Elsa, Anna i wilki
fot. Mas3cf / CC BY-SA 4.0

15 minut czytania

/ Ziemia

Elsa, Anna i wilki

Anna Maziuk

3 grudnia Polska miała szansę zmienić stanowisko i sprzeciwić się osłabieniu ochrony wilków. Tak się nie stało. Politykami i polityczkami kierował strach. Nie przed zjedzeniem przez wilki, a przez ludzi

Jeszcze 4 minuty czytania

Zastała mnie w północnych Górach Skalistych w Kanadzie, na granicy Kolumbii Brytyjskiej z Jukonem. Wiadomość o tym, że Polska zagłosowała za obniżeniem statusu ochronnego wilka w konwencji berneńskiej. Pierwsza myśl: „Jak to?”. Przecież koalicja rządząca deklarowała wspieranie ochrony przyrody. Premier Donald Tusk, po tym jak przed niespełna rokiem w mediach społecznościowych zamieścił uśmiechnięte selfie z oprawioną ilustracją przedstawiającą wilka, tym razem podjął decyzję, która jest gwoździem do wilczej trumny. Bo zmiana statusu z gatunku ściśle chronionego na chroniony to pierwszy krok do analogicznej zmiany w innym europejskim dokumencie – dyrektywie siedliskowej. W wielu krajach skończy się to zapewne odstrzałami redukcyjnymi, czyli po prostu polowaniami. Obawiam się, że Polska znajdzie się pośród nich.

Zapóźniony Zachód

Byłam wściekła, że dwadzieścia sześć lat ochrony może pójść z dymem. W czasie trwającej w sumie cztery miesiące wędrówki po Kolumbii Brytyjskiej wielokrotnie z dumą chwaliłam się różnym osobom czy organizacjom ekologicznym, że Polska jest pionierką ochrony wilków w Europie, że to właśnie od nas rozpoczęła się migracja (w nauce nazywana dyspersją) tych zwierząt do krajów takich jak Niemcy czy Holandia, gdzie nie było ich już od setek lat. Słuchali z otwartymi ustami. Polska wypadała niesłychanie korzystnie w porównaniu z „cywilizowaną” Kanadą. Bo tam, na przykład w mającej najwięcej obszarów chronionych w całym kraju Kolumbii Brytyjskiej, organizacje pozarządowe od lat bezskutecznie starają się zatrzymać zabijanie wilków. Robi się to pod pretekstem ochrony karibu, m.in. strzelając z helikopterów. I to pomimo wcześniejszych doświadczeń, które pokazały, że ograniczenie wilczej populacji nie jest rozwiązaniem problemu. Przede wszystkim to nie wilki sprawiają, że renifery tundrowe mają się coraz gorzej, a gigantyczne wylesianie i niszczenie ich środowiska życia. Oraz zmniejszanie się ilości pokarmu – zwłaszcza porostów, które radzą sobie coraz gorzej z powodu susz. One z kolei wiążą się m.in. z wyrębami lasów. Błędne koło. Dopiero w tym roku na terenie całego kraju zakazano stosowania strychniny w celu zabijania drapieżników! Ale w sąsiadującej z Kolumbią Albercie wciąż używa się innej, silnie toksycznej trucizny – fluorooctanu sodu. Jej działanie jest równie okrutne, zwierzęta mogą cierpieć przez wiele dni, a jej wpływ nie ogranicza się przecież do tych paru gatunków, które człowiek sobie wytypował (obok wilków na liście są kojoty i niedźwiedzie). Nie mieściło mi się w głowie, że można być tak rozwiniętym krajem i stosować tak przestarzałe metody. Ale i nie sądziłam, że do czegoś podobnego dojdzie znów w Unii Europejskiej.

Komisja Europejska na swojej stronie podaje, że „proponowana zmiana zapewni większą elastyczność w stawianiu czoła wyzwaniom społeczno-gospodarczym wynikającym ze stałej ekspansji wilka w Europie, a jednocześnie zachowa właściwy stan ochrony wszystkich populacji wilków w UE”. Elastyczność jest w ostatnim czasie popularna, zwłaszcza w psychologii, czemu by nie promować jej i w podejściu do zabijania? KE sugeruje, że większa elastyczność w tym temacie ułatwi koegzystencję z dużymi drapieżnikami (?!). Najpewniej ma na myśli, że ułatwienie możliwości eliminowania wilków ze środowiska zadowoli przynajmniej część tych, którzy z ich powodu doświadczają jakichś trudności, np. utraty zwierząt gospodarskich. Jednak cel, jaki Komisja jeszcze niedawno sobie wyznaczyła – przywrócenie wybitych dawno temu wilków na przeważającej części Starego Kontynentu nagle zamienia się w „ekspansję”. Choć po zaledwie kilkunastu, a czasem tylko paru latach od ponownego pojawienia się wilków w niektórych krajach wciąż nie możemy mówić o stabilnej populacji na ogólnoeuropejskim poziomie, czy choćby braku ryzyka chowu wsobnego, związanego z niewystarczającą różnorodnością genetyczną w niektórych regionach, gdzie tych zwierząt wciąż jest po prostu mało. Sześć z dziewięciu populacji transgranicznych ma status wrażliwy lub prawie zagrożony. Pojęcia „ochrony” KE używa w kontekście tak zwanej ochrony czynnej, który to termin w moim odczuciu jest zwykłym nadużyciem, bo albo się coś chroni, albo się zabija. Bez bajania na temat tego, jak to bez człowieka natura już nie potrafi sobie poradzić, a wilki zjedzą się same, zaraz po tym, jak pożrą wszystko inne w lesie.

Kto czyha na babcię

Strach odczuwają chyba najbardziej panowie uzbrojeni w lesie w broń palną. Bo większość opisywanych przez tabloidy albo media branżowe czy rolnicze przypadków niebezpiecznych (lub zagrażających życiu!) spotkań z wilkami to opowieści myśliwych. Obok wkurzenia zawsze wywołuje to też mój uśmiech, bo ani ja, ani żadna z moich koleżanek badaczek – a regularnie chodzimy same po lesie, w dodatku nieuzbrojone nawet w gaz pieprzowy – nigdy nie miała tego typu sytuacji. A spotkania z wilkami, owszem. Niejedno. Wbrew woli obserwatorek, zwykle przelotne – dla samych wilków to najzdrowszy i najbezpieczniejszy rodzaj spotkania z człowiekiem. Celowo wspominam jedynie o kobietach, bo w antywilczej propagandzie to właśnie atakami na kobiety i dzieci – na tych rzekomo słabszych i bezbronnych – próbuje się najbardziej straszyć.

Często słyszę pytania, czy to wszystko przez Czerwonego Kapturka. Albo te maszerujące z pochodniami zastępy wilcze w „Panu Kleksie”. Niestety, setki i dziesiątki lat później popkultura wciąż wyrządza dużym drapieżnikom tę samą krzywdę. Jak choćby popularna wśród najmłodszych disnejowska bajka „Kraina lodu”. Jej bohaterkami są księżniczki Elsa i Anna, a wilki, nie inaczej, czyhają na ludzkie życie i napadają na sanie. Józef Chełmoński w wersji 3D sto czterdzieści dwa lata później. Te przekazy bazują na lęku zaszczepionym w przedstawicielach i przedstawicielkach naszego gatunku, sięgającym naprawdę prastarych czasów, w których człowiek był o wiele bardziej bezradny wobec potęgi otaczającej go dzikiej przyrody. Swoją drogą, „Czerwonego Kapturka” wymyślono jako przestrogę dla dziewcząt wcale nie przed czortami z lasu, a prawiącymi komplementy uwodzicielami w ludzkiej skórze.

Tyle że wciąż opowiada się nam i o babciach, i o kapturkach, jak zdarzyło się minionej zimy pod moją rodzinną Ostródą. Szczegół, że wspomniana babcia to na oko maksymalnie pięćdziesięcioletnia kobieta. A wilki, co sama pokazuje na zdjęciu w prasie, owszem, porwały dwa małe pieski, kiedy te biegały luzem pod lasem, jakieś sto metrów od niej i wnuczka. Sto metrów w przypadku spotkań ze zwierzętami to duża odległość. Malutka wieś Wygoda leży w lesie, a wilki żyją tam od dawna. Dwa miesiące wcześniej jej mieszkańcy zostali pouczeni przez pracowników urzędu gminy w Ostródzie o konieczności zabezpieczania pojemników na odpady (nie bez powodu), a także wyprowadzania psów na smyczy na terenach leśnych i podleśnych. Choć wspomniana babcia nie przestrzegała tych zaleceń, a jej pieski potencjalnie płoszyły różne dzikie zwierzęta, mogły być nawet powodem pojawienia się wilków blisko wsi, jeśli już wcześniej wchodziły im w drogę – medialnie to z niej zrobiono ofiarę. Starowinka z dzieckiem doskonale się klikała.

Jeszcze lepiej lajki zbierało zdjęcie objedzonego szkieletu mojego kolegi z liceum… Ta sama zima i region. I prawdziwa tragedia rodziny zmarłego. Tym razem środowisko myśliwskie posunęło się nieprzyzwoicie daleko. Nie zważając na tragiczne okoliczności, wypuściło do sieci drastyczną fotografię. Ponieważ byłam akurat w Ostródzie, przetropiłam teren w miejscu, gdzie znaleziono szczątki, po tym jak policja zakończyła przeszukiwanie okolicy. I choć zupełnie nic nie wskazywało na to, że to właśnie wilki objadły pośmiertnie leżące tam przez parę tygodni ciało, w pobliżu znalazłam ich tropy i odchody. Tyle że było to tuż obok jedynego przejścia dla zwierząt pod drogą szybkiego ruchu, czyli na szlaku komunikacyjnym. W bezpośrednim otoczeniu znajdowały się nory borsuków, sporo odchodów zostawionych przez dziki, lisy i kuny oraz mnóstwo ptasich, a także psich. I jakkolwiek ciężko to sobie wyobrazić (zwłaszcza osobie, która nie widziała wilczych ofiar), to właśnie różne nieduże zwierzęta rozprawiły się z ciałem drobnego, niewysokiego mężczyzny. Analizy genetyczne i porównawcze fragmentów kości (pozostawionych na nich śladów zębów, ich rozstawu oraz stopnia i sposobu zgryzienia), ubrań oraz znajdujących się na nich włosów potwierdziły, że wilki zwłok nie jadły. Ze względu na okoliczności zastane w miejscu zdarzenia prokuratura od razu wiedziała, że do śmierci nie doszło w wyniku ataku żadnych dzikich zwierząt. I od takiej wersji się publicznie odżegnała. Cóż z tego, skoro już wcześniej zarówno prywatne profile myśliwych, jak i różne media zalała fala tekstów o krwiożerczych bestiach spod Ostródy.

Takie zabiegi podsycają pierwotny strach w osobach, które nie mają pojęcia o świecie przyrody. Ci, którym na co dzień los wilków jest obojętny, zaczynają wierzyć, że młode babcie z wnuczętami naprawdę mogą zacząć znikać. Słyszą wówczas, że rozwiązanie jest jedno – zabić. Żeby ich (wilków) strach był większy niż nasz strach. Nieważne, że jest i bez tego. Nieistotne, że brak ku temu przesłanek merytorycznych, podpartych nauką i badaniami. I absolutnie cicho sza na temat tego, że kłopoty tylko się spiętrzą, jeśli zaczniemy rozbijać wilcze rodziny. A już na pewno milczmy w kwestii tego, że wilki na ludzi nie polują, zdrowe i dzikie ich nie atakują i zdecydowanie nie zabijają. Co najmniej od drugiej wojny światowej nic takiego się nie zdarzyło w Polsce i niemal całej Europie. Fakty w tej rozgrywce nie mają znaczenia. Problem w tym, że tak zaawansowany populizm przynosi skutki nawet na unijnych szczeblach. Chciałoby się wierzyć, że w tak poważnej instytucji jak Komisja Europejska istnieją jednak procedury, których się przestrzega. I że działa ona w oparciu o fakty i analizy naukowe, a nie emocje czy interesy wąskich grup. Bo przecież powinna zabiegać o ten szerszy – nas wszystkich jako społeczeństw Starego Kontynentu, a także jego przyrody, zwłaszcza w czasach kryzysu bioróżnorodności. Co ciekawe, lęku przed katastrofą klimatyczną potrafimy się perfekcyjnie wystrzegać, unikać dowiadywania się czegokolwiek o jej źródłach. Choć w rzeczywistości jest ona o wiele bardziej realna niż wyimaginowane bestie z lasu. Ma też coraz bardziej namacalny wpływ na naszą codzienność. Przy tym jest to lęk świeży, niezakorzeniony ewolucyjnie. I kompletnie nieopłacalny dla tych, którzy zwykle na podsycaniu strachu się bogacą.

Miś i borówki

Od dawna zastanawia mnie też, dlaczego mamy o wiele lepsze podejście do potężnych i teoretycznie bardziej nam zagrażających niedźwiedzi niż do wilków. Nie może przecież chodzić wyłącznie o pluszowego misia. No więc o co? Ursus arctos jest postrzegany osobniczo, ponieważ bardziej przypomina nam nas samych: widujemy go w pozycji wyprostowanej, kiedy staje na tylnych łapach, a przednimi potrafi różne rzeczy trzymać prawie jak my, dzieli też z nami upodobanie do miodu (w przypadku niedźwiedzi chodzi jednak przede wszystkim o larwy pszczół). Wilki demonizujemy zbiorowo jako gatunek. Może dlatego, że zwykle przemieszczają się w grupie? I chociaż to po prostu jedna wilcza rodzina, my bierzemy ją za jakąś wielką sforę. Są ulotne, pojawiają się i szybko znikają. W dodatku polują na najbardziej pożądane przez myśliwych zwierzęta – jelenie. Niedźwiedzie sprawiają wrażenie bardziej powolnych, zajętych swoimi sprawami, jak cierpliwe zbieranie borówek. Przedstawiciele Canis lupus dla organizacji ekologicznych są symbolem ochrony przyrody. A to z kolei wywołuje lęk i niepokój w osobach, które czerpią z jej eksploatowania. Tak długo, jak ów symbol jest nie do ruszenia, nie mogą na niego wpływać i go kontrolować, tak długo ich interesy są zagrożone. Walczą więc z nim najzacieklej. Stawką jest władza, możliwość decydowania i konkretne przywileje.

Wilki są odzwierciedleniem dzikości i nieokiełznanego drapieżnictwa (wszystkie te – cytuję – „zarzynane” jelenie), które kładzie się cieniem na porządku cywilizowanego świata. Wilk to wreszcie „psychologiczny”, jungowski cień. Jako przyczajona w mroku ciemna istota (choć ja zwykle widuję wilki na zalanych słońcem polankach) z automatu kojarzy nam się ze złem i budzi przerażenie. Boimy się naszych najmroczniejszych stron, a ten nieuchwytny krwiożerca nam o nich przypomina.

W przypadku rolników czy hodowców ochrona, a co za tym idzie, pewnego rodzaju nienaruszalność wilków może powodować poczucie bezradności i złość, gdyż nie mają jak bronić swoich zwierząt. Tyle że biurokracja, stos świstków do wypełnienia i informacji do zadeklarowania czeka ich bez względu na to, czy to wilk zje ich owcę i będą ubiegać się o odszkodowanie za nią (to akurat krajowa procedura), czy będą chcieli otrzymać jakiekolwiek inne dopłaty. Ale drapieżnik, którego nie wolno zabić, bo jak dotąd, poza krajowym, chroniło go unijne prawo, staje się symbolem czegoś narzuconego z zewnątrz, obcego. Tym samym materializuje kolejny lęk – przed zmianą. Na przykład taką, że zamiast bronić przed można ochraniać. To gigantyczna zmiana społeczna i mentalna. Związana także z tym, że już nie wyłącznie mężczyźni decydują i mówią, jak ma być. To, że wilk wymyka się „zarządzaniu”, uwiera zwłaszcza myśliwych.

Bez powodu i celu

Jeśli rozumiemy funkcjonujące w przyrodzie ciągi zależności, jest dla nas jasne, że wilk symbolem jej ochrony stał się nie bez powodu. Faktycznie jest bardzo istotnym elementem ekosystemu. Ale mnie – jak tej ściętej głowie – marzy się jednak, abyśmy wreszcie przestali przyrodę podliczać, analizować, a jej ochronę opierać jedynie na twardych danych w stylu: „Wilki jako taki i taki element dają to i to”. I pozwolili być. Bez powodu, celu czy roli. Owszem, dla dobra, piękna i pełni świata. Wartości, których nie da się przełożyć na pieniądze czy partykularne interesy.

3 grudnia Polska miała szansę zmienić stanowisko zajęte we wrześniu podczas pierwszego głosowania i sprzeciwić się osłabieniu ochrony wilków. Ale najwidoczniej instynkt – który rozumiem jako bardzo głęboko zapisane najwłaściwsze dla nas odpowiedzi – zawiódł. Nas i większość krajów Europy. Sądzę, że politykami i polityczkami podejmującymi te decyzje kierował strach. Nie przed zjedzeniem przez wilki, a przez ludzi, niezadowolonych wyborców i wyborczynie. Dwie rzeczy jednak przedstawicielom i przedstawicielkom państw członkowskich umknęły. Po pierwsze, że jako osoby rządzące mogą dać pozostałym dobry przykład. A po drugie – tak przynajmniej było w przypadku Polski – że w kwestii utrzymania ochrony dużych drapieżników i tak mają poparcie 73 procent obywatelek i obywateli.

Poza czysto politycznymi układami wygląda na to, że naszej wspólnocie zabrakło odwagi, żeby wreszcie wziąć odpowiedzialność za to, co dotąd niszczyła. Dalsze zapobieganie niszczeniu wymaga pewnych poświęceń (m.in. wypłacania odszkodowań) i aktywnych działań (np. budowania zabezpieczeń dla zwierząt gospodarskich), a nie powtarzania tego, co jak już się przekonaliśmy, się nie sprawdza – polowań. Czy premierowi wystarczy odwagi, żeby utrzymać ochronę ścisłą w naszym kraju? W tej sytuacji trudno o optymizm.