Radom
Wystawa główna w Muzeum Historii Radomia, fot. M. Stachowicz

32 minuty czytania

/ Obyczaje

Radom

Marcin Stachowicz

Tak jak każdy nieco zakompleksiony silniejszy brat, Warszawa lubi sobie odbić na słabszym. Radom ma pecha, stolica czeka na niego pod blokiem i jest jakieś sto kilogramów cięższa

Jeszcze 8 minut czytania

Na widok kolorowych bloków osiedla Gołębiów pierwsze odzywają się mięśnie. Robią się napięte, ramiona – skulone, a głowę wypełnia lęk. Tak już chyba musi być, to lekooporna przypadłość. W ciągu ostatnich 16 lat czas przejazdu na trasie Warszawa Centralna–Radom Główny topniał wprost proporcjonalnie do długości moich pobytów w rodzinnych stronach. Ale ciało to nie wagon intercity z zepsutym Wi-Fi, tu sygnał nie znika za najbliższym zakrętem. Fakty pozostają faktami: kiedy w Radomiu umawiam się z osobami pracującymi w lokalnych instytucjach kultury – czyli w większości z ludźmi, których nigdy wcześniej nie spotkałem – rozmowa prawie zawsze kończy się na kombatanckim rozpamiętywaniu, kto, gdzie i w jakich okolicznościach dostał w mordę.

Nie jest natomiast prawdą, że 14. największe miasto w Polsce zostało krajowym pariasem dopiero w III RP. O nie, krzywdzące stereotypy są częścią legendy o Radomiu od co najmniej stu lat. Przed wojną powiedzenie „jesteś z Radomia” funkcjonowało w tak zwanych kulturalnych kręgach jako inwektywa, synonim prowincjusza – osoby gorzej ubranej i słabo obytej. Ważną cezurą był czerwiec ’76, kiedy po protestach robotniczych Edward „Jak ja ich nienawidzę!” Gierek nadał Radomiowi zaszczytne miano „miasta warchołów”. Wydawało się, że propagandowa łatka „rozsadnika chuligaństwa, bandytyzmu” będzie wystarczającą karą, ale nie – za piętnem symbolicznym poszła marginalizacja ekonomiczna. Jednemu z najważniejszych ośrodków przemysłowych w centralnej Polsce obcięto fundusze, państwo ludowe nie inwestowało już w przyszłość „warcholstwa”, nie budowało nowych zakładów ani nie modernizowało starych. Miasto wprawdzie znajdowało się na mapie, ale stało gdzieś na poboczu i rdzewiało jak porzucony wrak.

KULTURA LOKALNA

W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdroju, Kłodzku, Nowym Sączu, Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.

I pewnie tak by sobie dalej powolutku niszczało, czekając na lepsze czasy, gdyby w latach 90. – proszę wybaczyć emocje – nie wpierdolił się w nie z impetem rozpędzony cadillac transformacji. Restrukturyzacja, masowe zwolnienia, jedna z najwyższych w kraju stóp bezrobocia, a w 1999 roku utrata statusu miasta wojewódzkiego – największe plagi „terapii szokowej”, po których Radom na dobrą sprawę nigdy się nie podźwignął. Mijały lata, Polki i Polacy coraz częściej przenosili swoje sprawy albo za granicę, albo na platformy internetowe, a wciąż jedynym, co „pozytywna, uśmiechnięta, europejska Polska twoich marzeń” miała do zaoferowania Radomiowi, był pogardliwy rechot. Historia zatoczyła koło: przedwojenna Warszawa śmiała się z prowincjuszy, natomiast ta „w budowie” urządziła sobie widowisko z bogu ducha winnej starszej kobiety, która na miejskiej wigilii schowała do torby butelkę z „państwową” lemoniadą. „Chytra baba z Radomia” stała się popularnym memem, internet – nie pierwszy i nie ostatni raz – wysłał anonimową osobę na pręgierz wstydu klasowego, a wraz z nią – całe miasto. Tak jak każdy nieco zakompleksiony silniejszy brat, Warszawa lubi sobie odbić na słabszym. Radom ma pecha, stolica czeka na niego pod blokiem i jest jakieś sto kilogramów cięższa.

No dobrze, ale skoro to Radom był tym bitym, to z jakiej paki otwieram tekst zwierzeniem, że to on mnie pobił? Cóż, prawie każdy stereotyp odnoszący się do jakiegoś miasta ma coś wspólnego z prawdą, choć akurat ta radomska składa się prawie w całości ze skutków, a nie przyczyn kłopotów systemowych. Radomianie i radomianki wspominają „złe miejscówki”, bo w Radomiu dostawało się w ryj nie tylko w warszawskich opowieściach o barbarii zza miedzy. Na przełomie wieków wiele polskich miast borykało się z zapaścią społeczną, ale ówczesny Radom znajdował się w ścisłej czołówce – na koniec roku 2001 stopa bezrobocia wzrosła do 26,1% i od kilku lat nie widziała wartości niższej niż 20%. Kiedy chodziłem do gimnazjum i zacząłem szlajać się poza granicami najbliższej okolicy, radomskie ulice były dla dzieciaków bardzo niebezpieczne. Nie pamiętam, ile razy zostałem „skrojony” i jakie miejscówki robiły za tło akcji rabunkowych. Ruiny nieczynnej garbarni na Zamłyniu? Przejście między blokami na Ustroniu? Pewnie i jedna, i druga. Chłopaki z metalowymi rurkami nie należeli do wybrednych, chętnie brali pięć złotych na bułkę, ale sama bułka też była dobra.

Strzeż się tych miejsc!” – słyszę w głowie, choć na słuchawkach leci coś zupełnie innego. Pociąg mija Gołębiów, a ja nawet nie potrafię powiedzieć, na czym zleciała cała ta godzina plus osiem minut jazdy. Ledwo zdążyłem otworzyć kompa i już, koniec, każą wysiadać. Gdzie tamte stare dobre 92 km w 2 godziny i 53 minuty z dupą obolałą od plastikowych ławeczek? W Radomiu podejrzanie świeci słońce.

***

To dziwne, ale dość często wpadam na osoby, które nadal, w 2024 roku, potrafią, ot tak, rzucić hasłem, że krytycy filmowi to tacy wannabe filmowcy, tyle że bez talentu. Nie wiem, może to i prawda, a przynajmniej – prawda danej chwili. Choćby tej obecnej: wysiadam na radomskim dworcu i od razu myślę, że chciałbym nakręcić film o powrotach do Radomia. Bo przecież miasto, do którego właśnie przyjechałem, choć wygląda podobnie, nie jest już tamtym miastem. To, co było osią mojego życia tutaj, albo nie istnieje, albo przybrało formę cokolwiek odmienną od zapamiętanej. Rodzice nie mieszkają już na naszym starym osiedlu. Nie ma klubu Katakumby na placu Stare Miasto, gdzie po raz pierwszy (i zarazem ostatni) widziałem na żywo Romana Kostrzewskiego z zespołu KAT. W kinie Hel zadebiutowałem jako widz Jarmuscha i von Triera, a teraz – zamiast bakcyla filmowego – sprzedają tam testy na covid i pastylki na zgagę. Legendarne miejsce spotkań subkulturowych dzieciaków – ławeczki i murki okalające fontanny na placu Konstytucji – to od kilku lat betonowy plac podobny do oderwanej naklejki i z bajorem pośrodku.

Po raz pierwszy odwiedzam Radom i nie śpię w naszym starym domu. W ogóle sytuacja noclegowa należy do tych z pogranicza surrealizmu: pracodawca ulokował mnie w ścisłym centrum miasta, zaraz przy głównej ulicy handlowo-usługowej, Żeromskiego, w hotelu, którego okna wychodzą dokładnie na szaroburą imitację zbezczeszczonych fontann. Jest to miejsce symboliczne, bo jeszcze niedawno stał tutaj gmach Zespołu Szkół Odzieżowych (przez wiele lat działała w nim szkoła muzyczna), relikt „skórzanej” historii miasta, ciągnącej się od średniowiecznego cechu szewców, przez XIX-wieczne niemieckie garbarnie i otwartą w 1939 roku fabrykę czechosłowackiej Baty, aż po Radomskie Zakłady Przemysłu Skórzanego „Radoskór”, zmiecione transformacyjną miotłą chwilę przed obchodami przełomu milenijnego. Hotelowa restauracja mieści się w zabytkowym pałacyku Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego – w dawnych czasach pod jego murami paliło się szlugi i jeździło na desce. Trudno jednak nazwać wszystkie te punktowe zmiany gentryfikacją, skoro centrum – podobnie jak i całe miasto – od lat się wyludnia, zasysane i przez Warszawę, i przez rozlewające się po okolicznych miejscowościach suburbia, i przez trendy demograficzne. Dzisiejsza Żeromskiego jest miejscem o niebo bezpieczniejszym niż 20 lat temu, ale straszy pustymi lokalami usługowymi, mieszkaniami bez lokatorów i sypiącym się tynkiem. Przypomina archipelag: dwie puste witryny i księgarnia z mangą, znowu dwie puste, a dalej kebab, sklep z obuwiem, zielony płaz, kolejne dwie puste, apteka, pub i tak dalej. Budowa olbrzymiego hotelu zaraz przy głównym deptaku to nie tyle efekt napływającego do miasta bogactwa, ile element „infrastruktury” słynnego na cały kraj lotniska Warszawa-Radom. Wpiszcie w wyszukiwarkę nazwę sieci, a algorytm błyskawicznie sparuje wynik z hasłem airport.

Ja jednak nie samolotem, ja z dworca, więc na Żeromkę cisnę z buta. To ważna uwaga, bo Radom jest spory, ale w obrębie centrum to miasto maksymalnie piętnastominutowe. Za dzieciaka wydawało mi się przepastne i pełne zakamarków, natomiast dla dorosłego Stachowicza ma wręcz idealną skalę, szczególnie w sytuacji, kiedy są tu rzeczy do zrobienia. Plan jest napięty. Chcę zajrzeć do Mazowieckiego Centrum Sztuki Współczesnej „Elektrownia”, vis-à-vis liceum, z którego (szkoły, nie MCSW, bo to otwarto dopiero w 2014 roku) po maturze chodziliśmy na kremówki. Zaraz za rogiem znajduje się Miejska Biblioteka Publiczna im. Józefa A. i Andrzeja S. Załuskich, następny punkt wycieczki. Jestem tam umówiony z nowym dyrektorem, Przemysławem Czają, i jego ekipą, a spotkanie nakręcił mi – rzecz typowa w środowisku pracowników kultury – kolega ze szkoły, krytyk literacki Piotr Sadzik. Potem ma być knajpa ze starym kumplem, który kilka lat temu wrócił i na razie zostaje, a na finał zostawiam sobie Rynek – niegdyś jeden z bardziej niebezpiecznych radomskich spotów – gdzie od 2022 roku działa Muzeum Historii Radomia z multimedialną wystawą na pięć godzin zwiedzania.

NOT

Zanim jednak wystawię nos poza sterylne wnętrza hotelu, muszę jeszcze odprawić pokoleniowy rytuał i ujawnić się w necie. Na platformę społecznościową wrzucam wpis, że jestem w mieście i proszę znajomych – szczególnie osoby, które w Radomiu były tylko przejazdem lub w celach turystycznych – o wszelkie możliwe radomskie skojarzenia, wrażenia, miejsca odwiedzone czy zaplanowane na kolejne wizyty. Spojrzenie z zewnątrz jest dla mnie bardzo ważne, bo sam zapamiętałem przede wszystkim jeden Radom: miasto szare i nijakie, z którego my, nastolatki, bardzo chcieliśmy uciec – do Warszawy, Krakowa, Poznania, Lublina, gdziekolwiek, nawet do Kielc. Tymczasem zewnętrzna perspektywa odsłania nowe oblicze starych śmieci: to, co dla nas było postpeerelowską siermięgą, dla mieszkańców innych części Polski może być wartościową historią. Na przykład pisarka Olga Drenda ujawnia się jako fanka Radomia (była już pięć razy!) i poleca mozaiki w Teatrze Powszechnym im. Jana Kochanowskiego oraz wnętrza biurowca Naczelnej Organizacji Technicznej. Szczególnie NOT, zwany kiedyś Domem Technika, to dla rodowitego radomianina dość kontrowersyjny wybór. Wszyscy oczywiście kojarzyliśmy charakterystyczne niebieskie litery na dachu „brutala”, ale sama architektura budziła raczej chłodne uczucia – gmach uchodził za brzydki, surowy relikt socjalistycznej bylejakości, jeden z symboli upadającego radomskiego przemysłu. Sam byłem w środku dwa, może trzy razy, z rodzicami na chrzcinach czy innych imieninach u cioci, gdyż w Nocie mieściła się restauracja. W drugiej dekadzie XXI wieku biurowiec został sprzedany prywatnemu inwestorowi, a ten przebudował elewację w stylu fajnowarszawskim, przy okazji remontując modernistyczny wsad: kamienne posadzki, ogromny żyrandol na klatce schodowej, mozaikowe okładziny i stolarkę. To trafiło z kolei w idealny moment, bo w ciągu ostatnich kilkunastu lat historia peerelowskiej architektury i dizajnu wreszcie doczekała się i uznania, i poważnej recepcji. Ale chociaż wnętrza NOT-u są naprawdę piękne, wątpię, żeby przeciętna mieszkanka Radomia – osoba spoza kręgów wielkomiejskiej inteligencji – kiedykolwiek wpadła na pomysł, że w starym biurowcu może znajdować się coś ciekawego dla turystów. Prędzej skojarzy, że to jeden z bloków na tyłach Galerii Słonecznej – „nowego serca miasta”, które od przeszło 13 lat wypompowuje radomskiemu śródmieściu krew, dając w zamian regularne wlewki z frytury i ciuchów.

Za to radomianin na pewno wyśle przyjezdnych pod „pomnik” serka homogenizowanego — brązowy odlew w skali 1:1, ukryty na skraju kwietnika przy Żeromskiego, zaraz obok Domu Handlowego „Sezam”. O serku wspominają wszystkie osoby radomskie i nieradomskie polecające mi Radom, choć część z nich chyba nie zdaje sobie sprawy, że w śródmieściu znajduje się łącznie 20 „symboli” przemysłowej historii miasta oraz że planowane są kolejne. Geneza rzeźb to poniekąd opowieść o priorytetach samorządowej polityki kulturalnej (nie tylko tutaj, ale w skali całego kraju): projekt został wyłoniony w plebiscycie mieszkańców i sfinansowany w ramach Budżetów Obywatelskich w latach 2018 i 2022. W ten sposób władze, zamiast na przykład doinwestować miejskie instytucje kultury, wykorzystały gotowy pomysł na promocję, a same jakoś nie mogą się rozstać z dziwacznym sloganem „Radom – siła w precyzji”. Skoro więc radomianin nie może inaczej, to ja też precyzyjnie planuję swoją drogę do „Elektrowni” i – meandrując po centrum – oglądam „symbole Radomia”, które niegdyś mi umknęły: kozaki firmy Sofix, pistolet Vis wz. 35 (Fabryka Broni), półbuty damskie, w których chodziło pół Polski (Radoskór), aparat telefoniczny Bratek (Radomska Wytwórnia Telefonów), maszynę do pisania Łucznik 1301 (Zakłady Metalowe „Łucznik”) oraz wagę domową WD-2 (Radwag).

Te miejskie „maskotki” przynoszą swojskość, są jak zabawa w poszukiwanie krasnali, czego nie da się powiedzieć o „Elektrowni” – jej siedziba wygląda jak pojazd starożytnych kosmitów, który wylądował w samym środku posttransformacyjnego cyklonu i skanuje otoczenie w poszukiwaniu śladów „cywilizacji warszawskiej”. Przed budynkiem ogromny parking zamknięty szlabanem, na wprost murowane baraki szkoły nauki jazdy, a za rogiem wyrwa po kamienicy i gastrobudki z najlepszym burgerem w kraju (chodzi o stosunek jakości do ceny). Wciąż stoi sklep, do którego chodziliśmy po wina na długiej przerwie. MCSW to najbardziej wielkomiejska instytucja kultury w Radomiu, ale też chyba najmniej radomska: jej organizatorem jest Samorząd Województwa Mazowieckiego, a inicjatorem – Andrzej Wajda, typowy radomianin, który spędził tu dzieciństwo, wyjechał i na stałe nigdy już do miasta nie wrócił. Supernowoczesny gmach – elegancka czarna skrzynka dociskana do muru przez drugą, bardziej krępą czarną skrzynkę – łączy się z odnowionym budynkiem z czerwonej cegły i jest to bardzo udany mariaż starego z nowym. Byłem tu już oczywiście przy okazji niesłużbowych wyjazdów do Radomia, natomiast nigdy wcześniej nie witał mnie w progu telebim z reklamą „nowej linii” chusteczek do nosa, które „zapraszają” na wystawę Pawła Kowalewskiego „Porażka rozumu”. Mam nadzieję, że zarządcy „Elektrowni” zdają sobie sprawę z pewnej niezręczności zestawienia tytułu wydarzenia z fotką pudła „smarkościerek” i po prostu mrugają do nas okiem. A jeśli nie, to cóż, mam ten komfort, że nie przyjechałem do Radomia jako recenzent.

Nie planuję również oceniać bieżących ekspozycji – wspomnianego przeglądu malarstwa Kowalewskiego oraz indywidualnej wystawy malarki Agaty Kus „First Time / Pierwszy raz”. Poprzestanę może na tym, że „Elektrownia” ma naprawdę spory potencjał wystawienniczy, a kuratorzy potrafią go wyzyskać przede wszystkim w sytuacjach, kiedy nie wisi nad nimi wielkie ego Artysty (niestety, nie udało mi się o to wszystko zapytać samych pracowników, gdyż komunikacja z instytucją nie należy do najłatwiejszych). Jak przystało na wojewódzką instytucję kultury, MCSW realizuje także działalność edukacyjną i wydawniczą, z czego ta pierwsza jest niestety dosyć uboga (warsztaty dla szkół i zajęcia taneczne). Kiedy jednak stary Stachowicz tak krąży po radomskim UFO i czuje się w nim trochę jak natręt, w hallu, na fotelach, kanapach i stołkach, rozsiada się młodzież z kamerami i mikrofonami i coś tam nagrywa, nad czymś intensywnie pracuje. 

Zaczynam nawet myśleć z pewnym wyrzutem, że chyba urodziłem się 8–10 lat za wcześnie. Gdybym trochę poczekał, za winklem liceum miałbym mediatekę, czytelnię, kawiarnię (szkoda, że na warszawską kieszeń) oraz kino studyjne. Może coś by to zmieniło, może po wyjeździe do Warszawy nie czułbym się wtedy taki zawstydzony – choć to pewnie tylko moje prowincjonalne fantazje. Czuję natomiast w pełni uzasadnioną zawiść, że współcześni uczniowie Czachowskiego mogą chodzić do „Elektrowni” na filmy, i to jeszcze do kina z bardzo dobrym repertuarem. W MCSW mieści się ostatni ekran studyjny w mieście, prawdziwa reduta oporu przeciwko hipermarketyzacji kultury filmowej, z własnym DKF-em, przeglądami tematycznymi i programem Młode Horyzonty Edukacji Filmowej. Kiedy pytam znajomych radomian i radomianek o kino, w odpowiedzi słyszę, że znają i chodzą, ale też bardzo często są jedynymi widzkami na sali. Co z tego – myślę – ja przecież też kiedyś siedziałem sam jak palec w Helu czy Atlanticu. Tylko, w odróżnieniu od „Elektrowni”, tamte miejsca nigdy nie były podpięte pod dużą mazowiecką instytucję i – nie posiadając żadnych budżetowych pleców – błyskawicznie upadły pod naporem wszystkożernych multipleksów. Nic nadzwyczajnego, radomskie kina po prostu zasiliły długą listę ofiar neoliberalnej polityki kulturalnej, którą w czasach pierwszych rządów PO bez żadnych ceregieli prowadzono w myśl reguły „kultura musi na siebie zarabiać”. A z jakim potężnym wiązało się to marnotrawstwem, doskonale pokazują smutne losy budynku kina Atlantic, gdzie nieprzerwanie, już od prawie 20 lat, hula sobie wiatr.

Strona urzędu miasta przypomina natomiast, że teren powiatu radomskiego to nie pustynia, lecz „dom” dla 30 instytucji kultury. Jak na kurczący się ośrodek (post)przemysłowy to całkiem niezły wynik, choć też całkiem naciągany, bo na liście znalazły się dwa multipleksy – Multikino w Galerii Słonecznej i Helios przy Dworcu Głównym – oraz dwie szkoły o profilach artystycznych: muzyczna i plastyczna. Centrum Rzeźby Polskiej w pobliskim Orońsku (17 kilometrów i około 20 minut jazdy samochodem z centrum Radomia) to z kolei Narodowa Instytucja Kultury pod auspicjami ministerstwa, choć, żeby oddać sprawiedliwość urzędnikom, także jedno z tradycyjnych miejsc weekendowych wypadów osób radomskich. Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli jest instytucją wojewódzką i ministerialną, ale już znana w środowisku literackim Nagroda Gombrowicza została ustanowiona przez Radę Miejską w Radomiu. Mazowieckie – oprócz „Elektrowni” – są także Muzeum Wsi Radomskiej i Muzeum im. Jacka Malczewskiego z przyległością w postaci Muzeum Historii Radomia. W mieście działają oczywiście liczne domy kultury – miejskie i dzielnicowe – oraz kluby osiedlowe, a największą tego typu instytucją jest Miejski Ośrodek Kultury „Amfiteatr”, wzniesiony w „czynie społecznym” na początku lat 80., a w ciągu ostatnich kilku lat zmodernizowany i poszerzony o nowe obiekty.

Wnętrze Teatru Powszechnego i NOT

Z moich obserwacji wynika, że to właśnie „Amfiteatr” zagospodarowuje ogromną część miejskiej edukacji kulturalnej. W instytucji odbywają się warsztaty i zajęcia – od teatru. przez grę na instrumentach. aż po rękodzieło i malarstwo – a od 2019 roku działa tutaj również Pracownia Nowych Mediów, gdzie można sobie przyswoić podstawy animacji, projektowania 3D, tworzenia gier, fotografii lub filmów czy, co dość ciekawe, dziennikarstwa. „Amfiteatr” – miejsce, które wcześniej znałem głównie za sprawą dorocznych występów zespołu IRA – organizuje cykliczne imprezy (np. Dni Nauki), spotkania z „gwiazdami TikToka i YouTube’a” i koncerty, a profil prezentowanej tutaj kultury śmiało można nazwać „popularnym” i kierowanym w pierwszej kolejności do dzieci i młodzieży. Taka „oferta środka” to oczywiście świetna wiadomość dla Radomia – miasta, które przez wiele lat było przez ten „środek” konsekwentnie omijane. Mam jednak wrażenie, że instytucja, której dyrektor, Waldemar Dolecki, szczyci się tytułem Innowacyjnego Menadżera Kultury za, między innymi, „umiejętne i wrażliwe budowanie uczestnictwa i włączanie mieszkańców”, mogłaby mimo wszystko pomyśleć o uboższych mieszkańcach i mieszkankach Radomia (stopa bezrobocia w powiecie wynosi 16% i wciąż jest jedną z najwyższych w kraju). Bo na razie wygląda to tak, że za wszystkie zajęcia odbywające się w „Amfiteatrze” trzeba zapłacić. Może tutaj też pomogłaby jakaś innowacja, na przykład system ulg? Sprawdziłem, że Radomska Karta Kulturalna uprawnia w MOK-u do zniżek na wydarzenia biletowane, ale zarazem wyłącza z nich warsztaty i zajęcia. A skoro ten fakt został podkreślony w publicznym komunikacie, to pewnie ktoś musiał o to wcześniej pytać.

Bezpłatne są za to zajęcia w Miejskiej Bibliotece Publicznej, a Przemysław Czaja – dyrektor instytucji od 2021 roku – mówi mi, że radomskiej demografii nie oszukasz i dlatego odbiorcami oferty bibliotecznej są przede wszystkim seniorzy. Od osób postronnych, lecz na różne sposoby związanych z lokalną kulturą, słyszę natomiast, że w MBP z roku na rok dzieje się lepiej i więcej, choć w pierwszych miesiącach urzędowania „nowego” dominował brak zaufania. Czaja jest młody i do Radomia przyjechał z Trójmiasta, co z automatu uruchamia żywotny miejscowy resentyment: „Znowu wielkomiejskie ważniaki chcą nam pokazać, jacy jesteśmy zacofani”. Rzeczywiście, „nowy” zupełnie nie przypomina typowego „człowieka z nadania”, co bywa plagą wielu lokalnych instytucji z długą historią, gdzie władzom samorządowym stosunkowo łatwo ulokować różnych „swoich” na emeryturze. Czaja robi na mnie wrażenie autentycznego zapaleńca: osoby, która lubi swoją pracę, a przede wszystkim – lubi literaturę i to, co można wokół niej zorganizować. To antypody radomskiej biblioteki, której obraz noszę w pamięci – instytucji konserwatywnej, budzącej trwogę swoją wyniosłą pałacowością oraz nastawionej wyłącznie na wypożyczanie książek.

Z Czają rozmawiamy więc szeroko i o działalności MBP, i o samym Radomiu. W bibliotece działa Radomski Klub Książki (świeża, postpandemiczna inicjatywa), odbywają się spotkania z pisarzami i pisarkami, a w sierpniu – już po dużych branżowo-czytelniczych wydarzeniach: Radomskiej Wiośnie Literackiej i Targach Wydawnictw Regionalnych – pod willę Włodzimierza Kulczyckiego zjeżdżają miłośnicy kultury oralnej, żeby wziąć udział w Ogólnopolskim Festiwalu Opowieści. Wcześniej zgarnąłem z hotelowego lobby świeże wydanie Radomskiego Informatora Kulturalnego, więc jeszcze przed spotkaniem mogłem się zorientować, że w MBP zagospodarowany jest właściwie każdy tydzień października, a zwieńczeniem miesiąca ma być „Noc Dziadów”, z koncertem „Pieśni żałobnych” Adama Struga jako głównym punktem programu. Rozmowa z Czają to także kolejna okazja, żeby przekonać się – nie pierwszy i nie ostatni raz – o zasięgach i żywotności stereotypów o Radomiu: zanim tu przyjechał, mój rozmówca był przekonany, że Radom to małe miasto, w czym oczywiście nie odbiega od 90% moich znajomych, zdziwionych odkryciem na Wikipedii, że jednak nie pochodzę z żadnej pipidówy. Dyrektor MBP zaskoczył mnie za to czymś innym: obserwacją, że mieszkańcy Radomia mają „silną lokalną tożsamość” oraz świadomość długiej historii swojego miasta.

Jest to ciekawe spostrzeżenie, bo u mnie w domu właściwie nigdy nie rozmawiało się o historii. Choćby o pozostałościach po średniowiecznym grodzie Piotrówka, z cmentarzem dokładnie przekopanym przez archeologów, gdzie w czasach mojej radomskiej młodości glebę ryli głównie menele i wagarowicze. Albo o lokacji Nowego Radomia za panowania Kazimierza Wielkiego, rozwoju cechów i statusie ważnego ośrodka handlu. Albo o historii społeczności żydowskiej, która przed wybuchem II wojny światowej stanowiła 29% mieszkańców miasta. Jasne, wiele podstawowych faktów przyswoiłem jeszcze w szkole, ale równie wielu dowiedziałem się dopiero teraz, z wystawy w Muzeum Historii Radomia. Dla mojej rodziny Radom był przede wszystkim miastem rzemieślników i robotników, którym Polska Ludowa dała możliwość awansu: ich dzieci poszły na studia do Warszawy, a potem wróciły jako specjaliści i specjalistki, zasilając szeregi tak zwanej inteligencji technicznej. Peerelowska mobilność społeczna dała tym ludziom solidny korzeń, więc minione życie – choć już nie sam ustrój i jego „siermiężną” kulturę materialną – wspominali z sentymentem. Ci, którym udało się przeżyć transformacyjną zapaść i jakoś dopasować do wolnorynkowych realiów, stopniowo stawali się klasą średnią, przyswajając sobie liberalną opowieść o „radomskich nierobach i pijakach” oraz „bastionie PiS-u”, co tylko utwierdziło ich w poczuciu wyższości i pogardzie dla „ciemniaków”. Przeważająca większość czuła się jednak przez III RP oszukana, sponiewierana i zapomniana, a godność pozwoliła im odzyskać dopiero narracja pisowska, nastawiona na walkę z „transformacyjnym układem” oraz budowanie więzi opartych na historii „narodu męczenników i królów”. Moja rodzina składa się i z jednych, i z drugich.

Narodowe Centrum Kultury, partner cyklu o kulturze lokalnej, realizuje przedsięwzięcia na rzecz decentralizacji kultury oraz wspierania i podnoszenia kompetencji pracowników lokalnych instytucji i animatorów kultury, m. in. poprzez szkolenia, webinaria, prezentację dobrych praktyk, dzielenie się doświadczeniami i sieciowanie, na przykład podczas cyklicznej konferencji Ogólnopolska Giełda Projektów oraz projektu Zaproś nas do siebie! 

I chyba dlatego było dla mnie tak wielkim zaskoczeniem, że wystawa w MHR prawie w ogóle nie uwzględnia doświadczeń współczesnych mieszkańców Radomia. Nie reprezentuje tragedii wyrzucanych na bruk robotników i spauperyzowanej inteligencji technicznej, nie docenia ich osiągnięć i życia codziennego, które – wiem to z domowych opowieści – było bogate i ciekawe. Proponuje za to narrację bardzo „marszałkowską”, opartą na konserwatywnej polityce historycznej, gdzie liczą się głównie wielkie wydarzenia, wielkie postaci, wielki heroizm i martyrologia. Tutaj dzieje miasta urywają się w momencie najbardziej dla niego kluczowym, bo ciągle żywym w pamięci radomian i radomianek – na wizualizacji „czerwonej fali” nadciągającej od strony ZSRR i zalewającej naszą część Europy. Koniec historii. Wystawę zamyka animowany film, w którym Radom staje się kolejnym polskim „feniksem, miastem odradzającym się z popiołów”, choć animowana narracja przynajmniej uczciwie rozkłada akcenty – to jedyny moment, kiedy w MHR mówi się otwarcie nie tylko o przemyśle kwitnącym w II RP, lecz także o tym peerelowskim. Oraz wskazuje na transformację jako siłę, który obróciła miasto w popiół i na długie lata przypieczętowała stereotyp „wygwizdowa, gdzie dostaje się w mordę”.

Proszę mnie dobrze zrozumieć – sama wystawa jest świetna, to bez wątpienia szczytowe osiągnięcie idei muzeum narracyjnego i multimedialnego. Sama aranżacja to małe dzieło sztuki: już pierwsza sala – z wtopionym w podłogę modelem średniowiecznego grodu i gablotami eksponującymi artefakty odnalezione na Piotrówce – zrobiła na mnie ogromne wrażenie, a dalej było tylko lepiej. Pełno tu świetnie opracowanych źródeł na długie godziny czytania i oglądania, poza tym każda część narracji – prowadzonej w porządku chronologicznym – oferuje inne możliwości interakcji: są quizy z wiedzy, zabawa w układanie witraży z kościoła św. Wacława, cyfrowa gra w budowę miasta kazimierzowskiego, średniowieczna „przebieralnia” i tak dalej. W goglach VR po raz pierwszy zobaczyłem „na własne oczy”, jak Radom rozwijał się wzdłuż regularnej osi i że deptak na Żeromskiego to jej naturalne przedłużenie. Świetne są także osoby pracujące w MHR – moim przewodnikiem po wystawie był Marcin Kępa, pracownik Muzeum im. Jacka Malczewskiego, pisarz i animator kultury, autor licznych publikacji poświęconych historii miasta i regionu. Dla mnie prywatnie również człowiek legenda, którego pamiętam jeszcze z czasów, kiedy studiował z moim starszym bratem w Warszawie, a po studiach wrócił do Radomia i pracował jako animator w Ośrodku Kultury i Sztuki „Resursa Obywatelska”. Kępa zapewnił mnie, że zostanę błyskawicznie wciągnięty w gąszcz wystawy i że dwie godziny, które przeznaczyłem na zwiedzanie, to o dwie godziny za mało. Miał rację, z MHR wychodziłem obolały i skacowany, ale też zupełnie dla mnie niespodziewanie – na nowo zajarany historią niewielkiego skrawka rzeczywistości, z którym łączy mnie mimo wszystko długa emocjonalna pępowina.

Nie zmienia to faktu, że Radom pilnie potrzebuje muzeum, które dowartościuje jego mieszkańców i pozwoli im się przejrzeć w szerszej historii polskiego awansu i polskiej modernizacji. Spojrzeć na własne doświadczenia przez pryzmat globalnych procesów, obejmujących nie tylko duże zmiany polityczne, lecz także – codzienne praktyki, style życia, małe formy oporu, dom, rodzinę czy pracę. Takiej roli nie będzie odgrywać muzeum nastawione na „królewskość”, a oldschoolowa wystawa „Przemysł, siła miasta. Radom w latach 1918–1989” to, jak na 200 tysięcy radomian i radomianek, trochę zbyt skromna inwestycja. Że na taką instytucję jest zapotrzebowanie, pokazała przecież kariera mikropomników – niepozorny oddolny projekt, który mieszkańcy bardzo szybko przytulili jako oczywistą realizację własnych potrzeby i zaczęli się nimi chwalić przed resztą świata. A jeśli nawet jakiś radomski decydent bardzo zapragnie odciąć się od serka wanilinowego i upamiętnić coś z historii popiołów, to błagam – niech to przynajmniej będzie pomnik ofiar planu Balcerowicza.

***

Na ostatniego radomskiego szluga wychodzę na Rynek. Głupio się przyznać, ale na czas wyjazdu wróciłem do palenia. To silniejsze ode mnie, tak jakbym w rodzinnym mieście stawał się starym mną: przestraszonym dzieciakiem w bojówkach, z łańcuchem zajumanym z placu zabaw i groźnie dyndającym u spodni, z „kostką” na ramieniu i smutkiem w oczach. Tylko że teraz jest inaczej, nie ma już tamtego żalu, po raz pierwszy czuję się w Radomiu bezpiecznie i na swoim miejscu. Siadam na ławce i gapię się na odnowiony ratusz – dzisiaj to chyba mój ulubiony „staromiejski” budynek w Polsce. W ciągu tych trzech dni doświadczyłem więcej kultury niż przez całe 19 lat życia w Radomiu. Taki był oczywiście cel, po to tu przyjechałem – żeby odwrócić się plecami do Warszawy i nie wchodzić w rolę dzieciaka wracającego „z wizytą”. Ale to też efekt widocznych gołym okiem zmian – zażywam w Radomiu dużo kultury, bo po prostu jest jej dużo więcej. Można nawet powiedzieć, że miasto w jakimś sensie wygrało z neoliberalną polityką kulturalną. Kiedy stąd wyjeżdżałem, wszystko się zamykało, kiedy wróciłem – stały już nowe centra sztuki, muzea, kina. Miasto się wyludnia, ale zarazem żyje w swoim tempie, zdarza się także – jak mówi moja koleżanka – że lubi pożyć w tempie Warszawy. Odkąd Radom przestał być miejscem wykluczonym komunikacyjnie, ludzie jeżdżą do stolicy i tego samego dnia wracają do domów. Fajnie, tylko czy w takim razie dawne miasto wojewódzkie jest skazane na los warszawskiej sypialni?

Bo jeśli wcześniej pisałem, że Radom wydał mi się mniejszy, piętnastominutowy, to teraz znowu stał się duży, pełen wnęk i zakamarków – zmniejszyły się natomiast moje emocje. Z dystansu to zupełnie nowe miejsce, już nie tamta szarość i bylejakość, z której za wszelką cenę trzeba się wymiksować, choćby do tych cholernych Kielc. No dobrze – nie tylko tamta szarość i bylejakość. Wciąż są tu rzeczy do zrobienia, wiele rzeczy. Stary kumpel mówi mi, że nie czuje do Radomia sentymentu, ale mnie coś jednak kłuje, coś nie daje mi zasnąć. Rezygnuję z odwiedzin u rodziny, niech żyją własnymi historiami i w spokoju oddychają radomskim powietrzem. Nic nie poradzę, mnie już tutaj nie ma. Czy umiałbym napisać o tej nieobecności tak, jak napisali znajomi literaci z Radomia – Olga Górska i Ziemowit Szczerek? Nie wiem, właśnie stąd wyjeżdżam. Co nie oznacza, że nie będę wracał. Albo że będę wracał tylko we flashbackach.

Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.Kultura Lokalna KPO


Tekst powstał we współpracy z Narodowym Centrum Kultury. 
logotyp NCK