MARTA BAŁAGA: Dlaczego tak trudno w Polsce zadebiutować filmem pełnometrażowym?
KOREK BOJANOWSKI: Z Kamilą wyszliśmy akurat z miejsca, które dało nam prawdziwego kopa do zrobienia tych filmów: ze Szkoły Wajdy. Poznaliśmy się tam jakieś cztery lata temu. Spotkałem tam wykładowców, ale też studentów, którzy nie tylko wierzą w pełnometrażowy projekt, ale starają się też pomóc w jego realizacji.
Moja ścieżka jest nietypowa: jako 19-latek wyjechałem do szkoły filmowej we Francji. Nie robiliśmy tam filmu na każdym roku. Skupialiśmy się na ćwiczeniach, a nie na krótkich metrażach, które byłyby wysyłane na festiwale. Po powrocie do Polski zacząłem pisać i produkować. Zależało mi, żeby nabrać szerszej perspektywy na to, jak powstają filmy. Z tą świadomością i doświadczeniem napisałem scenariusz i przygotowałem wniosek, który złożyłem do PISF-u. Chodziło o program dedykowany debiutantom, o mikrobudżet. Komisja uznała, że mają przed sobą spójny projekt, możliwy do zrealizowania w niedużym budżecie, który porusza ważny z ich perspektywy temat.
KAMILA TARABURA: W moim przypadku sprawdziła się reguła, że trzeba najpierw zrobić mniejszą rzecz, żeby potem zrobić większą. Faktycznie trudno jest zadebiutować. Moja droga to pokazuje. Kiedy rozmawiam dziś z dziennikarzami, wydaje im się, że wszystko poszło błyskawicznie: krótki metraż, serial i po chwili film. Z mojej perspektywy ta droga wyglądała zupełnie inaczej. Najpierw zaczęłam pracować nad scenariuszem pełnometrażowego debiutu, ale nie miałam ze szkoły żadnej dobrej etiudy. Ciągle słyszałam, że muszę zrobić krótki metraż. Po roku rozwijania pełnometrażowej fabuły zamroziłam więc pracę nad reportażem „Mokradełko” i zrobiłam „Chodźmy w noc”.
Odbijałam się od drzwi do drzwi i wreszcie trafiłam na producentów, którzy zainteresowali się tym pomysłem. Temat przemocy seksualnej w rodzinie… Już podczas pitchingów czułam, że ludzi to odstrasza. Od razu działała stereotypowa wyobraźnia, że będzie to mroczny dramat w „jesiennej atmosferze Wałbrzycha” (śmiech). Ciągle próbowałam przekonać ludzi, że mam na to zupełnie inny pomysł.
Kamila Tarabura
Reżyserka i scenarzystka. Absolwentka Warszawskiej Szkoły Filmowej oraz Szkoły Wajdy. Jej debiut „Chodźmy w noc” zdobył nagrodę dla najlepszego aktorskiego filmu krótkometrażowego na Warszawskim Festiwalu Filmowym 2020. Wraz z Niną Lewandowską pracowała nad serialem „Absolutni debiutanci”. Jej pełnometrażowy debiut fabularny „Rzeczy niezbędne” wygrał w Gdyni konkurs Perspektywy. Dwukrotnie nominowana do Paszportów „Polityki”Zanim zrobiłam ten film, zrobiłam też serial o dorastaniu – już byłam w przedbiegach, już miałam zaczynać dokumentację, a tu nagle dostaliśmy zielone światło na „Absolutnych debiutantów” w Netfliksie. Poza tym do samego końca nie spinał nam się budżet. Gdyby nie to, że robiłam ten projekt z dużym producentem, ATM Grupa, i że zainwestowali w niego własne pieniądze, to ten film by nie powstał. A więc: dużo szczęścia, dużo pracy, chodzenia i proszenia. A ty, Korek, w jakim budżecie się poruszałeś?
Korek Bojanowski: W milionie złotych.
Kamila Tarabura: Chapeau bas. To wymaga ogromnej kreatywności, żeby zrobić tak dobry film w tak małym budżecie. Podejrzewam, że trzeba wtedy prosić ekipę, żeby pracowała za niższe stawki. Ja miałam budżet na poziomie siedmiu milionów, ale było dużo lokacji, zdjęcia wyjazdowe, bo moje bohaterki ciągle się przemieszczają. Ich podróż zaczyna się w Hamburgu. Miałam wrażenie, że wciąż brakuje nam czasu i pieniędzy, i to na każdym etapie. To wyboista droga.
Z czego to właściwie wynika? Wasze filmy opowiadają o aktualnych tematach. Może w Polsce wciąż panuje przekonanie, że w filmie musi się „dziać”? Że musi być wielka historia i wielki bohater?
Korek Bojanowski: Słyszałem po premierze głosy, że to odwaga zabrać się za tak kontrowersyjny temat mobbingu i nadużyć w szkołach aktorskich. A ja nie chciałem wcale tym tematem szokować, wywołując skandal i wbijając kij w mrowisko. Nie interesuje mnie kino interwencyjne. Interesuje mnie kino szukające niejednoznaczności, operujące niuansem. Kino, które przygląda się pewnym mechanizmom, nie oceniając ich. Wydaje mi się, że komisja dofinansowująca projekt to doceniła, bo w czasie rozmowy podkreślali, że to dla nich historia bardzo niejednoznaczna. Nie czułem też, żeby ktokolwiek narzucał mi, żeby w bezpośredni sposób odnosić się do przemocy, która zdarzyła się w szkołach aktorskich w Polsce i była tak szeroko komentowana w mediach.
Kamila Tarabura: W moim przypadku doskonale wiem, z czego brały się te wszystkie odmowy. Trzeba zebrać połowę budżetu, to są prywatne pieniądze i ktoś liczy na ich zwrot. Zastanawia się: „Czy ten film ma szansę się sprzedać?”. Mamy potężny kryzys, jeśli chodzi o kina i o widownię. Jesteśmy w trakcie pewnej przemiany, choć to chyba naciągane słowo. Wydaje mi się, że już nigdy nie wrócimy do czasów sprzed pandemii i streamingów. To tak, jakbyśmy w dobie Spotify dalej oczekiwali, że ludzie będą kupować płyty. Tu dochodziło jeszcze, jak już wspomniałam, przywiązanie do pewnych obrazów łączących się z takim tematem.
Potraktowałam te rozmowy jako możliwość zaprezentowania, jak myślę o kinie. Z Kasią Warnke i z operatorem Tomkiem Naumiukiem też podkreślaliśmy, że nie chcemy zrobić filmu o sprawie. To musiało dziać się w pięknym miasteczku, w samym środku lata, być barwne. Bo wtedy budzi się poczucie niezgody, że świat wydaje się idealny, a czai się w nim taka brzydota. Udało się, kiedy miałam szansę wejść do biura i porozmawiać o tym nieco szerzej. Wcześniej odmawiano mi za pośrednictwem maila.
Jakiś tydzień temu rozmawiałam z zagranicznym producentem o nowych polskich filmach. Zapytał, czy znowu są jakieś o II wojnie światowej. Albo II wojna światowa, albo przygnębiające dramaty. A wasze filmy ogląda się świetnie.
Kamila Tarabura: Bardzo zwracałam na to uwagę, szyjąc mój film. Określenie „komercyjny” to może złe słowo, ale miał się oglądać i wchodzić w dialog z widzem. Wolałabym robić filmy dla widzów niż na festiwale. Miałam nadzieję, że tak się stanie, jeśli wybierzemy aktorów, którzy ich zainteresują, jeśli sparujemy Kasię Warnke z kimś mniej znanym jak Dagmara Domińczyk, bo nie wszyscy widzieli przecież „Sukcesję”; jeśli pojawią się w nim popularne piosenki. Bajm i „Józek nie daruję ci tej nocy” były tu od samego początku i walczyłam o to do dnia, kiedy mieliśmy kręcić tę scenę. To dramat psychologiczny, ale romansuje z różnymi gatunkami. Jest kino drogi, jakiś romans. Obrazy, które już znamy, nagle wypełniły się nową treścią.
Boimy się tego słowa: „komercyjne”. Jest podział na kino artystyczne i komercyjne, nic pośrodku. A przecież lubimy filmy Vinterberga i Lanthimosa.
Kamila Tarabura: Widzę podział na te dwa bieguny, który jest chyba największym założeniowym błędem polskiego kina. Kiedy mówimy o „kinie środka”, zawsze pojawiają się te same przykłady: „Bogowie”, „Sztuka kochania”. Powinno być to znacznie obszerniejsze spectrum, bo kiedyś kinem środka był Bergman.
Wierzę, że może powstać polski film artystyczny, autorski, który jest jednocześnie atrakcyjny dla widza. Ta odpowiedzialność spoczywa na nas, producentach i dystrybutorach. Musimy się nad tym zastanowić.
Korek Bojanowski: Jestem kinomanem, dlatego głównym moim celem było zrobienie jak najlepszego filmu. Nie myślałem o tym, do kogo go kieruję. Zakładałem, że jeśli zrobię coś, co sam czuję, i zrobię to najlepiej, jak umiem, znajdę ludzi, którzy to obejrzą. Jako widz zrywam się o siódmej rano w niedzielę, żeby obejrzeć trzygodzinny film Béli Tarra, ale też czekam na premiery blockbusterów, na które chodzę z popcornem i piwem.
Kiedy robiłem „Utratę równowagi”, zależało mi na dynamicznej akcji, opartej na wyrazistych bohaterach historii, której intensywność miała nawiązywać do życia studentów aktorstwa. Funkcjonują na najwyższych obrotach. Do tego stopnia, że często ich dni zacierają się z nocą.
Kamila Tarabura: Ile miałeś dni zdjęciowych?
Korek Bojanowski: Osiemnaście. Od samego początku wiedzieliśmy, że wchodząc na plan, musimy być świetnie przygotowani. Przy normalnych budżetach codziennie powstają 2–3,5 minuty filmu. My w jedną noc mieliśmy osiem i te minuty znalazły się potem w filmie. Pamiętam taką rozmowę, którą przeprowadziłem z montażystą, kiedy przeglądaliśmy materiał z tej nocki: „No dobra, to pokaż mi duble tego ujęcia”. Odpowiedział: „Nie było dubli”. Nie było na to czasu!
Kamila Tarabura: No właśnie. To największa bolączka małych budżetów: czas. Ja miałam w planach zrobić film, w którym naprawdę wybrzmiewa to, że Ada jest obserwatorką. Skupia się na tym, że matka Roksany ciągle nakłada na ręce krem, zauważa, jak przygryza kącik ust. Katarzyna Surmiak-Domańska właśnie tak pisze w „Mokradełku”. A potem okazuje się, że nie masz 27 dni, tylko 25, a potem tylko 23. Musisz znaleźć sposoby na to, żeby w ogóle opowiedzieć tę historię.
Dzięki Kasi Adamik byłam wtedy w Stanach i jako członkini gildii zabrała mnie na spotkanie z reżyserami nominowanymi do Oscara. Był „Green Book”, „Roma” Cuarona, Bradley Cooper z „Narodzinami gwiazdy”. Zapytano ich, jak radzą sobie z czasem. W swoim perfect American English opowiadali, że w ogóle luz, że są przyzwyczajeni do szybkiej pracy. Alfonso Cuarón odparł: „Nie mogę zrozumieć moich kolegów. Czas jest zawsze moim największym wrogiem”. Był załamany, a przecież miał na „Romę” ponad sto dni!
Kamila, wcześniej współpracowałaś z Agnieszką Holland nad „Zieloną granicą”. Czy w Polsce ciągle żywy jest „kult mistrza”?
Kamila Tarabura: Dla mnie zawodowe spotkanie z Agnieszką Holland było akurat bardzo ważne. Szłam do szkoły filmowej z przekonaniem, że spotkam tam mistrza. To się nie wydarzyło. To może być toksyczne – o czym mówi zresztą film Korka – ale takie spotkanie może być też piękne i rozwijające. Ta współpraca taka była. Co za wyjątkowa szansa, żeby podglądnąć, jak pracuje Agnieszka! Trochę przeraziło mnie, że jest ciągle na pełnych obrotach. Ciągle ugniata to filmowe ciasto, żeby nie zastygło. To niesamowite (śmiech).
Nie wiem, czy nasze kino jest zawłaszczone przez znane nazwiska, bo pojawia się sporo ciekawych debiutów i otworzyły się przed nami zupełnie nowe drogi. Platformy bardzo to ułatwiły i ja też jestem tego przykładem. Do „Absolutnych debiutantów” podchodziłam, zakładając, że będzie to film w sześciu odcinkach. Maciej Buchwald i Kordian Kądziela robią ciekawe rzeczy, podobał mi się na festiwalu w Gdyni „To nie mój film” Marysi Zbąskiej. Choć do tradycji zespołów filmowych powinniśmy akurat wrócić. Brakuje mi wspólnego omawiania projektów. Jesteśmy bardzo zamknięci w naszych indywidualnych bańkach, a w grupie siła.
Korek, a co ciebie zaciekawiło w tej dynamice mistrz–uczeń?
Korek Bojanowski: Sam nie miałem takich doświadczeń. W Paryżu nie miałem „mistrza”. Chciałem zrobić film o dorastaniu. O tym, ile musimy poświęcić swojej wrażliwości i ideałów, żeby realizować się w tym, co kochamy. Widziałem, jak moi znajomi, idąc na studia i szukając pierwszej pracy, zapominali o marzeniach. W szkołach aktorskich obietnica, że będziemy realizować się w tym, co kochamy, jest chyba największa. Na jedno miejsce zgłasza się często kilkadziesiąt osób, a potem i tak okazuje się, że jedna, może dwie osoby będą się spełniać w aktorstwie.
Jeśli chodzi o temat przemocy, to robiąc research, odbyłem dziesiątki spotkań. Nie tylko z aktorami i aktorkami, którzy to przeżyli, ale też z profesorami oskarżonymi o przemocowe traktowanie. Pamiętam, że jedna rozmowa szczególnie mnie poruszyła. Przed zdjęciami poszedłem na kawę z Tamarą Arciuch, która wcieliła się w rolę pani dziekan. Z moich wcześniejszych spotkań wynikało, że ta przemoc – słowna czy fizyczna – odbywa się za zamkniętymi drzwiami. Tamara powiedziała, że za jej czasów profesorowie łamali studentów przy drzwiach otwartych na oścież.
Mniejsze budżety wymuszają na twórcach pewne tematy. Jak sprawić, żeby intymne, skromne opowieści wciąż były dynamiczne?
Kamila Tarabura: Dla mnie nadrzędne jest zawsze aktorstwo. Poświęcam mnóstwo czasu na castingi, a potem na próby. W „Rzeczach niezbędnych” Roksana była gorącą czerwienią, Ada była chłodna – było to jasne już na poziomie tekstu i potem sprawdzaliśmy tylko, czy to „żre”. Tomek Naumiuk uważnie przyglądał się próbom, podchodził z kamerą bardzo blisko. Od razu widział, gdzie w scenie jest największe emocjonalne wrzenie.
Problem w tym, że kiedy na nic nie ma czasu, nie ma go także na próby. Czy stanowią one część budżetu?
Kamila Tarabura: Tak powinno być. W praktyce wygląda to inaczej, ale wszyscy byliśmy bardzo zdeterminowani i nie musiałam aktorów nawet o to prosić. Choreografka Aneta Jankowska pracowała z nami metodą „śniącego ciała”: aktor znajduje wtedy postać w swoim ciele, w gestach.
Korek Bojanowski: Wracając jeszcze do poprzedniego pytania – moją ulubioną reakcją była ta, kiedy ludzie nie wierzyli, że „Utrata równowagi” to mikrobudżet. Nawet dyrektorka PISF-u była zdziwiona. Naszym założeniem, którego się konsekwentnie trzymaliśmy, było zrobienie kameralnego filmu. Wiedzieliśmy, że na wiele rzeczy po prostu nie będziemy mieć pieniędzy: na nocne plenery, sceny ze statystami czy skomplikowane inscenizacyjnie ujęcia. Jednak ograniczenia pobudzają kreatywność i oferują nowe możliwości. „Utrata równowagi” nawiązuje do „Makbeta” i zależało mi na tym, żeby dzieło Szekspira weszło w tkankę filmu, i to nie tylko na poziomie fabularnym. „Makbet” rozgrywa się głównie we wnętrzach i w nocy – postanowiłem to wykorzystać, przepisując sceny. Film miał być „duszny”, bo tak zawsze wyobrażałem sobie „Makbeta”.
Korek Bojanowski
Scenarzysta i reżyser. Jego debiutem pełnometrażowym jest film z 2024 roku – „Utrata Równowagi”. Razem z Pawłem Tarasiewiczem prowadzi firmę Amondo, która poza produkcją filmów fabularnych i dokumentalnych, pokazywanych na festiwalach na całym świecie, prowadzi najmniejsze kino w Warszawie – Amondo Kino. Laureat Nagrody im. Janusza „Kuby” Morgensterna „Perspektywa”Jeśli chodzi o castingi, u nas wyglądało to podobnie. Po wyłonieniu głównej bohaterki przyszedł czas na zdjęcia próbne i zestawiania aktorskich „czwórek”. Kiedy trzon obsady został wybrany, pojechaliśmy na działkę, gdzie robiliśmy całodzienne próby. Omawialiśmy bohaterów, oglądaliśmy filmy. Były bardzo ważne. Wiedziałem, że wchodząc w zdjęcia, musimy być przygotowani w 99%, bo na planie będzie tylko czas na to, żeby doszlifować niuanse. W naszym przypadku próby akurat nie były zawarte w budżecie. Były opłacane z własnej kieszeni.
Kamila Tarabura: Próby wydają się pewnym luksusem, a przecież są po to, żeby móc się wyrobić w dniach zdjęciowych, czyli zaoszczędzić. Jeśli przy tak małych budżetach możesz zrobić coś wcześniej, po prostu to zrób!
O czym warto pamiętać, pracując nad pierwszą pełnometrażową fabułą? Może właśnie otworzyć się na wcześniejszą współpracę z platformami, jak Kamila, lub założyć firmę produkcyjną (Amondo Films) i kino jak Korek?
Korek Bojanowski: Wciąż spoglądam na to wszystko w bardzo idealistyczny sposób. Napędza mnie tylko i wyłącznie pasja i miłość do kina. Właśnie po to wstaję rano z łóżka – żeby robić filmy. Nie jest łatwo zadebiutować, ale jestem przekonany, że jeśli jest się szczerym wobec siebie i wobec świata, ale też szczerym w tym, jak ciężko się pracuje… Nie można się poddawać, ale na pewno nie warto też szukać skrótów.
Narodowe Centrum Kultury, które jest partnerem cyklu tekstów w „Dwutygodniku”, zarządza programem stypendialnym MKiDN Młoda Polska, wspierającym młodych twórców i artystów.
W nasz film zaangażowała się cała ekipa i nikt nie myślał o tym, gdzie będzie potem pokazywany. Chcieliśmy zrobić coś wspólnie. Coś, w co wierzymy, w co się w pełni angażujemy. Na pewno bardzo pomogło mi doświadczenie produkcyjne. Z jednej strony doskonale zdawałem sobie sprawę z czekających mnie kompromisów, z drugiej – wiedziałem, na co jesteśmy sobie w stanie pozwolić. Uczestniczyłem we wszystkich etapach pracy nad filmem, miałem wgląd w to, co się dzieje. Mogłem na bieżąco reagować na wszystkie problemy i przeszkody. Moim marzeniem jest skupienie się tylko na reżyserii, ale wolę się na to nie nastawiać. Po Gdyni dostałem mailem piętnaście wiadomości z prośbą o produkcję i żadnego z prośbą o reżyserię (śmiech).
Kamila Tarabura: To ciężka praca. Często gubią nas różne oczekiwania i zakładanie, że to od razu musi być wielki film, który trafi do Cannes. Lepiej zbierać te małe cegiełki i różne doświadczenia. Ile razy byłam asystentką jakiegoś reżysera i głównie robiłam kawę? A i tak się wszędzie wciskałam, podglądałam, jak pracują. Moim zdaniem trzeba zrobić jednak ten krótki metraż, choć może nie powinnam tak mówić. Korek, czy ty kiedyś jakiś zrobiłeś?
Korek Bojanowski: Bardzo dawno, z dziesięć lat temu.
Kamila Tarabura: Ja nie dostałam się do Łodzi, poszłam do WSF. Wyszłam z niej wciąż bardzo młoda, bez dobrego dyplomu i nie mając pojęcia, o czym chciałabym opowiadać. Więc poszłam na kulturoznawstwo, potem zaczęłam pracować w reklamach, i to wcale nie takich, które przynoszą wielkie pieniądze. Nie da się mieć wszystkiego od razu.
Kuba Razowski, który jest producentem naszego serialu, opowiedział mi, że w Gdyni był panel dla studentów i ciągle pytali go, jak „dostać się do Netfliksa”. Jestem podobno najmłodszą reżyserką, której się to udało, a przecież miałam wtedy trzydzieści parę lat. Na Camerimage spotkałam kiedyś Darrena Aronofsky’ego. Przyznałam, że chcę zostać reżyserką. Powiedział: „Persistence, persistence, persistence”. Wytrwałość, wytrwałość, wytrwałość. Bardzo często przypominam sobie te słowa.
Artykuł powstał we współpracy z Narodowym Centrum Kultury