Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (14)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Jako petsitterka score mam nawet lepszy niż jako poetka, więc zleceń mi nie brakuje. Henia poznaję w środku mrocznej zimy, ma on smycz flexi i cieniutką do niej obróżkę

Z głową jest, jak to z głową: czasem pracuje, czasem nie pracuje. Z sercem jest, jak to z sercem: czasem jest wydolne, a czasem połamane. Epickie kombo zachodzi, gdy niepracująca głowa połączy siły z sercem, które jest jak umierający łabędź, a czynsz i tak zapłacić trzeba. W takich chwilach uciekam się do petsittingu. Jako petsitterka score mam nawet lepszy niż jako poetka, więc zleceń mi nie brakuje. Ekonomia tej pracy co prawda podobna jest ekonomii pracy kuriera rowerowego rozwożącego jedzenie, ale ryzyko zapalenia pęcherza mniejsze. Niewielkie bądź średnie ryzyko zapalenia pęcherza jest dla mnie zawsze istotnym benefitem podejmowanego zajęcia. Poza tym lubię zwierzęta, a większość zwierząt lubi mnie. Był raz jeden buhaj, hen, pod rosyjską granicą, dwa kilometry od obwodu królewieckiego, który mnie nie lubił, ale to było w zeszłym roku w lutym. Gdybym dostała drugą szansę, na pewno doszlibyśmy do opartego na wzajemnym poszanowaniu granic konsensusu. Z tym hen-buhajem.

Petsitting, podobnie jak wolno pasący się buhaj, uczy pokory, bo niby nie zgadzają cię do byka, a do kundelka rozmiarów drukarki laserowej, często jednak kundelek ma życie wewnętrzne równie skomplikowane jak pokręcone jest życie wewnętrzne drukarki. Nie dałabym, chcę zaznaczyć, rady opiekować się profesjonalnie drukarkami laserowymi, już swojej własnej sprawiam bowiem dotkliwy zawód. Taki wniosek wyciągam ze sposobu, w jaki się do mnie odnosi. Rodzeni rodzice mnie tak nie terroryzowali ani nawet inne dzieci w szkole. Ostatnio, zmieniwszy toner i dołożywszy papieru, po kwadransie oczekiwania na niepełną stroniczkę pilnego wydruku, powiedziałam do niej: „To nie twoja wina, tylko moja”. Nie, nie zaczęła drukować, ale przynajmniej ustaliłyśmy hierarchię w stadzie. Teraz jestem tuż za kotem, drugim kotem, trzecim kotem, psem i drukarką laserową. I na wszystkich zarabiam, doglądając cudzych zwierząt.

Zatem kundelek, nazwijmy go Henio, bo tak się wabi. Henia poznaję w środku mrocznej zimy, ma on smycz flexi i cieniutką do niej obróżkę. Henio grzecznie idzie przy nodze na tych swoich nóżkach, aż nagle przychodzi mu do głowy ze sobą skończyć. Rozumiem takie zachowania, walczę z podobnymi u siebie. Zaczyna biec bardzo, bardzo prędko, tak prędko, że nie zdążam zablokować smyczy i ani się spostrzegę Henio zwisa w swojej cieniutkiej obróżce z murku okalającego podwórko pięć metrów dalej i patrzy na mnie jak Schopenhauer. „O, Heniu”, mówię, „nie na mojej zmianie”. Rezygnujemy z podwórka, idziemy w tereny zielone po drugiej stronie ulicy i jest to kluczowy błąd, który przesądzi o dynamice naszej wspólnej przyszłości, bo okazuje się, że tam właśnie w dzikich chaszczach budują nową szkołę. Henio zastyga w stuporze, wpatrzony w robotników noszących wysoko na drugim piętrze pręty zbrojeniowe. Heniowi się one muszą wydawać steampunkowymi wariacjami na temat patyków, bo po prostu nie może się oderwać. Nie daje się też przekonać, żebyśmy podeszli w stronę rzeki, gdzie może będą wiecznie wściekłe łabędzie, a to zawsze jakiś zastrzyk adrenaliny. Stoimy u stóp budowy, moje bieda-emu z Pepco zasysają błoto aż po kolana, a Henio chłonie widok. Kolejnego dnia i jeszcze kolejnego z Heniem nie ma dyskusji: zaraz po wyjściu z klatki schodowej skręca gwałtownie ku przejściu przez ulicę. Jeśli długo patrzysz na robotnika niosącego pręt zbrojeniowy, robotnik spojrzy na ciebie, zwłaszcza gdy w strugach marznącego deszczu wystajesz przed budową kolejny dzień. „To nie ja, to pies!”, wołam usprawiedliwiająco i od razu rozumiem, że niekiedy lepiej jest zmilczeć.

Petsitting pokazuje też, jak różne podejście mogą mieć do pojęć, wydawałoby się, jednoznacznych ich użytkownicy. Idę pierwszy raz do trzech kotków, które nawzajem prześcigają się w rozkoszności, robię dokumentację fotograficzno-filmową, wysyłam. „Ojej”, odpisuje właścicielka, „ja myślałam, że pani pójdzie wieczorem”. Sprawdzam poprzednią wiadomość, napisane jest: pora odwiedzin dowolna. „No tak”, pisze właścicielka, „ale ja miałam na myśli osiemnastą”. Rozumiem, że miewam dłuższe okresy nieaktualizowania kodu kulturowego, ale kiedy wreszcie loguję się do świata, nie spodziewam się przesunięć semantycznych dokonanych z aż takim rozmachem. Znowuż innego dnia do innych kotów idę, bez przesadnych oczekiwań, bo „one do pani nie wyjdą”, uprzedza właścicielka. Aha. „Ale proszę z nimi posiedzieć”. Aha. Znaczy z ich mniej lub bardziej dotkliwą nieobecnością. Znakomita jestem w posiadywaniu z czyjąś lub czegoś nieobecnością, więc wchodzę, gromko wołam „kici, kici”, zdejmuję buty, siadam na dywaniku przy niskiej ławie i siedzę. Na ławie leży brzuchem do dołu czasopismo, które po odwróceniu na plecy okazuje się kulturalno-literackim. Otrzepuję się jak pies. Pismo w dodatku zawiera mój wiersz. Zrywam się w panice. „Ja tu do kotków przyszłam!”, rzucam w ich nieobecność i nagle wzrok mój pada na półkę z książkami. „JoJo’s Bizzare Adventure”, wszystkie tomy. Sprawdzam, czy na pewno mam czyste ręce, wyciągam pierwszy i czytam. Czytam tak długo, aż koty wychodzą, bo obserwowały mnie z ukrycia zastygłą nad książką i myślą, że umarłam, i planują mnie zjeść. Przewidziałam to i zrobiłam wokół siebie zasieki z misek z karmą. Sprawdzam jeszcze raz w aplikacji, jak długie jest to zlecenie: cztery dni. Oj, to nie zdążę przeczytać do końca.

Kotki w petsittingu zazwyczaj chodzą parami, a te parą wchodzą mi na głowę, co w sumie wolę, bo przynajmniej wiem, że przyszłam do żywych zwierząt, nie do truchełek. Właścicielka ogromnie nalega, żebym po zadaniu zwierzynie i oporządzeniu kuwet napiła się kawy lub bezalkoholowego piwa albo zjadła czekoladę, które to towary specjalnie dla mnie przygotowała. Zdalnie nalega, bo jest z rodziną nad morzem, ale usilnie. Wszystkie trzy idee – kawy, piwa zero procent i czekolady – są dla mnie niezrozumiałe, zaś największą rezerwę budzi czekolada. Odpisuję, żeby nie wyjść na niewdzięczną, że za czekoladę bardzo dziękuję, ale kawy się chętnie napiję. Jest to wielkie kłamstwo, ale przecież nikt się nie zorientuje. „To czekoladę proszę chociaż dla dzieci wziąć!” Z jednej strony jest mi miło, że wyglądam na dzieci, którym się przynosi czekolady, z drugiej jakoś nie bardzo widzę zgrywanie z nimi kalendarzy w celu jej przekazania. Zwłaszcza moją pracującą w handlu detalicznym córkę trudno jest złapać, bo sklep należy do międzynarodowej korporacji. Trzy lata temu spróbowałabym im tę czekoladę przekazać na Zoomie, ale magiczne czasy minęły. „Koniecznie!”, pisze właścicielka. Jak koniecznie, to koniecznie. „To może dla drukarki wezmę”, odpisuję. „A nuż”. Wkładam czekoladę do plecaka, wiadomości nie wysyłam, żegnam się z kotkami, zamknąwszy drzwi, wrzucam klucze do kieszeni, w której czeka już pozostałych kilka kompletów, unoszę czekoladę w mrok. I tak to w tym petsittingu jest.