Maszyna do wywoływania empatii
zdj. Ramona S. Diaz, mat. prasowe WatchDocs

13 minut czytania

/ Film

Maszyna do wywoływania empatii

Rozmowa z Ramoną S. Diaz

Kiedy bohaterowie mówią mi „tak, możesz zrobić o mnie film” – nie rozumieją do końca, że zobaczą potem na ekranie swoje życie. Ja sama nigdy nie powiedziałabym sobie „tak” – rozmowa z filipińską reżyserką, laureatką Nagrody im. Marka Nowickiego na tegorocznym festiwalu WatchDocs

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Twoje filmy opowiadają o Filipinach, ale nie tylko. „Nowe rozdanie” opowiada o kampanii prezydenckiej Leni Robredo, trudno o lepsze wyczucie czasu. Zwłaszcza po listopadowych wyborach w Stanach.
RAMONA S. DIAZ: Rozpoczęłam pracę nad filmem w 2021 roku, więc te wszystkie podobieństwa nie były jeszcze aż tak widoczne. Kiedy Kamala Harris ogłosiła, że będzie ubiegać się o prezydenturę, a potem przegrała… To wszystko jest tak bliskie temu, czego sama doświadczyłam.

W historii Filipin kobiety stały już na czele kraju. Mieliśmy dwie prezydentki. Najpierw właściwie przypadkiem, bo Corazon Aquino była żoną zamordowanego lidera opozycji. To zabójstwo przypieczętowało koniec dyktatury Ferdinanda Marcosa. W 1986 roku właściwie zastąpiła swojego męża, a potem przyszedł czas Glorii Macapagal-Arroyo. Najpierw jako wiceprezydentki, a potem prezydentki, gdy zastąpiła zmuszonego do odejścia poprzednika. Do tego jest wnuczką byłego prezydenta. Na Filipinach bardzo ważne bywają jakieś polityczne dynastie, choć Leni nie wywodziła się akurat ze znanej rodziny. Poza tym to wciąż bardzo maczystowskie społeczeństwo. Były prezydent Rodrigo Duterte nigdy nie wstydził się pogardy do kobiet, mówił o tym otwarcie i inni też uznali, że mogą sobie na to pozwolić. Natomiast mój ostatni film okazał się zrozumiały na całym świecie, bo wszędzie skręcamy teraz w prawo.

Skręcamy w prawo i najwyraźniej mówimy to, co tylko przyjdzie nam do głowy. Wypowiedzi Rodriga Duterte zawsze były wulgarne i dość przerażające, ale kilka lat temu stanowił jeszcze pewien ewenement. 
Trump doszedł do władzy mniej więcej w tym samym czasie. Pamiętam, kiedy zaczął określać CNN mianem „fake news”. Kilka dni później Duterte powiedział to samo o portalu informacyjnym Rappler, założonym między innymi przez laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla Marię Ressę. Zupełnie jakby korzystali z tego samego podręcznika. Jedyna różnica polegała na tym, że Trump nie był jeszcze wtedy aż tak wulgarny – wtedy. Teraz już jest. Duterte od początku tego nie ukrywał. Ludzie powtarzali: „On mówi tak jak my. Jak normalni ludzie”. Przepraszam, ja też jestem normalna, a wcale nie używam takiego języka.  

Wulgarność polityków stała się teraz tak powszechna. Córka Duterte posunęła się jeszcze dalej: Sara, która jest teraz wiceprezydentką, też dobrze zna ten podręcznik. Ostatnio, dosłownie kilka dni temu, powiedziała, że jeśli zostanie zamordowana, nie ma co się martwić. „Rozmawiałam już z zabójcą, który zabije wtedy prezydenta i jego żonę”. Niektórzy się oburzyli, inni odparli: „Przecież ta rodzina taka już jest”. 

Przypomina mi to rysunek z „New Yorkera”. Stado owiec patrzy na billboard wyborczy, na którym wilk oznajmia: „Zjem was wszystkie”. Jedna owca mówi: „Przynajmniej mówi, jak jest”.
To nie w porządku. Przekonanie, że polityk powinien mówić jak „zwykły” człowiek… Prawda jest taka, że jeśli osoba stojąca na samym szczycie zaczyna komuś grozić lub rzucać mięsem, innym wydaje się, że także mają do tego prawo. Nie jest to ani etyczne, ani moralne.

„Imalda”, mat. prasowe WatchDocs
Ramona S. Diaz

Ramona S. Diaz od ćwierćwiecza przybliża światowej publiczności historię i teraźniejszość Filipin: cofa się do mrocznych czasów dyktatury Ferdinanda Marcosa („Imelda. Żona dyktatora”), zanurza w dynamiczny mikrokosmos przepełnionego szpitala (nagrodzona na Festiwalu Sundance „Matczyzna”), odsłania kulisy spektakularnej kampanii prezydenckiej („Nowe rozdanie”). 

Jak pracujesz z politykami, nawet tymi, których popierasz? Ostatnio rozmawiałam z reżyserem dokumentu o prezydentce Słowacji, Zuzanie Čaputovej. Przyznał, że była niezadowolona z pierwszej wersji i ostatecznie miała wpływ na film. Każdy polityk stara się kontrolować swój wizerunek.
Zawsze jasno stawiam sprawę. Wiedzą, jakie są moje zamiary, ale to mój film. Nie mogą go zmienić. Poza tym powtarzam im: „Gdybyś mógł/mogła na niego wpłynąć, nikt nie byłby potem nim zainteresowany”.

W czasie, kiedy kręciłam „Imeldę. Żonę dyktatora”, Imelda Marcos nie miała jakiejś ogromnej władzy. Udało mi się ją złapać w momencie, kiedy dopiero wracała z wygnania. Chciała wreszcie opowiedzieć swoją historię na własnych warunkach i chyba brakowało jej trochę tej całej uwagi. Nikt mnie nie znał, a i tak się zgodziła, bo musiała się komuś wygadać. Zawsze pokazuję film moim bohaterom przed oficjalną premierą, ale to gest kurtuazji. Jest skończony. Możemy porozmawiać po pokazie, jasne, ale niczego już wtedy nie zmienię. Kilka rzeczy jej się nie podobało, ale machnęła na to ręką. A potem i tak mnie pozwała, bo zaczęła czytać zagraniczne teksty. Recenzenci pisali, że najwyraźniej cierpi na urojenia, że jest wyrzutkiem. Kiedy spojrzała na siebie ich oczami, zaciągnęła nas do sądu. Wygraliśmy.

Kampania Leni Robredo okazała się jeszcze bardziej skomplikowana, bo dopiero się rozkręcała. Oni naprawdę wierzyli, że uda im się wygrać. Gdy sytuacja zaczęła na to wskazywać, gdy na wiecach pojawiało się coraz więcej ludzi, zaczęła się też kontrola. Bo nagle stawka okazała się znacznie większa. Doszłam wtedy do wniosku, że łatwiej byłoby filmować kampanię, w którą nikt nie wierzy. Musiałam im ciągle powtarzać, że nie chodzi mi o sensacyjne nagłówki, bo ludzie i tak zobaczą film dopiero dwa lata później. Czasem to rozumieli, a czasem nie. 

W społeczności dokumentalistów wciąż wywołuje to ogromną debatę: pokazywać film bohaterom czy nie? Wycinać sceny, które im się nie podobają? A może zależy to od tego, czy pokazujesz kogoś sławnego czy anonimowych ludzi jak w „Matczyźnie”?
Nie ma to dla mnie znaczenia. Postępuję dokładnie tak samo, kiedy filmuję Imeldę Marcos, Marię Ressę czy matki na wydziale położniczym. Zdaję sobie jednak sprawę, że kiedy mówią mi „tak” – „Tak, możesz mnie filmować, możesz zrobić o mnie film” – nie rozumieją do końca, że zobaczą potem na ekranie swoje życie. Ja sama nigdy nie powiedziałabym sobie „tak”.

To dziwne doświadczenie nawet dla tych, którzy są przyzwyczajeni do uwagi mediów. Rozumiem, że chcą potem coś zmienić. Nie mogą mi jednak zarzucić, że kazałam im wypowiadać jakieś zdania, że coś przekręciłam albo dziwnie zmontowałam. Jeśli ja sama wiem, że to wszystko jest jak najbardziej prawdziwe, jestem spokojna.

Każdy chciałby coś zmienić w poświęconym mu filmie.
No właśnie. Zrobiłam kiedyś taki film, „The Learning”. Przyglądałam się w nim nauczycielom z Filipin, którzy pojechali do Stanów. Podczas ich pierwszego roku jedna z nauczycielek się rozwiodła. Była załamana, to był dla niej trudny czas. Kiedy potem zobaczyła film, powiedziała: „Nie jestem już tą osobą. To już nie ja!”. Stała się znacznie silniejsza. Odpowiedziałam: „To tylko dokument. Życie nie kończy się wraz z jego ostatnią sceną”. Zaznaczyła jednak, że ten film „zamroził” ją w czasie, i zrozumiałam, o co jej chodzi. Zaproponowałam, żeby prezentowała go razem ze mną. Towarzyszyła mi podczas rozmów po pokazach, wywiadów. Przystała na to, bo w ten sposób przejmowała na nowo kontrolę nad swoją opowieścią.  

Długo pracuję nad moimi filmami i po jakimś czasie ludzie zapominają, że jeszcze tam jestem. Zapominają, o czym mi opowiedzieli. W „Nowym rozdaniu” Leni opowiada o tym, jak poradziła sobie ze strachem przed lataniem. Przed premierą w Sundance podeszła do mnie, mówiąc: „Kiedy ci to opowiedziałam? Gdzie wtedy byłyśmy, dlaczego to zrobiłam?!”. Czekałyśmy na helikopter, długo to trwało i po prostu podzieliła się ze mną tą historią. Nawet tego nie pamiętała.

„Matczyzna”, mat. prasowe WatchDocs

Mamy teraz do czynienia z nową, bardzo popularną zresztą, falą dokumentów, w których kontrola jest bardzo wyraźna. Ich bohaterzy, zwykle celebryci, często są producentami, sami wybierają sobie reżyserów. Martwi cię to?
Pewnie, i sama na pewno nie chciałabym ich robić. Zbyt dużo stresu – życie jest na to za krótkie! Martwi mnie to przede wszystkim dlatego, że te filmy definiują potem, czym jest dokument. Platformy streamingowe okazały się dla dokumentalistów zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. Choć opowieści „true crime” akurat mi nie przeszkadzają, bo chodzi w nich o jakieś konkretne śledztwo. Muszę też przyznać, że niektóre z filmów o gwiazdach też są świetne. Film „Miss Americana” o Taylor Swift wydał mi się wyjątkowy, bo skupiał się przede wszystkim na jej twórczym procesie. Przyjaźnię się z jego reżyserką, Laną Wilson, i bardzo podoba mi się to, co robi. Lubię „Amy” Asifa Kapadii. Za tymi filmami stał ktoś inny niż tylko jedna gwiazda.

Sekret polega chyba na tym, żeby zajrzeć w różne niewygodne miejsca. Te filmy to robią, ty zresztą też. Jak podchodzisz do takich momentów?
Po prostu kręcę. Nie zatrzymuję się, nawet kiedy coś mnie naprawdę zaskoczy. Maria Ressa opowiedziała mi, że w internecie niektórzy nazywają ją „moszno-twarzą”. Wcześniej ukrywała takie rzeczy. Na pewno nie czuła się komfortowo, ale długo już razem pracowałyśmy – wiedziała, że może się przede mną otworzyć. Nie chciałam się powtarzać, musiałam pokazać inną Marię Ressę. Później podczas spotkań z widzami mówiła: „Zaskoczyło mnie, jak bardzo otwieram się w tym filmie. Zwykle taka nie jestem”. Rozumiała, o co mi chodzi – w końcu to dziennikarka. Wie, na czym polega dobra historia. Oczywiście sytuacja jest inna, kiedy dla odmiany opowiada o samej sobie, ale nigdy nie poprosiłaby mnie o zmiany.

A „Nowe rozdanie” miało być tylko godzinnym „filmem towarzyszącym”, potem zdałam sobie sprawę, że Leni Lobredo będzie ubiegać się o prezydenturę wraz z synem byłego dyktatora. Film nagle się rozrósł.

Zastanawiasz się czasem, dlaczego to robisz? Gdybyś chciała zmienić swoimi filmami świat, byłoby to chyba frustrujące doświadczenie. Pokazujesz, że zmiana – zwłaszcza w polityce – nie zawsze jest możliwa.
Mój cel jest zawsze taki sam: chcę zaoferować zupełnie nowe przeżycie. To, co widzę, bardzo często wydaje mi się fascynujące. Chcę wtedy pokazać to innym. Jeśli po drodze uda się coś zmienić, świetnie. Ale film to dla mnie przede wszystkim maszyna do wywoływania empatii. Możesz nie wiedzieć zupełnie nic o Filipinach, a potem oglądasz mój film i wszystko rozumiesz, bo to, co się tu dzieje, może wydarzyć się wszędzie.

Czy Filipiny to twoja życiowa misja? Znamy dokumentalistów, którzy ruszają do zapomnianej wioski w Himalajach, trochę tam posiedzą i już robią o tym film. Dopiero niedawno zaczęto to krytykować.
Mnie zawsze ciągnęło do tego, co znam. Mieszkam w Stanach, ale urodziłam się i wychowałam właśnie na Filipinach. Dorastałam w czasach Marcosa. Za każdym razem, gdy robię film o Filipinach, odczuwam tęsknotę. Jako emigrantka zawsze jesteś w dwóch miejscach naraz. Nigdy nie zapomnisz o tym, skąd pochodzisz, ale jednocześnie zupełnie nie zrozumiesz wielu rzeczy, które dzieją się w kraju. Wkurza mnie brak zmian, ale jednocześnie pociąga. To bardzo osobiste filmy, ale zarazem „dekoduję” w nich Filipiny dla zachodnich widzów. Jestem kronikarką tego kraju już od 20 lat.

Tyle filmów opierało się na pragnieniu zrozumienia „innych”. Takie były korzenie dokumentu. Przez lata to się zmieniło, nagle zrobiły się bardziej osobiste. W latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku ludzie wciąż o sobie opowiadali, zwykle w pierwszej osobie. Nie twierdzę, że tylko ja mogę opowiadać o Filipinach, ale pytanie o to, kto ma prawo opowiadać pewne historie, jest bardzo ważne. Ciągle je teraz słyszymy, ale właśnie tak powinno być – na tym polu nigdy nie panowała równość. Myślę, że to stosowne, żeby skupić się na tym, co się zna. Przynajmniej do chwili, kiedy wszyscy – także niebiałe kobiety – będziemy mieli takie same możliwości. Ja jestem gdzieś pomiędzy: niby w środku, ale jednak trochę na zewnątrz. To świetna pozycja dla dokumentalistki, bo ciągle mogę być obserwatorką.

„A Thousand Cuts”, mat. prasowe WatchDocs

Choć nie opowiadasz o zabawnych tematach, twoje filmy świetnie się ogląda. Nigdy nie czuję się, jakbym odrabiała zadanie domowe.
Tak się cieszę, że to mówisz. Kiedy cię karmię, to nie tylko warzywami [śmiech]. Prawda jest taka, że Filipiny to kraj pełen humoru. Nawet matki w najuboższym szpitalu położniczym w regionie ciągle żartują. Humor i pokazywanie ludzi w ich wszystkich aspektach jest znacznie ciekawsze niż hagiografia.

Kiedy robię film, chcę przyjrzeć się pewnej sytuacji i chcę, żeby mnie zaskoczyła. Gdybym od razu wiedziała, jaki będzie jej koniec, jaki miałoby to sens? Życie się zmienia i ty też musisz pamiętać o tych zmianach, kiedy obserwujesz ludzi. Właśnie to robię jako dokumentalistka – przyglądam się ich zachowaniu.

Kiedy przeprowadzam z kimś wywiad, nie chodzi mi o fakty. To nudne. Bardziej niż to, co mówią, ciekawi mnie, jak odpowiadają na moje pytania. Weźmy taką Imeldę Marcos – naprawdę chciałam, żeby zmieniła moje zdanie dotyczące jej osoby. Pamiętałam trudne rządy jej męża. Potem ją poznałam i mnie zauroczyła. To nie miało się stać. Byłam jednak otwarta na to, że dowiem się czegoś więcej. Takie momenty pojawiają się tylko wtedy, kiedy wystarczająco długo tam siedzisz. Jesteś pierwszą osobą w pokoju, a potem ostatnią – już cię z niego wyrzucają. Albo wręcz przeciwnie – chcą, żebyś jeszcze trochę z nimi została.