Jestem bywalczynią szpitali, ale każdy kolejny pobyt – zwłaszcza pobyt na SOR-ze – wygumkowuję z pamięci. Staram się omijać miejsca, w których leżałam, już wolę nadrobić drogi. Od dwóch dekad choruję przewlekle, ale nie chcę „być” swoją chorobą, być z nią kojarzona ani, co może ważniejsze, sama się sobie kojarzyć ze słabością. Ten tekst to wyłom, którego zapewne pożałuję, gdy wydobrzeję. Wagary od reżimu twardości. W ostatnich latach doszła mi druga pokrewna rola: jako opiekunka swojej matki pilotuję jej pobyty szpitalne. Tu też pielęgnuję obraz siebie dzielnej, zaradnej, wytrzymałej. Taki odruch, takie wychowanie, taka ambicja. Cykam fotki szpitalnych korytarzy, ale nigdy nie udało mi się zanotować, co tam się naprawdę dzieje. Tym bardziej co dzieje się ze mną.
A może wszyscy tak mamy? Może cała Polska dzielnie omija swoje SOR-y? Może działa wyparcie, jak w kwestii schronów, o których już wiemy, że ich nie ma, ale jeszcze nie przyjęliśmy tego do wiadomości. To, co dzieje się na Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych, wskazuje jasno, że coś jest z nami, z Polską, nie tak. To nie będzie reportaż ani raport. Nie będzie teorii. Nie będzie spekulacji o tym, jak wygląda biowładza po polsku. Napiszę, co mi się przytrafiło na SOR-ze – w tym zadziwiającym miejscu, gdzie zachodzi przemiana z osoby w pacjenta.
Wtorek rano, czyli transfer
„Pakować się, jechać, te wyniki nie będą lepsze”. Rutynowa wizyta niespodziewanie przestawia mnie na inny tor. „Bez przesady, może jutro?” – oponuję. „Nie, teraz, pani Agnieszko, przeczołgają, ale pomogą. Życie poczeka”. Ufam tej lekarce, mamy dziwną sztamę, sojusz przeciw mojej chorobie, wspólną determinację, by wymusić na polskiej „opiece zdrowotnej” opiekę realną. Badania, diagnozy, zniżki na leki. Czuję, jak tężeje mi twarz i powoli zaciska się szczęka. Włączam tryb przetrwania. W myślach odwołuję zajęcia, piszę mail w sprawie od dawna planowanego wykładu w Niemczech. Ich bin pod kroplówką, best regards, thank you for your understanding.
Wiem, czym pachnie SOR. Zaledwie miesiąc temu zaliczyłam jeden z nich w mojej drugiej roli – dzielnej obrończyni swojej matki. Mam te czternaście godzin w ciele – i w tych nieszczęsnych wynikach. Twarde krzesła (wybaczcie, ten wątek będzie wracał), upokorzenia, bezradność, niepokój. Rozmowy z ludźmi, którzy boją się mniej lub bardziej niż ja. Coś wiedzą, czego ja jeszcze nie wiem, albo proszą o radę.
SOR to zmaganie się z czymś bezlitosnym, co eufemistycznie nazywamy „systemem”. Ale to nie system każe pielęgniarkom zachowywać się jak urzędniczki w biurze paszportowym w schyłkowym PRL, a mi – jak petentce z tegoż urzędu.
Trudno uwierzyć, ale to się dzieje naprawdę: pielęgniarka warczy na półprzytomną staruszkę, że nie udaje się jej pobrać krwi. Unika kontaktu wzrokowego. Znika na godzinę. Zaczynam się dziwić (a może dysocjować?). Dziwi mnie brak choćby śladu życzliwości z tamtej strony. Dziwi mieszanka lęku i nadziei z mojej – czuję coś pokracznego, między służalczością a furią. Po trzech, czterech godzinach wiem już, że ta udręka nie jest przypadkowa. Nikt nam tu nie chce pomóc. Przeciwnie, bardzo chcą się nas pozbyć. Ale też wiem, że nie wolno odpuszczać. To jest swoisty sprawdzian, a może rytuał przejścia – aby uzyskać pomoc, trzeba stracić sprawczość.
Może wreszcie udostępnią leżankę? Po czwartej czy piątej prośbie miękną, udostępniają. Czy dorzucą koc? Dają taki z papieru. Tak, ulokowałam matkę w szpitalu. Pokusa, żeby zapomnieć, co się działo po drodze – jest wielka. Nie ulegnę jej. A moje ciało już wie, że będzie chorować. Że kolejny SOR czeka na mnie, gdy tylko sprawy z mamą się wyprostują. Sednem nie jest moja siła, lecz bezradność. I biowładza po polsku, popularnie zwana znieczulicą, bezwładem, chaosem. Wiem, miało nie być teorii, ale co robić, skoro daje pozór ulgi, złudzenia, że nad czymś panuję, coś wiem.
A zatem mamy wtorek rano, pięć tygodni po tamtym SOR-ze wyprawa na kolejny SOR. Wałówkę przygotowujemy z pieczołowitością, jak na wyprawę w góry. Domyślam się, że tym razem będzie dłużej. Żona pakuje jaja na twardo, ryż, gotowane jabłko, zapas wody, termos. Współczekający będą na moje pudełeczka patrzeć ze zdziwieniem, a w miarę upływu godzin – z zazdrością. Do tego zestaw szpitalny: ręcznik, piżama, mycie, klapki, książka. Patrzę na nią sceptycznie – gruba powieść, podobno świetna. I ten piękny ciemnoniebieski szlafrok od teściowej. Pojawia się myśl, że jesteśmy rodziną, ale nikt tego w polskim szpitalu nie uzna. I tu się akurat pomylę. Homofobia ma się dobrze, będą pytać: „A ta pani to kim jest dla pani?”. Ale jest też akceptacja i coś jakby szacunek. Moja żona jest dzielna, to widać. A ja nieoczekiwanie pozwalam sobie na słabość.
Pierwsza poczekalnia, czyli gra w numerki
Ciekawe, że do SOR-u zawsze schodzi się w dół. Okien tu nie ma, wentylacja zazwyczaj nie daje rady, a wietrzenie przez drzwi budzi zrozumiały opór tych, co rozbili obóz blisko wejścia. To podbrzusze szpitala, sąsiadujące z mrocznymi korytarzami, składowiskiem mebli, krainą wiecznie niedokończonych remontów. Jak nas te szpitalne bebechy przetrawią – pobiorą krew, zrobią badania, skonsultują – wstąpimy do szpitalnego raju, na oddział. Wiemy jedno – nie wolno odpuszczać. My, przewlekli, potrafimy być uparci i pokorni zarazem. Staramy się nie patrzeć na zegarki i nie narażać pielęgniarkom. Jesteśmy w strefie pomiędzy, w przejściu, w drodze.
Inaczej kombinują ci z atakiem czegoś, co boli, krwawi albo wymaga natychmiastowego zabiegu. Podobno to oni, doraźni, robią tu tłok. Jeśli jawnie nie cierpią, to budzą niechęć personelu. „Ludzie traktują SOR jak przychodnię” – wyjaśni mi pielęgniarka, ewidentnie zniesmaczona tym, że ludzie chorzy szukają pomocy zamiast grzecznie tygodniami czekać na wizytę. A jednak podział jest realny: ich poratują, podleczą i puszczą do domu. Dla nich to epizod. Nas czekają dni i tygodnie w szpitalu, na górnych piętrach. Będziemy wdzięczni za pomoc. Jednym i drugim czas na SOR-ze stopniowo zblaknie w pamięci. Postanawiam NIE zapomnieć. A nawet przypominać tym, co zapomnieli.
Jestem numerkiem: 629. Mija godzina, może półtorej. Okupujemy twarde krzesełka tuż pod tablicą wskazującą, kto teraz. Szacują czas dalszego oczekiwania w czterech kategoriach – od 10 minut do sześciu godzin. Idzie wytrzymać. Oceniam się na trzy–cztery godziny. 626 idzie. 627 nie przyszło. 628 jest. Nerwowe domykanie pudełek, uff, wchodzimy. Jest południe, zostały mi dwa jajka, gotowane jabłko i całkiem sporo ryżu.
Przeszklone pomieszczenie powinno być dźwiękoszczelne, ale już wiemy, że nie jest (nieważne). Pielęgniarkę zapamiętam na długo – jest pogodna, konkretna, dobrej myśli (to ważne). Na słowo „partnerka” (żony nie ryzykuję) kiwa życzliwie głową, każe podpisać tu, tu i jeszcze tu (już nie wiem, czy to ważne, dziękuję, podpisuję, myślę tylko o tym, żeby już być w środku).
SOR właściwy, czyli akomodacja
Kolejne drzwi otwiera mężczyzna o zmęczonej twarzy, w dziwnie wymiętym fartuchu. Przechodzimy w pośpiechu, z ulgą. I nagle nas zatyka. Za tymi drzwiami jest inny świat – półmrok i zaduch, kwaśny odór potu i chyba lęku. Po chwili się przyzwyczajam. Zaczyna się akomodacja do braku tlenu i braku oczekiwań. Te same twarde plastikowe krzesła, tyle że już nie dla wszystkich. Na twarzach obecnych emocje, które świetnie rozpoznaję, więc i we mnie kiełkują szybko. Głównie apatia. Dojmujący smutek. Nadzieja. Kilka osób stoi, ktoś w kącie leży na kurtce. Personel wydaje się rzeczowy, fachowy, oswojony z tą sytuacją. Tylko jedno dziwi – unikanie kontaktu wzrokowego. Tak tu po prostu jest. Czekanie jest sztuką zapadania się w sobie. Wyciągam swoją powieść, żona – swoją. Moja okazuje się dziwnie wciągająca.
Najpierw jest cierpliwa nadzieja, stopniowo wkrada się rezygnacja. I świadomość, że ktoś obok ma gorzej. Ktoś dużo starszy zazwyczaj i samotny. Ktoś, kto trzyma fason, bo starsi ludzie w Polsce tak mają, że trzymają fason, ale chwilami widać cierpienie. Niemal każdego coś boli – to, z czym przybył, wiadomo. Do tego dochodzi ból kręgosłupa, gwarantowany po czterech czy pięciu godzinach czekania, nawet jeśli ma się zdrowy. I głód, wciąż widzę ten cudzy głód, jest mi głupio, więc pudełka otwieram już dyskretniej. Bez podjadania nie dam rady. Nieco dalej, w korytarzu, jest automat z batonikami, kolą i czekoladą do picia, czyli dla mnie nic tu nie ma.
Rozmowy toczą się dyskretnie, ale nieustannie. Starszej pani (cukrzyca, zwyrodnienie kręgosłupa, duszności, chodzik) proponuję jajko na twardo. Odmawia, ale dostaję uśmiech i opowieść o synach, wnukach i że na pewno któryś przyjdzie, no ale wiadomo, zajęci są. Zamierza wytrzymać. Obiecali, że za jakieś sześć–siedem godzin zabiorą ją do sali obserwacyjnej, gdzie przetrwa noc na leżance. „Jak to noc?” – pytam. „To pani nie wie? Tu się nocuje”. Zamieram. Trawię tę wiadomość, odkładam jako mnie niedotyczącą. Na pewno nie.
Kolejna rozmowa, już w nocy, będzie z córką ewidentnie umierającej kobiety. Przydadzą się chusteczki – najpierw jej, ale wkrótce już nam obu, bo jest to opowieść o opiece, która przerasta siły. O tym, że z jednej strony napierają z potrzebami dzieci, z drugiej starzy rodzice, a u niej – jeszcze dziadkowie, których kilka razy w tygodniu wozi do lekarza. Dziś też miała jechać, niechętnie zastąpił ją mąż, żeby mogła być tu z matką. Oczekiwania rodziny rosną, siły topnieją, porzucona na chwilę praca nie czeka, życie rozpada się konsekwentnie po kawałku. Nie zarabia, więc traktuje się ją jako zasób opiekuńczy. I teraz jeszcze ten SOR. Słucham, podaję numery telefonu do zaufanych lekarzy, sugeruję postawienie granic, może terapię. I zaraz mi wstyd, że to powiedziałam. Kątem oka obserwuję starszego pana o kruczoczarnych włosach, w idealnie odprasowanej szarej koszuli, który z dużą regularnością przemierza rytmicznym krokiem korytarz. Jest intrygujący, młodo-stary. Posyła mi szelmowski uśmiech.
Konsultacja, informacja, strategia
Lekarz wzywa mnie w piątej godzinie czekania. Ogląda dokumentację, rozmawia ze mną fachowo, z szacunkiem. Pada zdanie, po którym rozluźniam się i niemal płaczę z ulgą: „Na pewno panią przyjmiemy”. Ale dalej robi się dziwnie, jakby zwierzeniowo i spiskowo zarazem. Odnoszę wrażenie, że chce mnie do czegoś zwerbować, do jakiejś emocji, która jednak nie jest moja, tylko jego. Coś jakby frustracja? Może złość? „Wie pani, gówniane obyczaje to są – tak, używa tego słowa, dwukrotnie – SOR stał się noclegownią”. I wyjaśnia, jak to działa. Dziś przyjęli tych z wczoraj, niechętnie, bo nie ma miejsc w salach. Jutro po południu, po wypisach, przyjmą tych, co przyszli dziś. Jutro przyjdą kolejni, przenocują, przyjmą pojutrze. I tak to się kręci od kilku lat. On, lekarz dyżurny z SOR-u, jest szczerze oburzony tym, jak działa SOR. I chyba dumny, że ma w zanadrzu specjalny papierek, z którym szpitalne oddziały muszą przyjąć pacjentów stąd, z SOR-u.
O tym papierku usłyszę jeszcze sporo. Tam na górze nie lubią papierków z dołu. I chyba niespecjalnie chcą wiedzieć, co tu się dzieje. „Trzymanie chorych na korytarzu jest nieodpowiedzialne” – powie rzeczowo mój lekarz prowadzący, a ja mu niechętnie i nieszczerze przyznam rację. Będę wdzięczna, że jednak z tym papierkiem przybyłam i po nocy na SOR-ze mogłam spędzić noc na oddziałowym korytarzu.
USG, rentgen, konsultacje na oddziale. Na każde z tych wydarzeń poczekam kilka godzin. Tu czas biegnie inaczej, snuje się raczej i osadza. SOR to przeczekiwanie czekania, więc to nagłe czekanie na coś konkretnego, co ma się wydarzyć, wkrótce jest niemal rozrywką. Wspaniałe jest zwłaszcza przemierzanie długich korytarzy pod opieką ratownika. Jeden z tych młodych mężczyzn opowie mi o swojej rodzinie pod Lublinem (ma trzech braci) i że uczy się na pielęgniarza. Inny – że jego zdaniem idzie wojna i już niedługo ten szpital zostanie zamknięty dla cywili, będzie tylko dla wojska. Przełykam nerwowo ślinę i karnie ustawiam się przed rentgenem. Jaka wojna?
Mam czas, więc długo mielę w umyśle słowa „gówniane” i „noclegownia”. Ciekawi mnie lekarz, który nie czuje się odpowiedzialny za instytucję, którą współtworzy, za to oczekuje od pacjentki zrozumienia i empatii. No tak, on tu bywa częściej niż ja. Fatalne warunki pracy. Uświadamiam sobie, że kiwałam głową, gotując się w środku. Spokorniałam, bo wiem, na czym stoję. Wyjadłam już ryż i jajka. Jabłko skwaśniało. Żona musiała wracać do domu i zająć się psami, jeszcze tu przyjedzie. Wiem, że nie wolno mi się mazać ani okazywać gniewu. Dlatego weszłam z tym rosłym, silnym mężczyzną w fałszywą, ale możliwie bliską komitywę. Niech widzi we mnie sojuszniczkę. Może dzięki temu w nocy będę miała szansę się położyć.
Jestem tu jakby w dwóch osobach. Cieleśnie się skurczyłam. Został mi lęk, przygaszony ból i niepokój, ale jest tego mało, bo mnie jest jakby mniej niż zwykle. Zaduch też robi swoje. I głód, jednak głód. Tymczasem niedotleniony mózg pracuje, zapis rzeczywistości w toku. Umysł spuchł i jakby spowolnił. O dziwo, świetnie mi się tu czyta – „Stoner” Williamsa, z jego bezbrzeżnym smutkiem, akademicką intrygą i goryczą okazał się trafnym wyborem. Udało mi się też rozszyfrować fachową grzeczność pielęgniarek. Tu nikt nie warczy, nie ma otwartej agresji wobec pacjentów. Jest konsekwentne, wręcz metodyczne unikanie kontaktu. Stawanie bokiem. Przymykanie drzwi dyżurki. Nie otrzymam konkretnej odpowiedzi na żadne pytanie. Za to wywołana po nazwisku, stawię się karnie, grzecznie uśmiechnięta. Natychmiast. Będę wdzięczna, wręcz pokorna. Kołacze mi się po głowie fraza: „gotowość na cudze cierpienie”. Skąd to jest? Już wiem. Tak mówiła Jolanta Brach-Czaina podczas zajęć, na które chodziłam trzy dekady temu – że w Polsce jest tej gotowości zastanawiająco dużo.
Noclegownia
Starczy już tej opowieści, wiem, macie mnie dość, i tej cielesnej, i tej mózgowej, głodnej i modelowo „przeczołganej”. Będę się streszczać. Na noc przypadnie mi fotel kroplówkowy i płachta z fizeliny do przykrycia. Nie bez błagania, ale błagam bez żenady, koło północy mając już spuchnięte nogi i coraz trudniejszy do oszukania ból brzucha. Fotel kroplówkowy? To taki jak u dentysty, nie dają kroplówek, ale siedzisko można rozłożyć niemal do poziomu.
Jest nas tu czworo, w tym pan w szarej koszuli. Przyglądam mu się uważniej – dopiero teraz widzę, że jest ufarbowany na kruczoczarno, a jego koszula to typ non-iron, połyskliwa, stąd efekt. Ma osiemdziesiąt lat i raka (o ile dobrze pamiętam, przełyku). Jest pogodny, wręcz wesoły, opowiada szczegółowo o emeryckim życiu uzdrowiskowym, o potańcówkach i podrywach pod grzybkiem. Słuchając, będę przysypiać. Zauważę, że do mnie mruga. Trzecia jest pani od biznesów, budowała hotele w czasach transformacji, teraz walczy z rakiem piersi (jej dwie siostry umarły, ona nie zamierza, o nie). Czwarty lokator to kompletnie łysy, milczący i rozdzierająco smutny facet, któremu zdiagnozowano raka trzustki (jak się potem dowiem – pomyłkowo).
Koło szóstej rano wrócę na twarde krzesełko. Będę czekać, popijając wrzątek, po który wymknę się do szpitalnego bufetu. Dokończę „Stonera”. Opis jego śmierci przeczytam dwukrotnie. Koło czternastej dowiem się, że przyjmą mnie na oddział. Poproszę o pomoc. Przewiozą mnie wózkiem inwalidzkim, z przystankiem na przebieranie w szpitalny strój. Szlafrok od teściowej będzie mi służył niczym zbroja. Czas ruszy z miejsca.