Przyszłość jest możliwa

15 minut czytania

/ Literatura

Przyszłość jest możliwa

Rozmowa z Sofiją Andruchowycz

Byłam już przekonana, że literatura piękna straciła rację bytu. Odzyskałam poczucie sensu, kiedy wpadłam na pomysł, by przedstawić wizję świata po wojnie. Odnalazłam wymiar, w którym przyszłość jest możliwa

Jeszcze 4 minuty czytania

ANASTASIA PLATONOVA: Jak w ciągu trzech lat trwania pełnoskalowej wojny zmieniło się pani podejście do pisania?
SOFIJA ANDRUCHOWYCZ: Odczuwam pewnego rodzaju paradoks. Podobnie jak wielu Ukraińców, odkąd zaczęła się wojna, patrzę na świat w czarno-białych kategoriach. To naturalne, że chcąc odróżnić dobro od zła, stosujemy uproszczenia. Wojna sprawia, że śmierć nieustannie jest blisko, a to kieruje nas ku wartościom egzystencjalnym i kategoriom ostatecznym, które trudno wyrazić bez patosu. Jednak zarazem patos jest bardzo niebezpieczny i za wszelką cenę staram się go unikać. Nie jestem w stanie całkowicie się przed nim uchronić – na przykład gdy wracam do esejów, które pisałam na samym początku wojny, dostrzegam rozedrgany ton. Biorąc pod uwagę wydarzenia tamtego okresu – jestem usprawiedliwiona.

Pisząc, staram się zachowywać równowagę między ważnymi, fundamentalnymi tematami, z których się nie żartuje, a zdrowym rozsądkiem i poczuciem humoru. Nie bez przyczyny w ekstremalnych okolicznościach ludzie częściej żartują. Przy czym jest to ciężki, czarny humor. W ciągu tych trzech lat ostatecznie pogodziłam się również z rolą pisarki. Dotarło do mnie, że tylko to mogę zrobić – pisać. Okazało się, że mi to naprawdę wychodzi i przynosi określone rezultaty, a efektywne działanie jest teraz bardzo ważne.

Na czym zatem w obecnej sytuacji polega pani rola jako pisarki?
Dla mnie wiąże się to ze skupieniem na własnych doświadczeniach. W swoich tekstach staram się unikać uniwersalnych prawd i kategorii ogólnych, a więcej uwagi poświęcać doświadczeniom w skali mikro, łatwym do przeoczenia lub zignorowania. Gdy pracowałam nad poprzednią powieścią – „Amadoką”, próbowałam nakreślić naprawdę gigantyczne tematy. Potem, już po wybuchu pełnoskalowej wojny, nastąpił stopniowy zwrot ku półtonom i osobistej perspektywie. Teraz staram się dbać o precyzję i skupiać uwagę na tym, co pozornie może wydawać się niewielkie, nieważne, niezauważalne, a wcale takie nie jest.

Akcja pani nowej powieści, „Katananche”, toczy się w niedalekiej przyszłości – po nastaniu pokoju. Jak to jest – opisywać rzeczywistość powojenną podczas trwania wojny?
Z jednej strony „Katananche” jest ściśle związana z „Amadoką”, to forma kontynuacji. Z drugiej – nowa książka powstała z potrzeby mówienia o wojnie za pomocą środków wyrazu artystycznego. Choć byłam już przekonana, że literatura piękna straciła rację bytu. Po wybuchu pełnoskalowej wojny wielu ukraińskich twórców kultury przestało wierzyć w sens swojej działalności. Ze mną było podobnie. Trwałam przez jakiś czas w tym stanie, dopóki nie wpadł mi do głowy pomysł, by przedstawić wizję świata po wojnie. Wtedy odzyskałam poczucie sensu. Uwierzyłam w to, w ten temat, w tę historię. Odnalazłam wymiar, w którym przyszłość jest możliwa. W tej historii, w losach i zachowaniu bohaterów dostrzegłam coś niezwykle ważnego dla mnie, dzięki czemu pisanie stało się prawdziwe.

Katananche to ukraińskie brzmienie nazwy rośliny ozdobnej, która bywa również nazywana strzałą Kupidyna (pol. kupidynek). Tytuł nawiązuje zatem do pojawiającego się w powieści motywu gwałtownej, nieoczekiwanej, ale bardzo wszystkim potrzebnej miłości. Książka powstawała podczas wojny, opowiada o wyimaginowanym powojennym Kijowie, gdzie mieszka pozornie zwyczajna rodzina. Każdy z bohaterów doświadcza bólu, z którym nie potrafi sobie poradzić – zdrady małżeńskiej, młodzieńczych dramatów, żałoby, niechcianej zmysłowości w dojrzałym wieku. Obserwujemy stany uczuciowe bohaterów w dziwacznych, poniekąd fantastycznych okolicznościach i domyślamy się, z czym muszą się mierzyć w pozornie spokojnych czasach. Powieść ukazała się w 2024 roku po ukraińsku nakładem wydawnictwa Komubuk.Katananche (Катананхе) to ukraińska nazwa rośliny ozdobnej, która bywa również nazywana strzałą Kupidyna (pol. kupidynek). Tytuł nawiązuje zatem do pojawiającego się w powieści motywu gwałtownej, nieoczekiwanej, ale bardzo wszystkim potrzebnej miłości. Książka powstawała podczas wojny, opowiada o wyimaginowanym powojennym Kijowie, gdzie mieszka pozornie zwyczajna rodzina. Każdy z bohaterów doświadcza bólu, z którym nie potrafi sobie poradzić – zdrady małżeńskiej, młodzieńczych dramatów, żałoby, niechcianej zmysłowości w dojrzałym wieku. Obserwujemy stany uczuciowe bohaterów w dziwacznych, poniekąd fantastycznych okolicznościach i domyślamy się, z czym muszą się mierzyć w pozornie spokojnych czasach.

Powieść ukazała się po ukraińsku w czerwcu 2024 nakładem wydawnictwa Komubuk.
W „Katananche” ważne miejsce zajmuje Obołoń, dzielnica Kijowa, gdzie mieszka pani z rodziną. Pierwsze pół roku po wtargnięciu Rosji spędziła pani w rodzinnym Iwano-Frankowsku. Po powrocie do Kijowa mówiła pani, że czuje to miasto tak namacalnie jak własną rękę lub nogę. W tym kontekście chciałabym zapytać o rolę miejsca i transformację pojęcia domu.
Utrata domu, nawet jeśli tymczasowa, to bardzo skomplikowane i niezwykłe doświadczenie. Pozbawiony własnego miejsca i wszystkiego, z czym się utożsamiał, człowiek czuje się bezbronny i zdezorientowany. Doświadczenie ewakuacji do miasta, w którym się urodziłam, było bardzo bolesne, chociaż powrót do Iwano-Frankowska pozwolił mi po długiej przerwie odkryć to miasto na nowo. Poznawanie go z perspektywy osoby dorosłej dało mi dużo pozytywnych emocji. Jednak tęsknota za Kijowem była dojmująca i – paradoksalnie – przybrała na sile po naszym powrocie do domu. To było uczucie ponownego oswojenia miasta, jeszcze silniejszego zadomowienia. Uświadomiłam sobie, jak te sprawy są ważne i jak łatwo można człowieka pozbawić jego historii.

Właśnie dlatego Obołoń pojawia się w „Katananche”. Powodem był strach przed utratą miejsca, z którym tak wiele mnie łączy: życie, samorealizacja, bliscy, szara zwyczajna codzienność, która w czasie pokoju wydaje się nieciekawa, ale gdy cię jej pozbawią – nawet na krótko – nabiera wielkiej wartości. Dopiero wówczas dostrzegasz w niej cenną materię życia. Miejsca, gdzie mieszkasz, chodzisz na spacery z psem, na kawę z przyjaciółmi, gdzie bawiło się twoje dziecko. Wszystkie te cenne drobiazgi nosisz w sobie. Wdrukowane w pamięć wspomnienia podwórek, budynków i targowisk są integralną częścią ciebie. Gdy uświadamiasz sobie, jak niewiele brakowało, by to wszystko stracić, wiesz na pewno, że nie oddasz tego bez walki, nie pozwolisz się rozpuścić, rozbić na kawałki, chce ci się krzyczeć – „To moje, to wszystko jest moje”.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że praca nad „Katananche” sprawiła, że wróciła ta Sofija, która ponad piętnaście lat temu pisała debiutancką „Siomgę”. Czy proces twórczy ma wpływ na koncepcję czasu i na samopoznanie?
Pisanie „Katananche” rzeczywiście wydobyło ze mnie tę kobietę, którą byłam w okresie pracy nad „Siomgą”. Jednocześnie jest to jednak zupełnie inny tekst. Najnowsza książka jest bardziej dojrzała, we wszystkich aspektach: przemyślanej fabuły, sposobu pracy nad tekstem i tego, ile z niego rozumiałam. Jest zdecydowanie lepiej skonstruowana niż „Siomga”. Niedawno pierwszy raz po długiej przerwie (z trudem) wróciłam do „Siomgi”. Pomijając wszystkie mankamenty wynikające z braku doświadczenia, okazuje się, że jest to całkiem spójny tekst. Czytając go, dostrzegłam jego istotę i zobaczyłam siebie w procesie stawania się pisarką, dało mi to dużo satysfakcji. „Siomga” to było przekraczanie wszystkich możliwych granic, poruszanie zakazanych tematów, o których ludzie nie chcą mówić ani myśleć, od których uciekają. W książce wszystkie te kwestie wyciągałam i opisywałam w bardzo dosadny sposób. Oceniając powieść z dzisiejszej perspektywy, jestem pod wrażeniem odwagi, którą się wtedy wykazałam.

Jak po ponownej lekturze „Siomgi” widzi pani siebie sprzed lat?
Widzę odważną kobietę, która nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co robi, a mimo to udało jej się osiągnąć cel. Doprowadziła tekst do pewnego stopnia integralności. Ostatni rozdział „Siomgi” może się wydawać bardzo drastyczny, bo porusza temat ćwiartowania ciała, natomiast w istocie dotyczy on procesu pisania i związanego z nim poczucia bezbronności i obnażenia przed światem. Wpuszczania wszystkich chętnych do wnętrza siebie.

Nie bez powodu rozmawiamy o młodej, odważnej Sofiji, autorce „Siomgi”. Dała się pani wówczas poznać jako feministka o ugruntowanych poglądach dotyczących roli kobiet w społeczeństwie i sztuce. Bohaterki „Katananche”, każda po swojemu, też łamią stereotypy na temat tego, co może robić kobieta, a czego jej nie wolno.
Rzeczywiście, to bardzo ważny dla mnie temat. Moje podejście ukształtowała samoświadomość oraz obserwacja bliskich i znajomych kobiet. Zwłaszcza takich momentów, których inni nie zauważają, a dla mnie są istotne i warte analizy. Nieustannie mam też w sobie niezgodę na niesprawiedliwe stereotypy i schematy myślenia, którym należy się przeciwstawiać.

Nie chodzi mi o teoretyzowanie, przeciwnie, wplatam ten temat w losy moich bohaterów. Często się zdarza, że same postaci narzucają mi swoje cechy charakteru, które oczywiście zostały zapożyczone od ich żyjących w realnym świecie pierwowzorów. Zawsze najpierw widzę zarys historii, która następnie sama zaczyna się pisać, bywa też, że któryś z bohaterów prowokuje zwrot akcji lub wpływa na wcześniej zaplanowany dla niego wątek.

W porównaniu z monumentalną „Amadoką” powieść „Katananche” wydaje się nieskomplikowana. Tylko pozornie, bo napisać prosty tekst wcale nie jest łatwo.
To prawda – stworzenie czegoś pozornie prostego może się okazać bardziej skomplikowanym procesem niż napisanie wielkiej powieści. Podczas pracy nad „Katananche” okazało się, że oprócz rozpadu dotychczasowych struktur życiowych załamaniu uległ również mój sposób budowania zdań. Bardzo rozbudowane, obszerne artystyczne opisy wydały mi się teraz absurdalne i nienaturalne. Zamiast nich pojawiła się zwięzłość, dokładność, precyzja i skupienie na doborze właściwych słów. Również na tej zasadzie wybrałam na tytuł „Katananche”, w momencie, gdy miałam już temat, pomysł na bohaterów i dokładny plan wydarzeń. Cała ta logiczna struktura pojawiła się naraz, podczas gdy w przypadku „Amadoki” był to długi, skomplikowany proces, w którym poszczególne części powieści pojawiały się w różnym czasie. Jeśli chodzi o pracę nad „Katananche”, to wszystko było jasne i logiczne, a każde słowo właściwe.

Fabuła wydaje się nierealna, a opisane wydarzenia wykraczają poza doświadczenia większości osób. Jednak trauma obecna w nastroju tej historii współgra z tym, co przeżywają dziś Ukraińcy. Być może z tego powodu tekst może być trudny w odbiorze dla osób, które nie są gotowe, by zmierzyć się z otaczającą nas rzeczywistością. Wiem na pewno, że nie byłabym obecnie w stanie napisać niczego „ku pokrzepieniu serc”. „Katananche” zmusza czytelników, by dostrzegli emocje, które, choć trudno sobie z nimi poradzić, powinny być dostrzegane i analizowane.

To sposób, by przetrwać te ciemne czasy?
Tak, w niecodziennych, traumatycznych okolicznościach często dochodzi do niezwykłych zdarzeń. Nie wiemy, jak sobie poradzić, podejmujemy nielogiczne działania i generujemy nieoczekiwane wydarzenia. Jest w tym jakaś energia, która pozwala na tworzenie nowego porządku. Jest również szansa na znalezienie sposobu przeżywania trudnych doświadczeń i emocji. Sztuka daje możliwość odwracania uwagi od danej sprawy przy jednoczesnym skupieniu na niej, zanurzenia się w temacie w poszukiwaniu swojej drogi.

Sztuka to medium do rozmowy o sprawach niejasnych i bolesnych, o których mówić trzeba?
Tak, w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że muszę pisać, bo inaczej nie będę w stanie znieść tego, co się dzieje. Wiele osób odczuwa podobny przymus, w ten sposób próbujemy ratować własną (i nie tylko) psychikę. Czytałam niedawno wywiad z ukraińską pisarką Tanią Maliarczuk, mieszkającą w Austrii i aktywnie wspierającą Ukrainę, między innymi przez projekt przekładu ukraińskiej klasyki na niemiecki. Tania, która ma duże doświadczenie z zakresu pracy z mediami i wystąpień publicznych, sformułowała trafną metaforę, która ukazuje perspektywę twórcy kultury podczas wojny – to jak siedzieć pod kwitnącym drzewem, za którym ktoś kogoś gwałci.

Moim zdaniem to porównanie jest potrzebne ludziom Zachodu, którzy nie doświadczyli wojny. Odpowiedzialność zachodnich społeczeństw polega bowiem również na zwracaniu uwagi na to, co się dzieje na świecie. To konieczne, aby obywatele mogli świadomie wpływać na władze w swoich państwach, na przykład w sprawie broni dla Ukrainy. Tymczasem ukraińscy działacze kultury i intelektualiści nadal bywają zapraszani na międzynarodowe wydarzenia i dyskusje, których organizatorzy chcą po prostu miło spędzić czas przy kieliszku wina. Przepaść między ich i naszym podejściem (które bywa próbą odnalezienia kolejnego sposobu uratowania siebie i kraju przed zagładą) do takich wydarzeń jest przeogromna.

Czy po niemal trzech latach wojny zauważa pani przełom w sposobie postrzegania sytuacji w Ukrainie?
Doszło do istotnej zmiany. O ile trzy lata temu na Zachodzie ludzie nie wiedzieli o Ukrainie właściwie nic, a zadawane przez nich pytania były niesamowicie naiwne, to obecnie bardzo wiele osób ma raczej usystematyzowaną wiedzę o ukraińskiej literaturze, historii i kulturze. To krok w dobrym kierunku. Zmiana jest jednak niewystarczająca, w ciągu trzech lat stało się jasne, że nie jesteśmy w stanie wpłynąć na niepoprawną miłość Zachodu do wszystkiego, co rosyjskie. Romantyzacja Rosji dotyczy większości europejskich krajów i jest niepodważalna. Skupianie się na tym problemie nie ma sensu, należy raczej inwestować swoje ograniczone zasoby w tematy, w których mamy szansę na zmianę.

Obecnie większość Europejczyków nadal wychodzi z założenia, że znajome zło jest lepsze od nieznanych zagrożeń. Chcą w ten sposób utrzymać bezpieczne status quo. Żyją dniem dzisiejszym i nie są gotowi do zmian. Zachodni świat zachowuje się jak ta anegdotyczna żaba siedząca w garnku z podgrzewającą się wodą – dopóki temperatura nie stanie się dokuczliwa, nie podejmie ryzyka działania. Niestety takie podejście tylko przybliża nas do katastrofy. Właśnie dlatego musimy być aktywnymi adwokatami Ukrainy na arenie międzynarodowej. Być może świadomość, że istnieją jednoczące nas idee – na przykład to, jak chcemy być postrzegani w świecie – da nam siły i determinację do przetrwania tych ciemnych czasów.

Jak pani przygotowuje swoje przemówienia skierowane do międzynarodowej publiczności? Co chce pani przekazać?
Zdaję się na intuicję. Na początku naszej rozmowy podkreśliłam znaczenie podmiotowości. Właśnie w ten sposób rozmawiam z publicznością. Jestem przekonana, że potrzebne są różne sposoby przekazu, zróżnicowane poglądy i doświadczenia. Nie ma jednego uniwersalnego sposobu mówienia do zachodnich słuchaczy, nie można na przykład doradzać wyważonego, pozbawionego emocji stylu. Nam, Ukraińcom, często zarzuca się wynikający z traumy brak równowagi emocjonalnej, ale przecież nie można nikogo zmuszać do powstrzymywania łez.

Wierzę też w siłę osobistej obecności. Poruszyłyśmy wcześniej temat stereotypowego obrazu Rosjanina, zakorzenionego w świadomości Europejczyków, który tak trudno zmienić. Podobne wyobrażenie o Ukraińcu, które mogłoby stać się przeciwwagą, nie istnieje. Naszym zadaniem jest je stworzyć. Nie w sztuczny sposób, jak to zrobili Rosjanie, lecz poprzez obecność na ważnych międzynarodowych wydarzeniach, zwracanie się do przedstawicieli zachodnich społeczeństw z właściwym przekazem, prezentowanie naszych tekstów, dzielenie się doświadczeniami, udzielanie odpowiedzi na pytania. To praca wymagająca czasu i wysiłku, ale właśnie takie podejście pozwala tworzyć silne więzi i pogłębiać zrozumienie ukraińskich racji wśród międzynarodowych odbiorców.

Przełożyła Elżbieta Marszałek

z

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.