OLGA WRÓBEL: Pogadajmy jak zbieraczka ze zbieraczką. Zaczynasz książkę swoim zdjęciem z piaskownicy – nadąsana, z wiaderkiem w dłoni i gotowa na pozyskiwanie obiektów. Zbieraczką się rodzi czy zostaje?
KORA TEA KOWALSKA: Teraz mnie bardziej zastanawia, czy się kiedyś przestaje. Musiałam sobie odtworzyć, co się na tym zdjęciu dzieje. Strasznie się z rodzicami śmialiśmy, że od małego grzebię w śmieciach. Bo ile mam tu lat, trzy? Przedszkole na moim podwórku, które funkcjonuje zresztą do dziś, po prostu wyrzuciło tam stare, połamane zabawki, nie wiem właściwie, w jakim celu, pewnie żeby się nie zmarnowało, żeby ktoś się jeszcze pobawił.
No i wpadło we właściwe ręce, a raczej rączki.
Oczywiście. Pamiętam tę moją fascynację od najwcześniejszych lat, że jak było czegoś dużo lub jak było to dziwne, to chciałam w tym grzebać. Materia mnie przyciągała. Po prostu musiałam tam od razu wsadzić łapy, dotykać, poznawać, a najlepiej oczywiście schować do kieszeni i przynieść do domu. I dużo, przede wszystkim dużo: kasztanów, starych biletów, koralików, potłuczonych naczyń na wykopaliskach obok domu, na które wchodziłam dziurą pod płotem – wszystko jedno co, ale dużo. Multiplikacja do tej pory mnie fascynuje.
Rozumiem, że u ciebie w domu przynoszenie było mile widziane, wspominasz o zbiorach taty, wspólnych wyprawach w poszukiwaniu obiektów, macie nawet rodzinny język zbieracki.
Mój ojciec dorastał w tym samym miejscu, gdzie dorastałam ja. Jako dziecko biegał po na wpół zrujnowanym Gdańsku, w którym była jeszcze masa skarbów po Niemcach i tak dalej. Wszystko znosił do domu. Poznali się z matką na studiach na ASP, okazało się, że matka też lubi sobie coś tam pozbierać. No i tak razem zbierali. A kiedy ja się pojawiłam, bywaliśmy w trójkę we wszystkich ohydnych miejscach typu złomowiska, jakieś targi, no i jarmark dominikański, rzecz jasna. Chociaż na jarmark chodziliśmy mniej chętnie, najfajniej było po prostu pozyskiwać, bez płacenia. A więc wycieczki na Żuławy, opuszczone chałupy, śmietniki przydomowe, byliśmy wszędzie tam, gdzie żywa i dzika materia. A to zbieranie, znoszenie nie jest łatwe ani przyjemne. To właściwie dość ciężka sprawa, za wszystkim czai się śmierć, albo cudza, albo powidok własnej, bo rzeczy przecież nas przeżyją, jeśli im dobrze pójdzie.
Kora Tea Kowalska, „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy”. Karakter, 256 stron, w księgarniach od października 2024Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że kolekcja obejmuje rzeczy ładne. Natomiast u ciebie padło już słowo „ohydne”, w książce są śmietniki, hałdy na wysypiskach, przedmioty brudne i zniszczone. Czy masz jakąś granicę, czy jest rzecz albo lokalizacja, przy której zbieractwo ustępuje obrzydzeniu?
Raczej niechętnie znoszę tapicerowane meble ze śmietnika, bo mogą być zapluskwione. Przy czym pluskwy nie przerażają mnie same w sobie, boję się tylko, że mogłyby się roznieść po mieszkaniu i musiałabym wszystko wyrzucić. Chodziłam po różnych obrzydliwych miejscach, typu kamienice czyszczone z lokatorów, czyli klasyczny case patodeweloperki. Taka opuszczona kamienica zawsze się pali ze trzy razy, potem wszyscy stwierdzają: „Ojej, no już nie da się nic zrobić, trzeba ją wyburzyć”, ale zanim to nastąpi, przez jakiś moment stoi pusta. No więc ja zawsze tam wchodzę i w środku zawsze jest taki sam zestaw, czyli trochę popularnej ceramiki i szkła z PRL-u, święte obrazy oleodruki w złotych ramach, w formacie ręcznikowym. I nikt ich nie rusza. Te obrazy zawsze są nietykalne, nawet jeżeli jest, za przeproszeniem, nasrane na środku. A zawsze jest. I to w każdym pokoju. To jest dla mnie zaskakujące.
Kwestia wypróżnień w pustostanach nadal czeka na poważną analizę antropologiczną.
Mogłabym się tym zająć. A czy są jakieś rzeczy, które by mnie w ogóle nie interesowały? Nie wiem, myślę, że refleksja przychodzi później. W momencie znajdowania jest euforia, dopiero później może pojawiać się jakiś kac moralny, że może się przekroczyło jakąś granicę, etyczną czy moralną, w grzebaniu w cudzych rzeczach. Mnie zawsze zastanawia urbexowa zasada, mówiąca, że nie wolno nic zabrać w tych opuszczonych miejscach. Urbexowcy robią piękne zdjęcia chałup, stylizują fotki, dokładają rzeczy, pilnują, żeby ładnie się rozpraszało światło, a potem wychodzą. A przecież za miesiąc tam będzie właśnie nasrane, spalone, a można by uratować dokumenty, zdjęcia, coś z nimi zrobić, oddać do muzeum, uratować historię. Bo tam zawsze jest jakaś historia. Zrobić coś, żeby ci ludzie nie byli zapomniani. A może i pal sześć z historiami ludzkimi, przecież historie samych rzeczy też są wspaniałe, jeśli nie ciekawsze.
Takie naiwniackie mam czasem tendencje i o tym też piszę w książce, w rozdziale o kinie Leningrad. Nazywam to „traumarcheologią”, bo do tej pory trudno mi przetrawić te moje archeologiczne wygibasy w piwnicach jeszcze wtedy funkcjonującego kina. Jakbym przyczyniła się do jego likwidacji, choć to absurdalna myśl. A przede wszystkim to w ogóle nie powinno się stać. Co z tego, że zabrałam kilka plakacików, że ktoś tam jeszcze przyszedł i coś sobie wziął, to nie tak powinno się skończyć. To było przepotężne archiwum, które powinno zostać zachowane w tej skumulowanej formie. Podobnie jak samo kino, jego wyburzenie i wybudowanie w tym miejscu hotelu uważam za jedną z najbardziej skandalicznych decyzji.
Temat pączkuje we wszystkich kierunkach, natomiast będę uparcie dążyła do znalezienia początku. Kiedy zbiór zamienia się w kolekcję?
Zastanawiałam się na potrzeby książki, czym jest kolekcja i czy wszystko jest kolekcją. Może nie ma co się szczypać i zastanawiać, czy ja już jestem kolekcjonerem, czy może jeszcze nie dorosłam do tego miana – to są głupkowate, według mnie, przepychanki między samymi zainteresowanymi. Myślę, że nie chodzi o to, co się zbiera, tylko jak. No i warto sobie zadać zawsze pytanie o cel tego zbierania. Nie należę do tych, którzy uważają, że celem „prawdziwej” kolekcji powinna być selekcja i specjalizacja. Wąska dziedzina, w której uzbieramy najlepsze, najdroższe i najrzadsze kąski. Merkantylizacja kolekcji zubaża ją, sprowadza rzeczy do roli fetyszy lub obiektów prestiżu. Dla mnie kolekcją jest wszystko, co zebrane jest uważnie, cierpliwie, z namysłem, co opowie o czymś więcej niż o aspiracjach tego, kto zbiera. Kolekcja niech opowiada o świecie, po prostu.
Kora Tea Kowalska
Archeolożka i kulturoznawczyni, wykładowczyni akademicka. Zajmuje się teorią i praktyką kolekcjonerstwa. Współpracuje z wieloma instytucjami kultury, współtworząc kolekcje, projekty kulturalne, wystawy i instalacje artystyczne. Jest autorką tekstów z zakresu historii kultury materialnej, zajmuje się także historią dizajnu oraz dokumentacją zabytków powojennego modernizmu. Kolekcjonerka rzeczy wyrzuconych i nieoczywistych, ekspertka w programie telewizyjnym o antykach i kolekcjonerach oraz autorka strony @odrzeczysklad.
Jak wygląda twoja filozofia? Kupione czy znalezione? Jak najładniejsze czy z ciekawymi ubytkami? Piszesz o ceramicznych laleczkach nazywanych Frozen Charlotte, zaznaczając, że masę z nich znalazłaś, ale jedną kupiłaś. Jaki był impuls do kupienia tej właśnie jednej.
Chciałam mieć jedną, która będzie cała i która będzie większa, bo całe mam, ale takie zupełnie malusieńkie. Była całkiem niedroga, chociaż jak na moje standardy 150 zł to już poważna kwota. Ale z bólem serca, w celu, powiedzmy, naukowym, zapłaciłam. W Polsce nie tak łatwo je zdobyć w witrynowym stanie, połamańce czasem znajdziesz na pchlich targach, na stoiskach poszukiwaczy. Chciałam mieć więc dużą i w jednym kawałku na zasadzie kontrastu, żeby zobaczyć, jak wygląda szkliwo w porównaniu z tym, które leżało w glebie. Co ciekawe, nie ma wielkiej różnicy. W dodatku okazało się, że te połamane są mi jakoś bliższe. Więc moja filozofia zbierania sprowadza się do kilku haseł, które lubię sobie wymyślać co jakiś czas – w książce wymieniam moje dziewięć zasad kolekcjonerstwa, ale każdą z nich lubię też obalić. „Nic na siłę” i „nie można mieć wszystkiego” – do tego mogłabym tę filozofię sprowadzić. Ja już dawno okrzepłam w tym szaleństwie, prawie nic już nie kupuję, nie zdobywam, nie scrolluję godzinami Allegro jak kiedyś. Nazbierałam, nakupowałam, teraz przyjemność sprawia mi patrzenie na to wszystko z dystansu.
A jak wygląda praktyka mieszkania z masą rzeczy? W książce wspominasz, że są takie, których nie pokazujesz odwiedzającym. Masz jakieś prywatne wystawy, w tym miesiącu eksponujesz laleczki, w innym – szczotki do zębów?
Myślałam, że tak będę robić, ale jestem straszliwym leniem, jak już sobie raz zrobię jakąś kompozycję, to ona wisi, aż się kompletnie zakurzy, zaczyna mnie denerwować i dopiero wtedy ją zmieniam. Dlatego dużą przyjemność sprawia mi robienie chwilowych kompozycji i wrzucanie tego na mój blog Od Rzeczy Skład, bo wtedy bawię się i cieszę. Postanowiłam, że po napisaniu książki spełnię swoje marzenie, kupię dużo szafek z małymi szufladkami, każda będzie opisana i wreszcie będę wiedziała, gdzie co mam. Taki gabinet osobliwości, ale schowany.
Na razie mam gabinet pod tytułem „wszystkie flaki na wierzchu”, po sufit zawalony rzeczami. Rzeczywiście nie lubię tam wpuszczać ludzi i oczywiście wszyscy zawsze chcą tam wejść, ojej, niebieska podłoga, ojej, rzeczy, jakie super, opowiedz. A ja odpowiadam: „Nie, nie chcę, nuda, dajcie spokój”. Nie o to chodzi, że męczą mnie ludzie, to rzeczy mnie męczą. Dlatego są schowane w jednym pokoju i na resztę mieszkania wylewają się tylko trochę. To jest życie z milionem bytów, z których każdy woła o uwagę, coś trzeba jeszcze sprawdzić, może jego historia nie jest taka, jaka wydawała mi się wcześniej, może coś doczytam, poszukam, może w internecie pojawiło się coś nowego. I koniec, przepadam. Dla mojego mózgu najlepiej jest nie zaglądać tam za często.
W kwestii historii rzeczy: wróćmy do laleczek Frozen Charlotte. Przez lata przypisywano im zupełnie fantastyczną historię powstania, opartą na opowieści o elegantce, która zamarzła w powozie w zbyt lekkiej kreacji. Jednak geneza figurek była zupełnie inna – dokładny opis znajdziemy w książce, ale w uproszczeniu: to były po prostu zabawki do kąpieli. Czy masz w swoim doświadczeniu tego typu odkrycie, odczarowanie albo przeciwnie – zaczarowanie legendy przedmiotu?
Frozen Charlotte to jest też trochę moje odkrycie, przez wiele lat sama dawałam się nabierać na obiegową narrację. Albo plastikowe misie. Polskie zabawki to już nie jest nisza, raczej absolutny szał, są szalenie drogie, jest ich coraz mniej – ale przy tym to nadal w większości terra incognita albo zmitologizowane historie. Kolekcjonerzy zabawek są najgorsi, naprawdę najgorsi. Jak w tej copypaście o fanatyku wędkarstwa. Zabijają się o poszczególne egzemplarze, nienawidzą innych, nic ci nie powiedzą, nie zdradzą niczego, chociaż rozumiem, z czego to wynika. Zabawek jest mało, źródeł jest mało, każdy trzyma swoje kontakty dla siebie. Wszystkie wytwórnie padły w latach 90., dokumenty się zgubiły lub spaliły, nic nie ma. Nadal nie wiem, kto produkował te małe misie, ale przynajmniej wiem, że to wcale nie był polski projekt. Robił je niemal cały świat, tylko my, za żelazną kurtyną, nic o tym nie wiedzieliśmy. My, kolekcjonerzy, ale przecież także historycy, archeolodzy, ogólnie ludzie kochamy tworzyć legendy, każda najmniejsza pierdoła, jak choćby ta niepoważna, tania i popularna porcelanowa laleczka z XIX wieku może doczekać się pysznej legendy. Lubię je tropić, a obalić taką – to dopiero radość!
Piszesz, że skarbem zbieracza są nie tylko same zbiory, ale też dostęp do kontaktów i do wiedzy. Zastanawiałam się, jak często kolekcjonerzy traktują swoje znaleziska jako wartość samą w sobie, zdobyte, wyszperane, ulubione – a jak często jest to inwestycja. Znasz zbieraczy, którzy wyprzedają kolekcje?
Strategii jest pewnie tyle, ilu kolekcjonerów. Jedni ciągle coś sprzedają, by kupić za to coś innego do nienaruszalnego, niesprzedawalnego zbioru, inni sprzedają, bo mają już dość, a jeszcze inni traktują zbieranie stricte biznesowo. Inwestowanie w rzeczy to długa tradycja. Wcześniej inwestowano w unikaty, dzieła sztuki, szlachetne kruszce. Wraz z nadejściem masowej produkcji, a co za tym poszło, umasowienia kolekcjonerstwa, wartość przedmiotu, który nie jest unikatem, stała się doskonałym polem do spekulacji. No bo jaka jest cena figurki z Ćmielowa? Zawsze będzie zależna od aktualnej mody, popytu czy spekulacji właśnie. To jest biznes. Zdarza się to na grupach sprzedażowych, na jarmarkach, ale też w bardziej oficjalny sposób, na przykład przez aukcje w Desie. Jest wielka aukcja polskiego dizajnu, powiedzmy. Ceny są ustawiane, hajpowane przez tych, którzy często sami są jednocześnie sprzedawcami i korzystają z podstawionych osób. Tak się kreuje rynek.
W przypadku zabawek jest dokładnie tak samo. Jeżeli ktoś ma pieniądze, kupuje masowo, wszystko, co się pojawia, obojętnie, za jakie ceny. Potem na rynku nie ma nic, a on może wypuszczać pojedyncze sztuki w zaporowych cenach, co oczywiście wzmaga popyt. Przy czym kolekcjonerscy wyjadacze wcale się nie kwapią, żeby kupić drogo, świat handlu i świat kolekcjonerski to światy odrębne, choć zazębiają się w nienawistnym uścisku. Na szczęście te rzeczy, które ja zbieram, trudno byłoby spieniężyć. Nie wiem, kto by dał za te śmieci więcej niż pięć złotych, no, może dychę, tyle za nie płaciłam najczęściej, tyle nadal mogą być warte. Jak ktoś chce zbierać coś tylko dla zysku, to mogę polecić chyba jedynie złoto i brylanty. Cała reszta to kaprys chwilowych mód.
Maciej Sieńczyk wspominał w wywiadzie, że zdarzają mu się momenty przesytu i po prostu wyrzuca część kolekcji na śmietnik. A ty robisz selekcje, pozbywasz się, oddajesz?
Nie. Nie. Nigdy nic nie wyrzucam. Selekcja – owszem, czasem robię akcję „czyściec”, kiedy kartony rzeczy, które aktualnie mnie nie interesują, lądują w piwnicy. Daję sobie tę przyjemność z ponownego ich odkrycia za jakiś czas. Sprzedaję namiętnie jedynie ubrania, które mi się znudzą, bo, w myśl maksymy mojej matki, że życie jest za krótkie, żeby brzydko się ubierać, następuje u mnie szybki przyrost szmat. Skończyły się dobre lumpeksy, ale jakiś szatan wymyślił Vinted. Ale żeby sprzedać jakąś frakcję z tych rzeczy, które uzbierałam – to nie. Prędzej mogłabym otworzyć antymuzeum, galerię czy wspomniany gabinet osobliwości. Podczas pierwszej fali mody na polski design coś tam kupowałam i sprzedawałam – z perspektywy czasu było to zupełnie bez sensu, bo już nigdy tych wazoników, pikasiaków i ładnych lampek sobie nie odkupię, a pieniądze dawno przejedzone.
Więc nie sprzedaję, nie pozbywam się, po prostu się do tego nie nadaję. Czułabym się, jakbym zdradziła samą siebie i te rzeczy. W ogóle nie lubię przekładania wartości rzeczy na wartość pieniężną. Uważam, że to strasznie deprecjonuje materię. A ludzie czasem do mnie piszą, że chcieliby coś kupić, na przykład po historii o grzebaniu w kontenerze. Skoro pani pozyskała za darmo, to może pani chyba sprzedać? Albo na przykład były jakieś takie sprytne podchody, że o, tak dużo tych apaszek masz z Milanówka, to wyślij mi ze trzy albo wymień się, ja ci dam talerz Asteroid, ty mi wazon. Ale ja nie chcę. Nic nie sprzedam. Już pal sześć, że wazon Asteroid to gratka i rzadkość, a talerzyki nie, ale to rzeczy po pani Hali i teraz to ja jestem trochę panią Halą.
A nie masz wrażenia, że grzebanie w śmietnikach jest teraz w wielkomiejskich bańkach mocno romantyzowane? W liceum nie odważyłabym się powiedzieć, że mam spodnie z wystawki, dziś jest w modzie mieć znaleziony w kontenerze talerz, sweter po zmarłym, notes z cudzymi zapiskami.
Zdecydowanie tak. To nawet zabawne, że moda pojawiła się wtedy, kiedy na tych śmietnikach niewiele już jest. Te pokolenia, które miały interesujące rzeczy w domu, już umarły. To grzebanie czasem idzie w dziwaczną stronę, jakieś quasi-religijne szaleństwo, zacietrzewienie, regularne polowania. Ja mam w sobie już dużo luzu, naprawdę nie muszę mieć wszystkiego. Nie muszę być w każdym śmietniku naraz i nie muszę codziennie chwalić się tym, co wygrzebałam. Chociaż nadal zdarza się, że trafiam na świetne rzeczy przypadkiem, szczególnie kiedy idę ubrana do pracy na galowo. I to też jest o odpuszczaniu, nie wezmę tego krzesła na plecy.
Jest taka narracja o ratowaniu historii człowieka poprzez ocalanie rzeczy. Zabieramy notesy, zdjęcia, apaszki, myśląc: „Och, ci spadkobiercy bez serca, wywalili całe życie staruszki do kontenera”. A może ta staruszka była potworną matką i wredną osobą? Może powinniśmy dać tym rzeczom przepaść, a nie budować z nich zamki na lodzie i opowieści o człowieczeństwie?
W ogóle nie jestem fanką romantyzowania czegokolwiek, dodawania sentymentów do przedmiotu i widzenia za wszystkim osoby. Interesują mnie rzeczy jako materia, bezwład, entropia, masa, z którą można coś zrobić, przetworzyć, wykorzystać do czegoś innego. To zmiana kontekstu mnie interesuje, przejście, że coś jest tam, a potem jest u kogoś innego i zmienia się zupełnie pod wpływem bycia w innym miejscu, w innym mikroklimacie, temperaturze. Coś zaczyna śmierdzieć, rozkładać się. Albo przeciwnie – trwa nienaruszone, choć leżało sto lat w ziemi. To jest dla mnie bardziej fascynujące niż to, że była jakaś osoba. Oczywiście w romantycznym zbieractwie jest nadzieja, że ktoś zrobi to samo dla nas, że pamięć o nas nie przepadnie. A co tam, niech przepada.
A czy ludzie znoszą ci swoje śmieci, które wcale cię nie interesują? Szkoda wyrzucić, oddajmy tej miłej dziwaczce.
To się zdarza, a ja z uprzejmości nigdy nie odmawiam. Skoro ktoś chce wykonać taki wysiłek, to nie grymaszę. Tym bardziej że czasem rzeczywiście to są rzeczy absolutnie wspaniałe i trafiające perfekcyjnie w to, co mi się podoba. Zupełnie bezwartościowe, jakieś głupotki plastikowe, ale mnie bardzo cieszące. Ostatnio zdarzyło się coś bardzo wzruszającego, opowiadałam w wywiadzie o miniołóweczku, platerowanym, przedwojennym, który dał mi tata. Wrzuciłam go do kieszeni i zgubiłam, nawet mu się nie przyjrzałam. Musiał po prostu gdzieś wypaść. Pewna pani napisała do mnie, że zrobiło jej się przykro, że zgubiłam prezent od taty, że ma podobny i może bym go chciała. To było wspaniałe, bezinteresowny gest. I takie interakcje są najfajniejsze. Wydaje mi się, że ludzie wyczuwają, że nie biorę tego na sprzedaż albo na przerabianie na własny prestiż, że po prostu to docenię.
A zdarzyło ci się dostać, albo znaleźć, na przykład u handlarza starzyzną, coś, o czym wiesz, że jest cenne, a ta osoba nie bardzo i oferuje ten przedmiot za symboliczną kwotę?
Z prawdziwymi handlarzami się nie cackam, jego sprawa, żeby sprawdzić, co sprzedaje. I jego strata, którą ma wpisaną w biznes. Natomiast te historie o biednych dziadkach, co sprzedają z gazety z chodnika niesamowite skarby ze złota i brylantów za 5 złotych, są często zmyślone, to się już nie wydarza, takich przypadkowych sprzedawców po prostu już nie ma, tam gdzie ja chodzę. A może za późno wstaję i wszystkie trafiają do kogoś innego?
Czy pisanie książki pomogło ci zdefiniować własny stosunek do rzeczy?
Na pewno ten stosunek ugruntowało. Konstrukcja książki, w której jest plątanina rzeczy, sama podbudowa teoretyczna i opowiedziane w niej historie budowały się w mojej głowie systematycznie od wielu lat. Nie chciałam pisać katalogu „najśliczniejszych rzeczy”, nie miałam zamiaru katalogować czegokolwiek, wręcz przeciwnie – chciałam puścić lejce, pójść w straceńcze tango z materią. Jedno jest pewne – w kolekcjonowaniu nic nie jest pewne oprócz śmierci kolekcjonera. Musiałam przełamać się, by pisać o sobie, czego do tej pory nie robiłam –pisałam wcześniej głównie artykuły naukowe, w których osoba autora nie istnieje. Ale każdy przecież zbiera inaczej, nie ma żadnej uniwersalnej teorii, jak to powinno się robić. Musiałam więc zdecydować się na opowieść o tym, jak ja to widzę, pozwolić sobie na nienaukowość, odpłynięcie w rejony bliskie szaleństwu, na czysto zmysłowe odbieranie przedmiotów. I ono jest chyba dla mnie najważniejsze. Wzrok i rozumowanie to tylko fragment doświadczania rzeczy, patrzenie przez szybę nie wystarczy. Trzeba rzecz wziąć do ręki, zapomnieć na chwilę o wszystkim, co wiemy, powąchać, dotknąć.
No właśnie, moja mama zawsze ukradkiem dotyka rzeczy w muzeach, kiedy opiekunowie ekspozycji na chwilę odwracają wzrok. We mnie też jest ta potrzeba, żeby pomacać, powąchać, nawet polizać.
Też zawsze staram się dotykać rzeczy, kiedy nikt nie patrzy – ale nie przepadam za muzeami, chociaż absolutnie rozumiem ich założenia. Dla mnie jest to jednak martwota, narracja, która jest zawsze trochę oszukana, przedmiot staje się w gablocie „reprezentacją” jakichś czasów, epoki, dziejów, a nie samego siebie. To całkowite uprzedmiotowienie przedmiotu, a ja lubię dać im wolną rękę, niech mówią wreszcie o sobie albo nic nie mówią. Przyjemnie jest czasem nic nie wiedzieć o rzeczy, pozwolić sobie na banalne stwierdzenie: o! jakie ładne!
Korzystam przy tym z doświadczenia archeologicznego, to archeologia jako pierwsza z dziedzin historycznych przestała namiętnie tworzyć iluzoryczne narracje. Z drugiej strony praktyka archeologii nakazuje jednak mówić o materii tylko w określony sposób, katalogować, tworzyć skomplikowane typologie, dzielić zbieraczy na zawodowców i amatorów. Bardzo nie chciałam powtarzać tych schematów w książce. Choć i tak starałam się być w niej grzeczna. W drugiej może już nie będę.