Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Non stop

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Choć ta pisanina dobiega końca i nie będzie już ciągów dalszych – pa, pa! dzięki, żeście czytali! – człowiek wie przecież, że kino wciąż działa

Przy Marszałkowskiej usadowiły się aż cztery kina. Żadnego z nich nie ma już wśród żywych. Najdalej od nas była Luna, która po heroicznej walce padła dopiero co. We wcześniejszym dzieciństwie chyba tam nie docierałem. Ale już kino Polonia – jako ówczesna siedziba Iluzjonu – było częstym celem naszych pielgrzymek.

Mama chowała nas w beztelewizyjności (na Klossa i parę innych rzeczy wolno było chodzić do sąsiadki), więc niemal w każdy weekend podjeżdżaliśmy trzy przystanki tramwajem na filmy pokazywane w ramach Małego Iluzjonu. Nigdy nie kupowaliśmy biletu na ten tramwaj i mój brat Michał relacjonował na każdym przystanku, jak to niby widzi kanara, który już, już nas dogania, już, już chce wskoczyć do wagonu, ale w ostatniej chwili na kogoś wpada, przewraca się i raz jeszcze z nami przegrywa.

Cykl Małego Iluzjonu wypełniały stare, głównie chyba disneyowskie produkcje, spośród których szczególne wrażenie musiała wywrzeć na mnie opowieść o wiewiórce Perri, skoro wciąż pamiętam dydaktyczny komentarz z off-u, dzięki któremu mieliśmy jakoś przełknąć gwałtowną śmierć partnera głównej bohaterki („Perri to widzi i rozumie”).

Jeszcze poważniejsze emocje oferowało kino Relax, gdzie mimo ograniczeń wiekowych udało nam się wkręcić na „Wejście smoka”. Nunczako, demoniczny Han, straszliwe szramy na ciele Bruce’a Lee i finałowa scena w sali luster – wszystko to zryło nam dziecięce bereciki do najbielszej kości. Do dziś łapię się na przeświadczeniu, że gdyby Han nie został wtedy pokonany, nad całym światem – w filmie i poza filmem – zawisłaby jakaś ciemna chmura.

Chodziło chyba, po prostu, o ZŁO. Chodziło też o nie w pierwszej, a już na pewno w drugiej części przygód Indiany Jonesa, które oglądaliśmy z tatą w kinie Bajka, całkiem blisko domu. Topniejące twarze nazistów, którzy nieopatrznie otworzyli Arkę Przymierza, już wtedy wydawały się nazbyt groteskowe, ale numer z wyrywaniem serc w wykonaniu kapłana bogini Kali zarządzającego Świątynią Zagłady wstrząsnął nami do głębi. Nic dziwnego, że zaraz po wyjściu z kina zacząłem gorączkowo opowiadać film biednemu tacie, który przed chwilą widział go przecież na własne znudzone oczy.

Marszałkowska musi być szczególnie nieprzyjazna dla tego rodzaju instytucji, bo wystarczyło nieco się od niej odsunąć, a przetrwanie okazywało się jak najbardziej możliwe. Cztery kina, które ulokowały się w samym centrum, w lekkim tylko oddaleniu od głównej arterii, istnieją sobie w najlepsze, sprytnie przystrojone tylko w nowoczesne łaszki niby-multipleksów. Kina Przyjaźń, Młoda Gwardia i Wiedza – niczym trzy staruszki przebrane razem za Hulka czy Godzillę – schroniły się pod wspólną nazwą Kinoteka; bezczelniutki Atlantic nie musiał nawet zmieniać nazwiska, wystarczyło, że nieco się nadął i zwielokrotnił liczbę sal. Wraz z Muranowem, który za sprawą pomyślnej gutkofikacji zdołał uniknąć innych przemian, ci dwaj przebierańcy trzymają jeszcze fason, już chyba jako ostatni w swoim fachu.

Ale przetrwanie Atlanticu możliwe było dzięki osobliwemu aktowi kanibalizmu. Być może szkaluję niewinnych, ale coś mi się zdaje, że przynajmniej jedna z górnych sal tego dzielnego kina powstała w wyniku inkorporacji przybyteczku, który dawniej zachowywał wobec Atlanticu autonomię. Tworkiem tym było kino Non Stop, do którego wchodziło się na lewo od paszczy Większego Brata, bilet kupowało się na dole, a potem wspinało się po schodach na piętro.

To właśnie tam po raz pierwszy byłem w kinie sam. Lat miałem na to zdecydowanie za mało – jakieś siedem? osiem? – ale widać, pałętałem się akurat po bezcentrum Gminy, a w kieszeni miałem trochę reszty zdefraudowanej po ostatnich zakupach. Z tym pałętaniem się to zresztą trochę dziwna sprawa, ale najwyraźniej było mi wolno. Kiedyś podczas takiego pałętunku w przejściu podziemnym pod Rotundą raczej z ciekawości niż z dobrego serca rzuciłem komuś do czapki monetę, pewnie też uprzednio zdefraudowaną. Nagle ktoś chwycił mnie za podbródek, uniósł moją twarz do góry i wyskrzeczał: „A to Adaś taki grzeczny!”.

Był to pan Es, nasz sąsiad z dołu, podobno italianista, a na pewno męczennik żywota pędzonego popod pięcioosobową rodziną (plus byczy pies), tłoczącą się na niecałych 50 metrach kwadratowych. Es regularnie przylatywał robić sceny, a jego żona przyczłapywała kilkanaście minut później, żeby zwinąć go do domu. Krzyczał, że nie może już wytrzymać i że ma „pracę koncepcyjną”. Kiedyś nawet wystosował do nas list, w którym padała fraza modus vivendi. Był w naszej rodzinie obiektem nieustannych drwin i dopiero dziś rozumiem, że w jego pretensjach coś mogło być na rzeczy. W każdym razie – choć tamta scena w przejściu podziemnym była całkiem paskudna – mam go ostatecznie w dość czułej pamięci.

Kiedyś wracałem z pałętunku już po zmroku i na półpiętrze zaczepił mnie jakiś facet: chyba młody, chyba blondyn. Nie wiem, czy przytrzymał mnie za ramię, czy po prostu nie mogłem się ruszyć ze strachu. Poprosił, żebym zrobił cośtam-cośtam, a ja domyślałem się, o co mu chodzi, ale mówiłem, że nie rozumiem. Zapytał, ile mam lat, a ja zacząłem się drzeć. Wtedy ze swojego mieszkania wynurzył się zagniewany Es, który opieprzył nas obu za hałas na klatce, tym samym płosząc tamtego. W domu wstydziłem się opowiedzieć o tym zajściu rodzicom, powiedziałem tylko Michałowi. A kiedy kilka dni później nocował u nas przybyły właśnie z Krakowa, z całą pewnością niewinny syn przyjaciółki mojej mamy, byłem przekonany, że to tamten facet.

Nie odważyłem się też przyznać, co obejrzałem w kinie Non Stop. Był to „Kanał”, na który poszedłem, sądząc, że będzie tam dużo strzelania, biegania i wybuchów. No nie było. O powstaniu wiedziałem trzy rzeczy na krzyż, ale film wgniótł mnie w fotel i chyba dlatego nikomu o tym nie powiedziałem, nawet Michałowi. Pewnie bałem się, że wszyscy rzucą się opatrywać moje psychiczne obrażenia – i ukrócą swobodę szwendaniny. Dopiero wiele lat później odkryłem, że nie tylko ja uważam scenę przy kracie za jedną z najbardziej wstrząsających ever.

I dopiero wiele lat później odważyłem się obejrzeć ten film po raz drugi, poniekąd niepotrzebnie, bo pamiętałem niemal każdą scenę. Wszystko jest tam, jak było. Całkiem inaczej niż w kinie Non Stop, które – walcząc o przetrwanie – pochłonął żywotniejszy Atlantic. Zanim do tego doszło, w pierwszej klasie liceum po raz pierwszy odbyłem tam coś na kształt randki; wyszło marnie, bo „Miasteczko Hibiskus” strasznie nas zmuliło i więcej się nie spotkaliśmy. Na pewno był jeszcze „Wielki błękit”, tym razem w niezobowiązującym towarzystwie Pe, która dzisiaj uważa, że aborcja jest morderstwem. A najostatniejszy raz byłem tam z Esz i Mu na pierwszym „Bladzie”. Salkę wypełniały zadziorne parki, które zbiorowo zagrzewały bohatera do walki z wampirami. Było super.

I to koniec? Serio? Miało być non stop i tak po prostu – koniec? Może i tak. A przecież kiedy człowiek idzie przez podwórko, gdzie pierwszy raz pojechało się rowerem bez kija podtrzymaczki – to było jak fruwanie! – gdzie sąsiadka wrzeszczała, żebyśmy jechali wiadomo-dokąd, gdzie kolega z bloku naprzeciwko wyrzucał z najwyższego piętra piłeczki tenisowe – odbijały się najwspanialej! – gdzie ostatnio, po śmierci mojego brata Pawła, siedziałem na murku z A – dziękuję! – i dalej przez teren kościoła Wszystkich Świętych, gdzie w salce katechetycznej, schodkami w dół, nawet tacy, co nie chodzili na religię, mogli oglądać za darmo różne filmy – animowany „Władca pierścieni”! – dalej, jeśli portier pozwoli, przez „wybieg” naszej starej szkoły, gdzie w jednym miejscu brakowało płyty, więc żeby ruszyć kapslem dalej, trzeba było ustawić go na małym betonowym wybrzuszonku i skoczyć na sąsiednią płytę – nawet ja w końcu się tego nauczyłem! – i przez parkingi pod blokami za Żelazną Bramą, w stronę Dwieście Dwudziestej, gdzie chodzili nie ludzie, a potwory, z którymi trzeba było bezlitośnie napierdalać się na śnieżki – w niektórych ukrywano kamienie! – i kiedy człowiek zawraca w stronę Emilii Plater, gdzie na rogu stał saturator z gruźliczanką – Er zaprzyjaźnił się z właścicielem i piliśmy za darmo! – a dalej taksiarski bar, gdzie po raz pierwszy oglądaliśmy, jak ktoś gra w „Space Invaders”, kiedy człowiek tak lezie, a wszystko to przetacza się znowu i znowu, i kiedy myśli się o tych wszystkich rzeczach, co później w tych samych miejscach, co teraz i co kiedyś jeszcze, o tych całkiem drobnych i grubszych zdarzeniach, którymi wciąż i wciąż wypełnia się Gmina Centrum, o tym facecie, który ostatnio, wysiadając z tramwaju, powiedział nagle: „Najtrudniejsze jest lądowanie; ale nie da się inaczej”, o tych wszystkich spiętrzonych katastrofach, które wciąż i wciąż próbują nas przygnieść, i o tych wszystkich niezdarnych, śmiesznych, a serdecznych gestach, które wciąż i wciąż im na to nie pozwalają, to choć ta pisanina dobiega końca i nie będzie już ciągów dalszych – pa, pa! dzięki, żeście czytali! – człowiek wie przecież, że to kino wciąż działa. Non Stop.