcę. Jednak również tam dobrze miały się ramy i konwencje. O ile moi nauczyciele pozwalali mi na swobodę, reszta grona pedagogicznego była co do niej bardziej sceptyczna”. Po trzech latach Maja rozpoczęła równolegle naukę kompozycji klasycznej pod okiem Pawła Mykietyna, który, jak wspomina, dał jej największą wolność tworzenia. Mimo to instytucjonalny opór Akademii był na tyle dotkliwy, że Maja nie skończyła uczelni. Jeszcze podczas studiów zaczęła grać w reaktywowanej właśnie Ściance. Dołączenie do zespołu zaproponował młodej artystce Maciek Cieślak, po zapoznaniu się z jej autorskim repertuarem przygotowywanym jeszcze podczas studiów. Finalnie został jego producentem.

Choć od dzieciństwa spotykała na swojej muzycznej drodze wybitne osobowości, Maja postawiła na niezależność. Być może właśnie dlatego jej album „Bardo” z 2022 roku – jeden z najciekawszych debiutów fonograficznych na polskiej scenie ostatnich lat – przeszedł niemal bez echa. Słychać na nim te wszystkie muzyczne przystanki, które kolejno odhaczała artystka. Awangardowe pasaże, jazzowe suity, nieoczywiste piosenki (do dziś kojarzące mi się z kompozycjami Julii Holter) spaja tu nastrój głębokiej zadumy.

Maja Laura, fot. Malwa Grabowska Maja Laura, fot. Malwa Grabowska „Hipermania”

Ten niezwykle intymny album jest także muzycznym pożegnaniem ze zmarłą mamą. „Próbowałam rozmawiać o wydaniu tej płyty z wytwórniami, pojawiały się również osoby prywatne, które chciały mnie wesprzeć w procesie wydania «Barda», ale po krótkich rozmowach zawsze następowało niezrozumienie. Każdy chciał coś zmieniać: okładkę, miksy, jakieś koncepcyjne rzeczy. Czepiano się, że tylko jedna piosenka jest śpiewana po polsku. A ja miałam już gotowy materiał, który stworzyłam we krwi, pocie i łzach i nie wyobrażałam sobie jakichkolwiek kompromisów. Może powinnam na nie pójść? Pewnie miałabym z tego inne korzyści, jak choćby większą rozpoznawalność. Wybrałam jednak niezależność i finalnie płytę wydałam sama, powołując do życia label Maja Laura Records” – tłumaczy artystka. W przyszłości chciałaby wspierać innych artystów, którzy mają określoną wizję siebie, są autentyczni i nie patrzą na muzykę jak na produkt.

Wiktoria

W 2022 roku niemal bez echa przeszedł jeszcze jeden album, „Queen of Cool” Wiktorii Poniatowskiej, wydany nakładem Father and Son Records and Tapes, labelu prowadzonego przez Maćka Sienkiewicza, pioniera techno i sceny klubowej w Polsce. W FASRAT ukazują się nagrania często daleko odbiegające od tego idiomu, choć w jakiś sposób zawsze orbitujące wokół parkietu. Podobnie jest w przypadku „Queen of Cool” – płyty z pogranicza avant-popu, lo-fi i outsider music, a także „śmieszkowania” – jak nazywa to sama artystka.

Wszystkie estetyki, jakie wpadają do muzycznego kotła Poniatowskiej, odkształcają się w groteskowych pozach; człapiący trap („Papryki ze śmietnika”), skwaszony dub („WGLOWIE”) czy quasi-klubowy banger („Diss na gorączkę”). Już tytuły utworów zdradzają pokłady ironii zawarte na tej płycie: piosenki ubrane w najprostsze rymy, ubogacone kuriozalnymi samplami i dziwacznymi brzmieniami zdradzają duży dystans i poczucie humoru, jakich brakuje na polskiej scenie.

Być może słuchacze nie dostrzegli w repertuarze Poniatowskiej ostrza ironii i potraktowali jej twórczość z nieadekwatną powagą, bo po wypuszczeniu „Queen of Cool” na Wiktorię spadła fala krytyki. A przecież pod powierzchnią tych „śmieszków” kryły się całkiem błyskotliwe społeczne obserwacje. „Jeden z moich utworów zdobył popularność głównie przez to, że ludzie po nim jechali – wspomina Wiktoria. – W internecie, wiadomo, nie ma taryfy ulgowej, poprzeczka bywa zawieszona naprawdę wysoko, rozumiem zatem, że odbiór mojej muzyki może być różny. To było nieprzyjemne i trudne, ale mam wrażenie, że coraz mocniej uodporniam się na hejt. Mam też w sobie dużo pokory, więc wyciągam wnioski z tego, czego doświadczyłam”.

Artystka podkreśla, że wciąż jest na etapie kształtowania swojego muzycznego rzemiosła. Choć chodziła do Szkoły Muzyki Nowoczesnej we Wrocławiu, uważa się za samouczkę, którą do tworzenia muzyki zainspirowały nudne studia z zarządzania. „Zaczęłam bawić się programem do tworzenia muzyki i od pierwszej chwili złapało mnie to za serce. Czułam, że będę chciała się temu poświęcić. Zawsze byłam kreatywna, pisałam wiersze, fotografowałam. Teraz uczęszczam na zajęcia wokalne, uczę się też jazzu na własną rękę i staram się coraz więcej czasu i uwagi poświęcać produkcji. Błędy, które popełniłam na poprzednich wydawnictwach, pokazują mi z kolei, czego nie robić w przyszłości”.


„Niemiła”, która ukazała się w FASRAT kilka miesięcy temu, dobrze pokazuje ewolucję Poniatowskiej zarówno w podejściu do muzyki, jak i do tekstów. Lo-fi przechodzi do historii na rzecz wyrazistych electropopowych motywów i mocnych linii basu. W nowych nagraniach wciąż można jednak odnaleźć nietuzinkowe podejście do dźwięków i brzmień, figlarnych melodii, trochę jakby nagle Piotr Kurek zaczął grać disco. W partiach wokalnych pojawiają się z kolei śmielsze modyfikacje, nakładki i wielogłosy. A w warstwie tekstowej ironia ulega lekkiemu wyciszeniu. „Niemiła” zyskuje na przebojowości, choć traci nieco z przekornego uroku poprzedniczki.

Dominika

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Dominika Płonka zostanie wkrótce nową twarzą polskiego popu. Popu w wersji wysmakowanej i eleganckiej, jakiej z przyjemnością wyglądałbym na setlistach rozgłośni radiowych. W jednej z nich, Polskim Radiu Czwórka, wokalistka prowadzi nawet swoje audycje. Na trop jej twórczości wpadłem trzy lata temu, kiedy wraz z córką poszukiwaliśmy muzyki, która spodoba się zarówno ośmiolatce, jak i osłuchanemu w eksperymentach i awangardach tacie. Singiel „Miliony warstw”, wyprodukowany przez ciiicho, szybko trafił w nasze gusta za sprawą ciepłej, prostej formy, w której momentami odnaleźć można podobieństwa do ballad Jamesa Blake’a.

Dzisiaj widać, że muzyka Płonki spodobała się nie tylko nam. W krótkim czasie Dominika znalazła się wśród nominowanych do plebiscytu „Gazety Wyborczej” „Sanki” oraz, co istotne z perspektywy dalszej kariery, zdołała zainteresować majorsów z Island Records (część Universal Records). Kiedy ukazywała się jej debiutancka „Dominika Daniela”, wokalistka pracowała na pełny etat w agencji marketingowej oraz prowadziła dwie audycje radiowe tygodniowo. „To było szaleństwo. Z drugiej strony te dodatkowe etaty pozwalały i pozwalają mi nie wariować na punkcie liczb, zarobków z muzyki, oczekiwań i odbioru. Wydałam, ludzie tego słuchają, udostępniają, jest super!”

We wchodzeniu w świat muzyki szczególną rolę odegrał brat muzyczki. „Od dzieciaka moje życie miało «soundtrack», sama zajawka była dla mnie czymś naturalnym, myślę, że trochę zainspirowała mnie moja grupa taneczna (chodziłam w podstawówce na hip-hop), trochę internet, trochę członkowie rodziny. Jeżeli chodzi jednak o samo tworzenie muzyki, to tutaj główną rolę odegrał mój brat Dawid, który jako szesnastolatek produkował już muzykę i potrzebował kogoś «na wokal». Dograłam mu się do utworu, mając zerowe doświadczenie. Szybko jednak przerodziło się to w większego rozmiaru życiową akcję”. Płonka nie korzysta z managementu, cedując to zajęcie na swoją wytwórnię i bookera. Ma też na scenie swoje „dobre duchy”. Wymienia wśród nich Rosalie., DZIARMĘ i duet Coals, których możemy usłyszeć w utworach Dominiki. „To nie tylko moje muzyczne autorytety, ale i osoby, do których zawsze mogę się zwrócić. Dzięki temu, że nie tworzą muzyki stricte popowej, wiem też, że bardziej rozumieją moją sytuację w branży muzycznej niż osoby z głównego nurtu”.


„Dominika Daniela” skrojona jest głównie na potrzeby i oczekiwania rówieśników artystki. Soul, r’n’b, hip-hop i muzyka klubowa odmieniana jest tu w kolejnych utworach. W ciemno można obstawiać, że producenci jej podkładów reprezentują pokolenie, dla którego lata 80. są jedynie wspomnieniem ich rodziców. Słychać tu raczej trendy wywodzące się z brytyjskiej i amerykańskiej muzyki klubowej: grime, garage czy 2step („księżniczka type beat”, „house of DOMI”, „WAM”) oraz house w przebojowym wydaniu („nie mam czasu na sb”, „Pop”). Te łapiące taneczny vibe utwory są najbardziej wyrazistymi fragmentami płyty.

Życie z muzyki

Zarabianie na muzyce oraz próby łączenia jej z pozamuzycznymi zobowiązaniami: edukacją i życiem prywatnym, nie stanowią dla moich rozmówczyń tematu tabu. Aby móc się utrzymać z pasji, najczęściej różnicują swoje źródła dochodu. Kiedy jednak ogrom zobowiązań wpływa negatywnie na ich komfort psychiczny, po prostu z czegoś rezygnują.

Dominika Płonka, fot. materiały artystkiDominika Płonka, fot. materiały artystki

Z czwórki artystek jedynie dla Wiktorii muzyka nie jest jeszcze działalnością zarobkową. Poniatowska tłumaczy, że zbieranie doświadczeń i ulepszanie warsztatu traktuje póki co jak inwestycję. Jej praca zawodowa nie jest związana z muzyką, ale pozostawia jej wiele czasu wolnego. Pozwala również na ponoszenie związanych z pasją kosztów. Te akurat nie są zbyt wysokie. „Narzędzia, z jakimi pracuję, na razie mi wystarczają. Wraz z przyjaciółmi współdzielę studio i salę prób i korzystam z nielimitowanego dostępu do niego” – tłumaczy.

Dla Julii przepustką do życia z muzyki był kurs djski dla kobiet organizowany przez miasto Poznań, klub Schron i akcję Local Girls Movement. Artystka kupiła wtedy konsoletę, a znajomi użyczali jej klubu, aby mogła doskonalić techniki miksowania. To był strzał w dziesiątkę. Wraz z przyjaciółką zaczęły wtedy występować jako duet djski Bliss-Kiss. Funkcjonowanie w trybie praca, studia, DJ-ing, śpiewanie szybko okazało się jednak zbyt obciążające. „Próbowałam łączyć DJ-kę z pracą na cały etat, ale przy weekendowym graniu to nie działa, jest zbyt eksploatujące. Nocna aktywność wymaga czasu na regenerację, aby zachować higienę życia” – wspomina.

Podobne doświadczenia ma Dominika. „W pewnym momencie robiłam trzy rzeczy naraz. Nikomu tego nie polecam, uważam, że dojeżdżanie się pracą nie jest cool. Poszukując balansu pomiędzy zarobkami, życiem młodego dorosłego i działalnością artystyczną, muszę używać przede wszystkim swojej intuicji. Wiedzieć, co i kiedy odpuścić” – tłumaczy Dominika, której udało się zostać także stypendystką programu Tidal Rising.

Z dotacji i stypendiów (m.in. Ministerstwa Kultury, ZAiKS-u, miasta Sopot) stara się korzystać Maja. Sama wypełnia i składa wnioski – to część jej pracy. „Wsparcie artystek i artystów może nie jest jakieś gigantyczne, ale jak na polskie warunki można być zadowolonym, bo czasami dostanie się na jakiś projekt na przykład 5 tysięcy złotych” – zauważa. Owocem grantu przyznanego przez Narodowe Centrum Kultury jest płyta poświęcona ukochanemu pianiście Mai Laury, Theleniousowi Monkowi. Artystka nagrała autorskie aranżacje utworów Amerykanina z towarzyszeniem siedmioosobowego składu instrumentalistów, wśród których znaleźli się choćby Teo Olter, Kamila Drabek czy Dominik Strycharski. Jak deklaruje Maja, o ile „Bardo” powstało z cierpienia, „Monk, My Dear” powstał z miłości.

W jej przypadku „życie z muzyki” oznacza nie tylko wypełnianie wniosków, ale też udzielanie lekcji gry na fortepianie. Zapewniają jej one regularność zarobków w znoju freelance’owej gonitwy. „Często jest to jednak prześlizgiwanie się, któremu zawsze z tyłu głowy towarzyszy stres” – przyznaje pianistka. Wytrwałość zostaje nagrodzona w takich chwilach jak ta, kiedy artystka dostała propozycję nagrania piosenki do filmu „Minghun” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego. Maja Laura znajduje też czas na zaoczne studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim i aktywność dobroczynną.


Plan B?

Dominika, Julia, Wiktoria i Maja twardo stąpają po ziemi. Doceniają to, co udało im się już osiągnąć. Oczekiwania stawiają sobie na miarę własnych ambicji, ale też możliwości. W tym momencie wszystkie stawiają na muzykę i nie zakładają, że kiedyś będą musiały z niej zrezygnować.

„Myślę, że z muzyką już się udało!” – mówi Dominika. „Gram koncerty, mam swoich odbiorców, a muzyka wraz z radiem jest źródłem moich zarobków. Teraz oby tylko wyżej!”

Wiktoria nie ma wielkich oczekiwań związanych z wydaniem „Niemiłej”. Dostrzega jednak, że zrobiła postęp, a jednocześnie uważa, że nie weszła jeszcze na poziom artystyczny, do którego aspiruje. Dopiero kiedy się na nim znajdzie, będzie miała większe oczekiwania. Jaka to będzie twórczość? „Bycie wokalistką czy performerką wymaga dużego nakładu czasu i innych poświęceń, które siłą rzeczy musiałabym robić kosztem pracy nad produkcją dźwiękową – tłumaczy. – Obrałam więc kierunek na produkcję. Chciałabym tworzyć bity i je sprzedawać. Na ten moment robię wszystko, aby w tej muzyce być i ona już jest moim głównym nurtem życiowym. Plan B jest taki, że to wszystko pozostanie w sferze hobby, ale to dla mnie również satysfakcjonująca wizja”.

Wiktoria Poniatowska, fot. archiwum artystkiWiktoria Poniatowska, fot. archiwum artystki

Narodowe Centrum Kultury, które jest partnerem cyklu tekstów w „Dwutygodniku”, zarządza programem stypendialnym  MKiDN Młoda Polska, wspierającym młodych twórców i artystów. 

Julia stara się nie kreować nadmiernych oczekiwań. Roztacza przed sobą wizje, którym byłaby w stanie sprostać. „Wiem, że jak za bardzo się na coś nastawiam, to często to nie wychodzi – wyjaśnia. – Chcę dać z siebie wszystko, żeby nie mieć wrażenia zmarnowanych szans i nie spalić się w blokach startowych. Kończę studia, więc staram się mieć jakiś back-up, ale w tym momencie stawiam wszystko na muzykę”.

Wypowiedzi Mai nie pozostawiają wątpliwości, że uczestnictwo w muzyce jest dla niej możliwe tylko na własnych zasadach. „Nigdy nie miałam parcia na rozgłos czy celebryckie tematy. Nie korzystałam z pleców mojego taty. Nie dążę też do bycia rozpoznawalną, co nie oznacza, że nie chciałabym mieć większego grona słuchaczy. Do tej pory nie związałam się również z żadną wytwórnią, bo to oznacza myślenie o produkcie, które nie mieści się w moim wyobrażeniu o tworzeniu muzyki. W życiu nie zgodziłabym się na to, aby ktoś dyktował mi, jakie mam grać piosenki, z kim i kiedy współpracować. Mam własną wizję i nie potrzebuję, aby ktoś w nią ingerował. Nie chcę, żeby moja twórczość była podawana w wątpliwość, bo ja sama nie mam wobec niej wątpliwości”.

Maja dopuszcza taką możliwość, że jej muzyka okaże się zbyt niszowa i nie trafi do komercyjnego obiegu. Jeśli twórczość nie zapewni jej finansowego bezpieczeństwa, to po prostu znajdzie sobie inne zajęcie – ma już na tym polu pewne doświadczenia – ale nie zrezygnuje ze swoich wartości, bo są dla niej najważniejsze. „Wiem, że jak się dużo pracuje, ma się cierpliwość i wytrwałość, to w końcu musi się udać. A ja się raczej nie poddam”. 

Artykuł powstał we współpracy z Narodowym Centrum Kultury.

logotyp NCK