Giżycko
Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.pl

Giżycko

Aleksandra Boćkowska

W połowie października, gdy kręcę się po mieście, jest ponuro jak na większości zdjęć Marii Szarskiej, choć pewnie dużo cieplej. Nad jeziorem Niegocin – pusto. Knajpy zamknięte na cztery spusty, wesołe miasteczko zatrzymało się w pół obrotu młyńskiego koła

Jeszcze 5 minut czytania

1.

Pierwsze zdjęcie pochodzi z 1970 roku.
Przełom kwietnia i maja był chłodny tamtego roku. Panie odsłaniały nogi, bo nie odwołano jeszcze mody na mini i trapezowe płaszcze, ale wszystkie nosiły rajstopy. Panowie przysiedli na ławkach, jak jeden mąż w kurtkach. Nie wiemy, bo i skąd, czy siedzieli ot tak, czy może czekali na seans. W kinie Fala – to przed nim rozgrywał się ów niezamierzony pokaz mód – zapowiadano specjalne seanse filmu „Bitwa o Anglię” Guya Hamiltona. Trwały też obchody setnych urodzin dawno nieżyjącego Włodzimierza Lenina: przypominała o tym plenerowa wystawa i szyld rozwieszony nad wejściem.

Zdjęć kina Fala jest więcej, z lat 60., 70. i 80., również wcześniejszych, gdy mieściło się w niepozornym przedwojennym budynku. Przebudowane w duchu modernizmu – ze skosami, przeszkleniami, mozaikami i fikuśnym neonem – zmieściło widownię dla ponad sześciuset osób, stając się dumą giżyckiej kultury.

Od piętnastu lat efektowny budynek jest martwy. Ogrodzenie chroni przed wandalami, ale pozwala sfotografować neon i mozaikę – wciąż popularne w socmodernistycznych zakątkach Instagrama. W czerwcu 2024 roku burmistrzyni Giżycka podpisała umowę z wykonawcą, który obiecał, że – zachowując zabytkowe elementy – przemieni Falę w Giżyckie Centrum Pokoleń.
Kino, wydaje się, pozostanie tam, gdzie jest – w sali widowiskowej domu kultury. Nazywa się obecnie Nowa Fala, filmy – z racji finansowo-frekwencyjnych – wyświetla tylko w weekendy, z powodów sentymentalnych korytarze zdobią fotosy z „Noża w wodzie”, filmu kręconego w pobliżu. – Gramy głównie filmy repertuarowe, ale staramy się przemycać klasykę. Mierzymy się niestety z infrastrukturą. Trudno jest zapraszać publiczność na filmy najwyższej jakości, gdy jakość odbioru jest dyskusyjna – mówi Żaneta Sarnecka-Roch, specjalistka ds. promocji Giżyckiego Centrum Kultury. – Na szczęście udało nam się pozyskać środki z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i w przyszłym roku czeka nas wymiana ekranu.

Jest środek tygodnia, więc Żaneta zaprasza do teatru. Olsztyński Teatr Głuchych wystawia performans „Moje ręce krzyczą”. Scenariusz napisany na podstawie wywiadów z 15 osobami g/Głuchymi wyreżyserowała Natalia Świniarska. Troje g/Głuchych aktorów, Małgorzata Mickiewicz, Aleksandra Lipska i Emil Wardziak, w Polskim Języku Migowym opowiada o doświadczeniu bycia g/Głuchym w świecie dźwięków. Mamy – my, publiczność – łatwo, bo dostajemy symultaniczne tłumaczenie na język foniczny. W drugą stronę dzieje się tak bardzo rzadko, a o tym, co złego z tego wynika, jest właśnie ten spektakl.

Widzki i widzowie, osoby raczej dojrzałe, nie jakaś progresywna młodzież nawykła do teatralnych performansów, oglądają w skupieniu, a gdy nadchodzi czas braw, klaszczą w PJM, czyli unoszą ręce i poruszają dłońmi, jakby wkręcali żarówki. Dyskusja trwa potem czterdzieści minut. Pytają, skąd pomysł, dlaczego podstaw PJM nie ma w programach szkolnych, przecież każdy powinien je znać, wreszcie: kiedy następny spektakl.

Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.plfot. Maria Szarska, Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.pl

2.

Drugie zdjęcie przedstawia ulicę Warszawską, najważniejszą w Giżycku. Fotografowano ją hojnie, tutaj bez okazji w rodzaju pochód, budowa, otwarcie. Jesień – gołe korony drzew i ciepło ubrani ludzie, dzieci nosiły czapki, kobiety chustki, mężczyźni solidne gumiaki. Dużo osób, spory ruch, a jednak zalatuje listopadem nawet z ekranu komputera. W chaotycznej zabudowie można dostrzec zasłużoną dla budowania giżyckiej tożsamości kamieniczkę, w której dziś mieści się Giżyckie Archiwum Cyfrowe. To tu znalazłam zdjęcia, które posłużyły za kręgosłup tej opowieści. Ulicę Warszawską w okolicach roku 1970 sfotografowała Maria Szarska – osoba, bez której Archiwum być może nigdy by nie powstało.

KULTURA LOKALNA

W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdroju, Kłodzku, Nowym Sączu, Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.

Maria Szarska przez ponad czterdzieści lat prowadziła zakład fotograficzny. Dokumentowała wszystko: miejskie imprezy, instytucje i ich personel, architekturę i wnętrza, pochody pierwszomajowe i wręczenia okolicznościowych nagród. Kiedy w 1996 roku likwidowała zakład, sprzedała Urzędowi Miasta kilkanaście tysięcy negatywów. Jan Sekta był wówczas w mieście względnie nowy – pod koniec lat 80. przyjechał tu w ślad za żoną giżycczanką. Uczył historii w szkole, w domu uczył się historii Giżycka, z czasem nawiązał współpracę z profesorem Grzegorzem Białuńskim, razem tworzyli Archiwum Mazurskie. Wkręcił się po uszy, w 2010 roku znalazł się w zespole przygotowującym pierwszą po upadku PRL monografię miasta. Wtedy dotarł do negatywów Szarskiej. Leżały na strychu Giżyckiego Centrum Kultury. – Chwyciłem się za bańkę, jak zobaczyłem, w jakim to jest stanie. Pół wieku historii naszego miasta! – wspomina.

Pomysł, by stworzyć wirtualne archiwum, krążył po Giżycku od lat, wreszcie w 2014 roku kandydujący na burmistrza Wojciech Karol Iwaszkiewicz obiecał to w programie wyborczym. Dotrzymał obietnicy i w 2016 roku powierzył bibliotece zorganizowanie archiwum. Rok później Jan Sekta, który wygrał konkurs na stanowisko szefa, dostał pokoik za czytelnią dla dzieci, komputer i skaner. Na początek zrobił stronę w Wordpressie, wrzucił trochę zdjęć z kolekcji Szarskiej, giżycczanie przynosili mu kolejne. Chciał jednak, by wyglądało to lepiej. Przeszkolił się w Narodowym Archiwum Cyfrowym, nawiązał kontakty ze znawcami archiwów społecznych, wreszcie specjaliści z Centrum Kompetencji Cyfrowych Uniwersytetu Warszawskiego ułożyli przejrzystą stronę online.

Dziś Giżyckie Archiwum Cyfrowe to instytucja. W internecie można przeglądać blisko trzydzieści tysięcy zdjęć, listów i wspomnień, jest trochę historii mówionej, na digitalizację czeka kilka tysięcy fotografii i dokumentów. – Robię to, bo taka jest rola historyka: odkrywać historię, bardzo często zapomnianą – mówi Jan Sekta.

Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.plGiżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.pl

3.

Trzecie zdjęcie pochodzi z 1937 roku i przedstawia dziewczynkę z pieskiem. Dziewczynka ma trochę ponad rok, jest pucułowata i patrzy w obiektyw lekceważąco. W spojrzeniu białego kundelka znać namysł. Siedzą na drewnianych schodach, z podpisu wiemy, że rzecz dzieje się w Wilnie.

To jedno z setek wileńskich zdjęć w zbiorach GAC. – Słyszę czasem pretensje, że pokazuję Wilno, ale przecież historia miasta to historia jego mieszkańców, a wielu giżycczan przybyło właśnie z Wileńszczyzny – przypomina Jan Sekta. Sam przedwojennej historii miasta poświęcił książkę „Dawne Giżycko w stu ilustrowanych opowieściach” i cykl wykładów „Od niemieckiego Loetzen do polskiego Giżycka”.

Swoją drogą kamienica, ściślej – piętrowy dom ze spadzistym dachem, gdzie mieści się GAC, jako jedna z niewielu przy Warszawskiej przetrwała wejście do miasta Armii Czerwonej. W Loetzen, tak jak w całych Prusach Wschodnich, wojna zaczęła się w styczniu 1945 roku i skończyła zmianą wszystkiego: mieszkańców, przynależności państwowej oraz – w dużej mierze – zabudowy. W powojennych Łuczanach prędko – jako zbyt wileńsko brzmiące –przemianowanych na Giżycko historię skrywano w rodzinnych albumach, politycznie nie była wygodna. Do Giżycka oprócz Polaków z Litwy i z Polski centralnej przybyli Ukraińcy wysiedleni w ramach akcji „Wisła”. „Matka miała pewne poczucie wyższości, że pochodziła z Polski centralnej, z przedwojennego środowiska warszawskiego. Kresowiaków, wilnian traktowała trochę jak Polaków o nieco niższym statusie – wspominał w książce socjologa Wojciecha Łukowskiego „Małe miasto w wielkim świecie” poeta Wojciech Marek Darski. – Funkcjonowała dość wyraźnie niechęć wobec Ukraińców. Jak się chciało komuś dopiec, to mówiło się «zachowujesz się jak Ukrainiec»”.

W latach 90. Darski regularnie bywał przy Warszawskiej 17, gdzie syn Ukraińców wysiedlonych w ramach akcji „Wisła”, Piotr Konstatynowicz, prowadził klub jazzowy, galerię, wreszcie – stowarzyszenie Wspólnota Mazurska. Dyskutowano, imprezowano, szukano tożsamości. Wspólnota kupiła dom i rezydowała w nim aż do 2011 roku, gdy strawił go pożar. Zabrakło pieniędzy na remont, więc za pół ceny sprzedała kamienicę urzędowi miasta. W maju 2024, wyremontowaną, miasto przekazało ją Miejskiej Bibliotece Publicznej z przeznaczeniem na siedzibę Giżyckiego Archiwum Cyfrowego. Na piętrze Jan Sekta ze współpracownikiem co sił archiwizują, parter pełni funkcję galerii – można tu zorganizować spotkanie autorskie, wystawę, wykład o historii, nawet wyświetlić film.

Podczas wizyty w Giżycku uczestniczę w pokazie filmu „Łagier 0331” w reżyserii Grzegorza Czerniaka i Jerzego Rohozińskiego z Instytutu Pileckiego. To dokument o łagrze w Kutaisi, do którego po wojnie zsyłano osoby podejrzane o niechęć do nowej władzy, między innymi żołnierzy AK z Wileńszczyzny. Wśród nich byli ojcowie i dziadkowie współczesnych giżycczan i giżycczanek – autorzy filmu dotarli do nich dzięki dokumentom zgromadzonym w GAC. Film kilkanaście miesięcy wcześniej wyświetlano w Nowej Fali, teraz emisja towarzyszy wystawie zdjęć. Przyszły głównie osoby zaangażowane w powstawanie filmu, niewiele, może kilkanaście. Po pokazie długo rozmawiają, jeszcze raz przypominają historię ojców.

fot. Maria Szarska, Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.plfot. Maria Szarska, Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.pl

4.

Czwartego zdjęcia nie potrafię wybrać.
Obchody dnia działacza kultury, które Maria Szarska sfotografowała w 1985 roku – szał. Działacze wybrali się w rejs statkiem po jeziorze Niegocin. Niestety, na żadne swawole. Usiedli w rzędach na pokładowych ławkach – jedni drzemali, inni spoglądali w dal, niektórzy odbierali nagrody. Naczelnik miasta wręczał dyplomy, pamiątkowe książki, panie całował w dłoń. Zawieszony na burcie statku szyld przypominał, że kultura jest „ważnym ogniwem świadomości społecznej”.

Szarska co jakiś czas wracała do księgarni prowadzonej w PRL przez Dom Książki. Im bardziej ustrój się sypał, tym rzadziej na zdjęciach pojawiały się wystawy o książce radzieckiej, a częściej jakieś osoby: matki z małymi dziećmi, starsi panowie czy – w ramach dokumentacji wnętrza – kobiety za ladą.

Restauracja Mazurska na zdjęciach z 1970 roku wygląda jak makieta, tylko ślady butów na śniegu świadczą, że gdzieś toczy się życie. O tym, że w Mazurskiej było wesoło, wiem z opowiadań bywalców. Dziś w miejscu modernistycznego pawilonu Mazurskiej – był piękny jak z wystawy architektury – stoi dom handlowy Batory. Tu na piętrze, w sąsiedztwie wielkiego lumpeksu, dzielnie trwa księgarnia. Książek jest spory wybór, listę bestsellerów otwiera „Armia w ruinie” Edyty Żemły, za nią plasuje się „Król Warmii i Saturna” Joanny Wilengowskiej, dalej – oprócz „Chłopek”, Stephena Kinga i niedrogiej sensacji – są między innymi Stasiuk, Dziewit-Meller czy nowy Pakuła. Trudno powiedzieć, że kłębi się tłum, ale od czasu do czasu ktoś zagląda. Jeszcze parę lat temu księgarnia była miejscem, dokąd szło się przy okazji wizyty w rodzinnym mieście.

fot. Maria Szarska, Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.plfot. Maria Szarska, Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.pl

„Do giżyckiej księgarni zachodzę systematycznie, nawet nie po to, aby rozejrzeć się w nowościach, ale by posiedzieć chwilę na czerwonej kanapie, przyjrzeć się osobom, które przychodzą po książki, porozmawiać z Krzysztofem, księgarzem, pasjonatem historii i literatury, i po raz kolejny zetknąć się z fenomenem księgarni w małym mieście” – pisał w „Małym mieście w wielkim świecie” Wojciech Łukowski.

Ja zachodzę właśnie po tę książkę. Nie pamiętam jej tytułu ani autora, mówię więc księgarzowi Igorowi, że chodzi o pracę badawczą, w której są wywiady z mieszkańcami.
– Wiem, wiem, granatowa okładka. – Księgarz szuka, ale bez skutku. Akurat się skończyła. W dziale regionalnym i tak jest w czym wybierać, wychodzę z pokaźnym naręczem publikacji o mieście i okolicach. – W swoim czasie mieliśmy chyba najlepsze stoisko regionalne w województwie – mówi Krzysztof Kossakowski, założyciel księgarni. – To była nasza lokomotywa, dzisiaj ledwie drezyna. Rynek książki w Polsce to jest czarna rozpacz. Jest tak rozchwiany, tak zderegulowany, że nie wiem, czy da się naprawić.

Czarna rozpacz sprawiła, że Kossakowski po piętnastu latach oddał księgarnię Książnicy Polskiej (był franczyzobiorcą) i teraz pracuje w niej na pół etatu. Nie przestał kochać literatury, więc wciąż działa na rzecz jej popularyzacji. We współpracy z biblioteką i Piotrem Konstatynowiczem, z którym znają się ze Wspólnoty Mazurskiej (Kossakowski jest przewodniczącym stowarzyszenia), organizuje spotkania autorskie. W lecie zaprasza pisarzy i pisarki na statek. Giżycko – jakoś to umknęło – położone jest w przesmyku między jeziorami Kisajno i Niegocin. To sprawia, że lepiej znane jest wśród żeglarzy niż pisarzy. Trwają jednak prace, by te proporcje wyrównać. W tym roku Andrzej Stasiuk powiedział podobno, że gdyby ktoś chciał przebić atmosferę spotkania na statku, musiałby zaprosić go do samolotu.

Statek należy do nazywanego tu armatorem kultury Piotra Konstatynowicza, który w latach 90. pieniądze zarobione na budowach w Norwegii zainwestował w dzierżawę statku od Żeglugi Mazurskiej. Organizował sentymentalne rejsy dla licznie wówczas odwiedzających Mazury Niemców. Dziś ma trzy pływające jednostki: „Osjana”, „Posejdona” i „Olimpię”. Autorzy, autorki i osoby ciekawe ich książek spotykają się na „Olimpii”. Gdy sezon się kończy, przyjeżdżają do biblioteki. Cykl „Cztery pory roku z literaturą” powstał, by Giżycko nie zamierało po wyjeździe letników.

W połowie października, gdy kręcę się po mieście, jest ponuro jak na większości zdjęć Marii Szarskiej, choć pewnie dużo cieplej. Nad jeziorem Niegocin – pusto. Knajpy zamknięte na cztery spusty, wesołe miasteczko zatrzymało się w pół obrotu młyńskiego koła, nieliczne łódki kołyszą się na wodzie, wzdłuż pomostu prowadzącego do przystani przechadzają się kaczki, nareszcie nie niepokojone. Ludzkich spacerowiczów nie spotykam. Sama łażę urzeczona, bo uwielbiam kurorty po sezonie. Wieczorami byłam już w teatrze i poniekąd w kinie. Gdybym została dzień dłużej, zdążyłabym jeszcze na spotkanie z Joanną Wilengowską. Podobno było emocjonujące.

Giżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.plGiżyckie Archiwum Cyfrowe / gac.gizycko.pl

5.

Najstarsze zdjęcie z historii biblioteki pochodzi z 1947 roku – wtedy powołano Bibliotekę Powiatową, której kierowniczką została Zofia Bartnikowska. Na fotografii towarzyszą jej trzy inne kobiety. Wszystkie odświętnie ubrane pozują przy stoliku z książkami. Dwie siedzą: jedna ma w dłoni coś do pisania, druga coś do czytania. Stojąca między nimi trzyma rozłożoną książkę, stojąca obok opuściła ręce. W utrzymanym w stylu retro pomieszczeniu dominują portrety wieszczów – Mickiewicza od Słowackiego oddziela roślinka. Książki na półkach ustawiono okładkami do przodu, po prawej wiszą wykresy obrazujące gwałtowny wzrost czytelnictwa, po lewej napomnienie: „Wieś woła o książkę”.

Dziś Miejska Biblioteka Publiczna mieści się w budynku, do którego wprowadziła się pół wieku temu. Woła o gruntowny remont, ale – wiadomo – zawsze są pilniejsze wydatki. Odwiedzam ją we wtorkowe wczesne popołudnie. Nie twierdzę, że zastaję rwetes, ale ciągle ktoś. Do działu dziecięcego matka przyprowadza córkę, w czytelni w jakiejś sprawie naradza się ilustratorka, ktoś przegląda prasę, w głównej wypożyczalni pytają o książki.

– Czasy są takie, że biblioteka nie może już być miejscem, gdzie po prostu wypożycza się książki – mówi Sylwia Krajewska z czytelni dla dzieci. – Usłyszałam raz od znajomego dziecka: „W mojej bibliotece pani jest stara i tylko wypożycza książki”. My staramy się oswajać z książkami i tym sposobem zachęcać do czytania.

Z doświadczenia wie, że dzieci są świetnym łącznikiem między literaturą a dorosłymi. Matki przyprowadzają je na wydarzenia – Noc Bibliotek, Halloween, integracyjne zabawy – i choćby dla zabicia czasu sięgają po książki. – Na pewno rolą biblioteki nie jest już umożliwianie dostępu do wiedzy. Każdy przecież trzyma w kieszeni smartfona. Biblioteki w takiej rzeczywistości powinny być miejscem, gdzie ludzie mogą spotkać się zupełnie za darmo, kogoś poznać, porozmawiać, wreszcie wypożyczyć książkę. – Sylwia Krajewska przekonuje, że to działa: według jej obserwacji im więcej działań dla dzieci, tym więcej książek wypożyczają dorośli.

Krajewska przyjechała do Giżycka z Olsztyna – za mężem wojskowym, giżycki garnizon jest największym w mieście pracodawcą. Któregoś dnia koleżanka przysłała jej ogłoszenie napisane jakby pod nią – biblioteka szukała kogoś, kto potrafi to, czym ona zajmuje się hobbystycznie. Zgłosiła się i wygrała konkurs.

Ewa Sylwestrzak – moderatorka Dyskusyjnego Klubu Książki o tym, by pracować w bibliotece, marzyła od wczesnej młodości. Los zdecydował inaczej. Po studiach na Wydziale Administracji pracowała w biurze rachunkowym. Potem, z pasji, w księgarni u Krzysztofa Kossakowskiego. Trochę ponad rok temu pojawiła się możliwość pracy w bibliotece. – Spełniłam marzenie sprzed trzydziestu lat. – Uśmiecha się.

Dyskusyjny Klub Książki przejęła po koleżance, która prowadziła go przez trzynaście lat. Ma teraz pod opieką kilkanaście osób, które raz w miesiącu spotykają się, by porozmawiać o książkach. Tytuły wybierają z listy udostępnianej przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Olsztynie, finansowaną z programu Instytutu Książki. Rzadko są to bestsellery, raczej książki zadomowione na rynku od dłuższego czasu. „Kieszonkowy atlas kobiet” Sylwii Chutnik, „Anomalia” Hervé Le Telliera, „Małe życie” Hanyi Yanagihary, „Wyznaję” Jaume’a Cabré. – Jeśli trafią w czuły punkt, wywołują gorące dyskusje – mówi Ewa Sylwestrzak.

6.

W Giżycku mieszka niecałe trzydzieści tysięcy osób. W spotkaniach literackich organizowanych przez Miejską Bibliotekę Publiczną uczestniczy (dane z 2023) mniej więcej trzy tysiące sześćset. Na poszczególne imprezy przychodzi około pięćdziesięciu osób, chyba że urodziny ma Wisława Szymborska albo Jan Sekta opowiada o zbrodni katyńskiej czy historii miasta – wtedy kilkakrotnie więcej.

Urząd na konieczne zobowiązania wydaje w ciągu roku trochę ponad 151 mln zł, w tym na kulturę około 5,3 mln zł. O milion więcej niż na kulturę fizyczną, o milion mniej niż na gospodarkę mieszkaniową. Brzmi dobrze, ale nie wystarcza. Ludzie pracujący w kulturze piszą więc wnioski o granty. Brakujące pół punktu wydaje się największą ich zmorą, od kilku osób słyszę o projektach, które przez cholerne pół punktu nie doszły do skutku. Jednak działają. Bo, jak mówi Krystian Borkowski, pastor z kościoła ewangelickiego, w którym odbywają się koncerty i wystawy, kultura otwiera – powoduje, że ludzie przestają się bać.

Przed spektaklem „Moje ręce krzyczą” w kinie Nowa Fala zorganizowano warsztaty. Uczestnicy – g/Głusi i słyszący – mieli kilka zadań, między innymi dokończyć zdanie „Mam prawo do…”. Wpisali: sprawiedliwości, życzliwości, normalnego traktowania, uczciwości, własnego zdania, do szczęścia, wolności, miłości, bycia akceptowanym, do pełni życia, do życia na własnych zasadach (w granicach prawa), bycia tym, kim zdecyduję się być, własnych decyzji, własnego ciała, powiedzenia „nie”, bezpieczeństwa, relacji, istnienia, bycia widzianą, słyszaną, rozumianą, do szacunku, pomyłek, do bycia takim, jakim się jest dzisiaj tutaj, przyjemności, zachcianek, ekspresji, do wszystkiego, co każdy człowiek na ziemi, aborcji, bezpiecznego przyjemnego seksu, braku poczucia winy, bycia niemiłą, okradania wielkich korporacji, świata bez kurwa reklamy. Poproszono ich też o zdefiniowanie, czym jest norma. Ktoś wpisał: „Jakiś konstrukt głupowaty”.

Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.Kultura Lokalna KPO