„Trochę z zimna, trochę z radości” to zbiór miniatur o budowaniu tożsamości w procesie dorastania. Opowiada o tym osoba narratorska, posługująca się żeńskimi formami gramatycznymi, ale czasem eksperymentująca z rodzajem męskim. Jak nietrudno się domyślić, jest to odbiciem niejednorodnej tożsamości genderowej bohaterki, żyjącej w ciele dziewczyny, ale nieprzekonanej do kobiecości.
Zmagania narratorki możemy obserwować w serii scen z klasycznego repertuaru prowincjonalnej polskości, rozgrywających się na wsi lub w niedużym mieście, do którego wyjechała z rodzicami w wieku wczesnoszkolnym. Mamy więc grę z chłopakami w piłkę na podwórku, chodzenie po lesie z babcią i wujkiem w celu zebrania kurek na handel, pielgrzymkę do Częstochowy, peregrynację świętego obrazu po domach, rozmaite uroczystości rodzinne z hierarchicznym zasiadaniem za stołem, wizytę u ciotki, która przyniesione jajka wymienia na świeże mleko z własnego udoju. Potem otwieramy katalog szkolno-młodzieżowy: uroczysty apel, na który bohaterka idzie w garniturze ojca, zniesmaczona próbami wciśnięcia się w galowy kostium dziewczęcości, lekcje gry na gitarze i paraliżujący strach przed wystąpieniami publicznymi, pierwsze fascynacje koleżankami, pierwsze doświadczenia seksualne z kolegą, które nie mogą być udane, wyjazd do Warszawy i bezsens wytwarzania treści w agencji reklamowej… W każdej z tych sytuacji narratorka czuje się niezręcznie, bycie wśród ludzi ciśnie ją niczym cieliste rajstopy czy niedopinająca się na biuście biała bluzka, które miała włożyć na czuwanie przed pomnikiem patrona szkoły. Boi się, że wszyscy będą się na nią gapić, boi się, że nikt nie spojrzy. Boi się pytań, które mogą paść ze strony rodziny czy znajomych, boi się chaosu we własnej głowie. Nie brzmi to zbyt oryginalnie? No cóż, do tej kwestii za chwilę wrócę.
Kinga Sabak, „Trochę z zimna, trochę z radości”. W.A.B., 208 stron, w księgarniach od października 2024
Charakterystyczny dla kondycji bohaterki Sabak jest ruch. Pierwszy z jego wektorów prowadzi do góry i jest to ruch rozumiany jako awans społeczny. Rodzice wyjeżdżają ze wsi do miasta czy miasteczka. Wieś staje się miejscem wakacyjnych powrotów i miernikiem dystansu cywilizacyjnego – wprawdzie w piłkę gra się tak samo na przyblokowym podwórku, jak za stodołą, ale narratorka starannie odnotowuje, kto już ma łazienkę z bieżącą wodą, a kto nadal odwiedza wychodek (kwestie toaletowe są w świecie przedstawionym ważne – wychodek jest obrzydliwy, ale dla wszystkich, natomiast podział na sanitariaty męskie i damskie każe za każdym razem zdefiniować swoją płeć lub/i gender). Szczytowy punkt ruchu w pionie stanowi wyjazd do Warszawy, która jest jednak w tekście słabo reprezentowana – w jednym chyba tylko zdaniu bohaterka zastanawia się, jak trudno częstującej kompotem i ciastem ciotce opowiedzieć sens pracy w reklamie. Uparte powroty na wieś, zarówno realne, jak i wspomnieniowe (miniatury na początku wydają się ułożone chronologicznie, potem jednak fragmenty dzieciństwa wplatają się w późniejsze czasy), świadczą o tym, że doświadczenia następujące po okresie dojrzewania są już zupełnie jałowe – duże miasto nic nie zmienia w postrzeganiu siebie, trauma dorastania w widocznej odmienności zostawiła solidne efekty.
Drugi rodzaj ruchu jest bardziej oczywisty – narratorka rzadko jest statyczna. Spacer z dzieciakami po wsi, potem mecz. Szukanie grzybów w lesie z pijanym wujkiem i babcią, która próbuje udaremnić synowi spożywanie alkoholu. Pielgrzymka i peregrynacja obrazu (intencja: „Bóg mnie wyleczy ze wstydu i dziewczyn”). Jak najszybszy powrót do domu, żeby sprawdzić na stacjonarnym komputerze treść maila od byłej dziewczyny. Bieganie jako lekarstwo na cierpienie po rozstaniu. Przebieranie palcami po strunach gitary. Zatrzymanie jest niemożliwe, o czym dobitnie świadczy męka bohaterki na medytacyjnym wyjeździe katolickiej wspólnoty, zakończona zakazanym wyjściem poza bramę ośrodka.
Oba rodzaje ruchu okazują się próbami ratunku przed pustką, niczym przesuwane przez ciotkę dla uspokojenia paciorki różańca. Awans ze wsi do miasteczka i z miasteczka do miasta nie zmienia nic. Ruch, czy to religijny (pielgrzymka), tradycyjny (grzybobranie) czy miejski (bieganie), nie leczy. W dodatku od ruchu człowiek się poci, a pot i inne wydzieliny ciała stanowią przedmiot nieustannych zmartwień bohaterki, która nawet latem nie rozstaje się z bluzą z długim rękawem, jednocześnie cały czas sprawdzając, czy nie śmierdzi, czy nie widać plam pod pachami, między udami, pod biustem. Nawet zasłonięte, ciało uparcie nie chce zniknąć. Poci się, tyje, dojrzewa, upodabniając się, przynajmniej w świadomości bohaterki, do innych ciał kobiecych, obfitych, obrzydliwych, z piersiami rozlewającymi się na boki podczas drzemki, z obrośniętymi tłuszczem biodrami, napchanych czekoladą, lodami, jogurtami. Każdy strój jest przebraniem: dziewczęcy boli w duszę, męski ściąga spojrzenia. Nie wiadomo, gdzie, jak i w czym się schować przed światem i przed samą sobą.
Skoro wiemy już, jak Sabak pisze, wypada zadać drugie pytanie: po co i dla/do kogo? I tu jest trudniej, bo właściwie nie wiadomo. Jest to opowieść o dojrzewaniu jakich wiele, z obowiązkowymi tematami współczesnej prozy: poczuciem wyobcowania, zderzeniem tradycyjnego obrazu świata z migotliwą nowoczesnością, w której każdy niby jest kowalem swojego losu, a w rzeczywistości nie ma na nic wpływu. Co z tego, że mamy pozorną wolność konstruowania dowolnych tożsamości, skoro żyjemy cały czas w niepewności, lęku przed oceną, bez wspierającego stada? Na standardowe problemy nakłada się warstwa dodatkowych trudności, związanych z nieheteronormatywnością – neutralny gest wzięcia partnerki za rękę na ulicy staje się decyzją obarczoną wieloma zależnościami, zgodami i lękiem przed spojrzeniem innych. Opisanie tych doświadczeń ma pewnie funkcję terapeutyczną dla osób w podobnych sytuacjach. Nie jesteś sama, nie jesteś sam. Uniwersalność poruszanych tematów sprawia, że właściwie każdy poczuje na grzbiecie dreszcz znajomej zgrozy – na wspomnienie dziecięcej troski o niewydolnych emocjonalnie dorosłych czy poczucia wielopoziomowej nieadekwatności własnego ciała, o osobowości nie wspominając. Tyle że jest to temat niezwykle wyeksploatowany w literaturze, szczególnie w polskich debiutach ostatniej dekady, pochłoniętych mapowaniem pokoleniowej i indywidualnej dysforii (choćby Wioletta Grzegorzewska, Zośka Papużanka, Weronika Gogola, Łukasz Barys, Michał Turowski czy Olga Górska). Spodziewałabym się, że autorka kolejnej książki skupionej wokół dorastania będzie starała się wybić na tym tle: skoro katalog refleksji pozostaje ten sam, warto byłoby podziałać na polu czysto literackim, szukać nowego języka, innych struktur narracji, próbować, jak szuka choćby Mateusz Górniak w „Dwóch powieściach ruchu”. Po lekturze „Trochę z zimna, trochę z radości” pozostaje wrażenie, że tego nowego języka nie ma – albo autorka wybiera świadomie zachowawczą konwencję debiutu, który pozostawia po sobie najwyżej wrażenie poprawnego zdania relacji ze świata, który dobrze znamy. Dla Sabak może być to rodzaj pisarskiej rozgrzewki, ale mnie, jako czytelniczce, nadal trochę zimno.