Zduńska Wola
Dawny budynek telekomunikacji, fot. Maciej Podgórski

33 minuty czytania

/ Obyczaje

Zduńska Wola

Olga Hund

Jak opisać dopiero co poznane miasto? Jak pogodzić się z tym, że będzie to tylko prywatny widoczek, niewiele więcej? Widoczek kogoś, kto lubi śmieszne napisy, miasta średniej wielkości i muzykę hardcore

Jeszcze 8 minut czytania

Czy wiesz, że tam dzieje się dużo muzyki HARDCORE?” – pisze do mnie kolega z Poznania, gdy wrzucam w internet zdjęcie ze Zduńskiej Woli.
„Wiem. Właśnie chcę o tym pisać”.
„Aaa, no to gicior, właśnie się zastanawiałem, czy o tym wiesz”.

Parkujemy, zupełnie przypadkowo, naprzeciwko remizy strażackiej, pod którą – poruszenie. „Poruszenie” to opierające się definicjom zjawisko przywołujące takich ludzkich sępów jak ja szybciej niż megafon. Ludzie kłębią się pod remizą, wchodzą i wychodzą, na otwartych na oścież drzwiach wisi narysowany markerem plakat. Po jego prawej stronie uśmiechnięta głowa z trzema włosami, muszką pod szyją. I strzałka – tak długo poprawiana pisakiem, że przypomina krzemieniem dłubane ryty z jaskini. Do tego dwa napisy: „wystawa modeli” i „zapraszamy. A no tak, jeszcze ten pan. Mężczyzna w bluzie z napisem Problemboy, który nie stwarza żadnych problemów, wręcz przeciwnie, wydaje się je rozwiązywać. „Którędy na wystawę?” „Tędy!” Mężczyzna zawiaduje poruszeniem, wprowadza ład i porządek, doradza i namawia przechodniów: „Idźcie tam, polecam, zobaczcie, ile tam zabawy!”.

Wchodzimy. W środku tej zabawy naprawdę dużo. Są starsi pasjonaci modeli i starsi pasjonaci samochodów. Są dzieci, które przyglądają się autom: „takimiałdziadek”, „atentoniewiemnawetsamcotojest”... Wystawa inauguruje działalność modelarni MODELik. Prezentuje światy ogromne i złożone: modele samochodów starych i nowych, osobowych i ciężarówek, pojazdów wojskowych, samolotów. Zatrzymujemy się przy miniaturce naszego auta. Ktoś z organizatorów mówi, że niektóre modele to prawdziwe rarytasy, osiągają niebotyczne ceny i mogą stanowić niebagatelną inwestycję. „Mój Boże!” – wyrywa się jednemu ze zwiedzających na widok ciężarówki.

Gubiąc się z moim chłopakiem na wystawie i wychodząc z powrotem na ulicę, myślę o kilku rzeczach. O tym, że choć tendencje są spadkowe, tutaj z jakiegoś powodu wciąż „dzieje się muzyka hardcore”; że niewiele wiem o Zduńskiej Woli; że czuję się bezradna wobec zasad obcego mi gatunku reportażu i licznych pokus, które mogą na mnie czyhać, którym tylu przede mną uległo. Jak opisać dopiero co poznane miasto? Jak pogodzić się z tym, że będzie to tylko prywatny widoczek, niewiele więcej? Widoczek kogoś, kto lubi śmieszne napisy, miasta średniej wielkości i muzykę hardcore.

Ludzie wciąż kłębią się przed remizą. Problemboy zrobił sobie przerwę na papierosa, ale nawet z kiepem w dłoni nie wychodzi z roli. Mogłabym o nim napisać całe opowiadanie, wręcz sagę. Zaczynam tworzyć sobie w głowie zmyślone historie na jego temat: wiecie, co właśnie powiedział? To nie fikcja, to reportaż, muszę te zapędy ukrócić i nad nimi zapanować. Czuję, że bez sztywnych zasad się nie obejdzie, ustalam więc dwie. Pierwsza brzmi: nie będziesz kłamać. A druga, dla pewności: ani zmyślać, choćby nie wiem jak cię kusiło.

KULTURA LOKALNA

W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdroju, Kłodzku, Nowym Sączu, Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.

Zanim z wystawy wyjdzie mój chłopak, który – jak się okaże – kupował magnes z motorem dla kolegi i wrzucał drobne do puszki z datkami na rozwój modelarni, dorzucam do moich dwóch zasad jeszcze jedną. Że nikogo nie spytam, jak nie pytam w Krakowie czy Warszawie, czy nie myślał o wyjeździe.

„Na turyście”

Dziś jesteśmy tu „na turyście”, na jeden dzień. Chcę się zorientować, gdzie i co w tym mieście jest, trochę je przewąchać i zaplanować dłuższą wizytę. Jutro w miejskim ratuszu jest koncert Jen Pop z kalifornijskiego skate-punkowego zespołu The Bombpops. Niedługo później Bullshit Detector i Liberty & Justice, dwóch streetpunkowych zespołów z Teksasu.

O 13.00 jesteśmy umówieni z Pawłem, który urodził się i pracuje w Zduńskiej Woli, ale mieszka w pobliskim Łasku. Związany od dawna ze sceną hardcore punk Paweł jest trenerem sztuk walki, który z pasji i dla zajawki przyjeżdżał co tydzień do Łodzi, żeby poprowadzić trening lokalnych załogantów. Kiedy zadzwoniłam, żeby umówić się na termin wizyty, Paweł bardzo się ucieszył. „Wszystko ci pokażę, popytam ludzi, udostępnię własne archiwa” – obiecał.

W Kantorze, gdzie pracuje Paweł, czekają jeszcze dwie osoby: Maciek i mieszkająca na co dzień w Poznaniu Iwona, z którymi wyruszamy na krótki spacer. Lekko mży, ale po chwili się wypogadza. „Przejdziemy się taką piękną ulicą” – mówi Maciek i rzeczywiście skręcamy w ulicę Fabryczną, świeżo wyremontowany woonerf, który w październiku może nie jest już oazą zieleni, ale w lecie musi wyglądać sympatycznie: ławeczki, huśtawki, archiwalne zdjęcia przemysłowego tkackiego miasta. Iwona z Maćkiem dogadują szczegóły jakiegoś koncertu. Okazuje się, że Maciek od ponad dwudziestu lat gra na basie w ska-punkowym zespole Delix. Mijamy kilka nieczynnych miejsc, „w których kiedyś odbywały się koncerty”, dwa dawne kina (na jednym z nich wielkie fotografie Pawła i Rafała Królikowskich, aktorów pochodzących ze Zduńskiej Woli) i salę bankietową przy hotelu Hades, kiedyś klub U Igora, obecnie do wynajęcia.

Przechodzimy też obok pięknie odnowionych tkackich domów, w jednym z nich znajduje się biuro architektoniczne, w drugim kawiarnia Jurydyka, urządzona – na pierwszy rzut oka – w krakowskim stylu. Gdy przyjdziemy tu z Maćkiem kilka dni później, z ulgą odkryję, że nie ma w niej krakusów. Na skrzypiących starych krzesłach, przy okrągłych stołach z serwetami, w otoczeniu książek, obrazów, zdjęć w ozdobnych ramach i pianina w rogu sali (jeszcze niedawno co czwartek odbywały się tu koncerty jazzowe) będą siedzieć nie zgorzkniałe profesory, a zwyczajni, wyglądający na szczęśliwych ludzie: para na randce jedząca naleśniki i cztery rozbawione kobiety w średnim wieku pijące piwo z sokiem. W sali z kredensami i rzeźbionymi półkami, obok przepięknego starego gazetownika stoi stół do bilarda i tarcza do rzutków. Jesteśmy też my. Maciek w koszulce Madball przeprosi, że się nie ubrał bardziej elegancko. Będzie to absolutnie bez znaczenia, bo w tej eleganckiej scenerii nikt nie będzie „elegancki” – w tym przerażającym, kunsztownym krakowskim wydaniu, od którego przez całe życie będę uciekać.

 Odrestaurowany dom tkacki przy ul. Złotnickiego, fot. Maciej Podgórski Budynek dawnego kina Tkacz, fot. Maciej Podgórski
                                                                                                                                                                            Odrestaurowany dom tkacki przy ul. Złotnickiego; budynek dawnego kina Tkacz, fot. Maciej Podgórski


Mijamy niewielkie wzniesienie, które Iwona nazywa „jabolowym wzgórzem”, i klub muzyczny, który w lecie nazywa się La Palma, a zimą Variete. Tu też kiedyś „odbywały się koncerty”, w tym wiele pod szyldem cyklu Maximum Destruction. Grały zespoły ze Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Francji, Łotwy. Countdown to Armageddon, Nuclear Frost, Tesa. Na plakatach z tego okresu nierzadko wypisane są całe trasy koncertowe: Berlin, Praga, Zduńska Wola.

Pisze do mnie Żółw, kolega:

ja tam byłem na Take Offense w 2018
i jechałem pkp z pzn
jakoś jesienią
ogólnie mrok i miejsce narodzin kolbego
ale koncert rewela
ludzie z całej pl”.

„Wydaje mi się, że mieliśmy w okolicach wczesnych dwutysięcznych wspólnego ze Zduńską Wolą bookera z Niemiec – mówi mi w późniejszej rozmowie Michał, edukator i aktywista rowerowy z Lublina, organizator niezliczonej ilości niezależnych koncertów. – Często było tak, że zespół przyjeżdżał do Polski i grał w trzech miastach: Lublin, Zduńska i coś jeszcze, najczęściej Wrocław. Zduńska potrafiła ściągnąć bardzo dużo osób na te koncerty, mi się to czasem nawet w Lublinie nie udawało”.

Podchodzimy do odrestaurowanego budynku przy ul. Królewskiej. To dawna fabryka braci Pinczewskich o pełnej nazwie Przemysł Bawełniany i Półwełniany Bracia Pinczewscy, zatrudniająca w latach 30. XX wieku od 155 do 300 osób. We wczesnych latach 90. mieściło się tutaj centrum kulturalne Mrowisko, odbywały się wystawy, projekcje filmowe, punkowe, metalowe i hardcore’owe koncerty.

Paweł i Maciek opowiadają, jak to wtedy wyglądało: powybijane szyby, sypiące się ściany, kable poprzeciągane byle jak. Wiele takich miejsc – na które ja też się przecież załapałam – było rozsianych po całej Polsce. Pojawiały się wszędzie tam, gdzie lokalne załogi i artyści bez hajsu, ale z godną podziwu energią budowali, metodą do it yourself, swoje enklawy. W Mrowisku też grywały kapele z USA. Zastanawiam się, jak ludzie z Kalifornii patrzyli na ludzi ze Zduńskiej Woli i odwrotnie. Co widzieli? Od Maćka wiem, że na koncertach w Mrowisku pojawiała się zduńskowolska telewizja, obowiązkowo z kimś niekoniecznie obeznanym w d-beacie czy hardcorze, ale znającym angielski. Bardzo jestem ciekawa tych rozmów. O co wzięta z łapanki osoba mogła pytać członków niezależnych kapel w 1993 roku? „Czy podoba się państwu nasze miasto?” „Podobało się?”

Mrowisko

Rozmawiam z Jackiem z łódzkiego wydawnictwa Retkinia Records, wokalistą zespołu Disable, człowiekiem o niebywałej pamięci i talencie oratorskim. Jacek pamięta, w co był ubrany i co robił jesienią 1994 – pod warunkiem, że były to własnoręcznie uszyte portki i że był tego dnia na koncercie. Pytam go: „Jeździłeś na koncerty do Zduńskiej Woli? Masz jakieś anegdotki?”.

Po sekundzie Jacek odpowiada: „Mam! Dwie!”.

Anegdota nr 1:
Byliśmy w Mrowisku na koncercie Boot Down The Door z Niemiec i była tam załoga z Giżycka i z Łap, czyli Anti Hostility i Fear of Conform, wśród nich „Łapiak”. Put Down The Doors zagrało zajebisty koncert, no i po nim się tam pojawiły te wszystkie hasła PRZYJECHALI NIE WYJADĄ. Publika nie chciała ich absolutnie puścić ze sceny i „Łapiak” z Łap wskoczył na nią, chwycił wokalistę za nogi i po prostu leżał na ziemi i go trzymał. I zespół musiał dalej grać. Bisów tam wtedy zagrali prawie tyle, ile trwał cały ich set. A sety się wtedy grało nie po dwadzieścia minut, jak dziś, ale pół godziny i więcej. I przez ten cały czas „Łapiak” trzymał typa za nogi i oni po prostu musieli grać.

Anegdota nr 2:
Pojechaliśmy tam w 1994 roku na Oi Polloi, z Łodzi nas było chyba ze trzydzieści albo czterdzieści osób. Pamiętam, że przed koncertem – a było totalnie zimno – na podwórku tej fabryki zostało rozpalone ognisko, ale wiesz, takie jak na jakichś koloniach czy obozie. Ktoś tam natargał różnych rzeczy do palenia. Ten płomień to miał z cztery czy pięć metrów. No a później weszliśmy na koncert. To był czas polskich refrenów śpiewanych przez Oi Polloi. Czyli oni zamiast: „John Major, fuck you”, w refrenie śpiewali: „Wałęsa, spierdalaj”. Później, jak Oi Polloi przyjeżdżało na kolejne trasy i Wałęsa nie był już prezydentem, to trzeba było ich na bieżąco korygować. Wiesz, przyjeżdżali na pierwszy koncert i chcieli śpiewać: „Wałęsa, spierdalaj”, ale ludzie im mówili: „Ej, ale Wałęsa już nie jest prezydentem, teraz jest Kwaśniewski”. „Jak, jak?” „Kwaśniewski”. „Dobra, to się uczymy: Kwaśniewski, spierdalaj”.

Ulica Łaska, fot. Maciej Podgórski


Stoimy pod dawnym Mrowiskiem i gadamy. O zduńskowolskiej Kontroli W, o późniejszych Kosmetykach Mrs. Pinki, o dziennikarzu Wojciechu Jagielskim, który był perkusistą obu tych zespołów. O The Corpse, o których mówi się, że zapoczątkowali hardcore w Polsce. O naprawdę dużych koncertach muzyki niezależnej, które odbyły się w ostatnich latach w Zduńskiej Woli, i tych, które zaraz się odbędą: D.R.I, Integrity, Slapshot, Pro-Pain. I nagle Paweł mówi na jednym wydechu, że ze Zduńskiej jest jeszcze jedna znana persona, czyli Max Factor. A ja mówię: „Tak, tak”, i się uśmiecham, jestem zmęczona i mój mózg z opóźnieniem przyjmuje szokujące informacje. Zastanawiam się, czy się nie przesłyszałam. Jaki Max Factor?

Dopiero w domu, na odręcznie przez Pawła napisanej kartce z informacjami o „Zduni”, którą dostanę zapakowaną w koszulkę, znów natrafię na tę informację. I okaże się, że Max Factor to nie „imię jakiejś baby”, jak pewnie odpowiedziałabym, gdyby ktoś zmusił mnie do odpowiedzi, ani „jakaś durna, nieodnosząca się do niczego nazwa w stylu maksymalny czynnik”, ale skrót od imienia i nazwiska zduńskowolskiego Żyda Maksymiliana Faktorowicza, który tę firmę z kosmetykami zwyczajnie stworzył.

Faktorowicz urodził się w 1872 roku w Zduńskiej Woli, później wyjechał z rodziną do Łodzi – a jeszcze później do Moskwy i w końcu do USA. Tam zrobił tę oszałamiającą karierę (choć już i wcześniej odnosił sukcesy jako perukarz rosyjskich elit w Moskwie) w tworzeniu kosmetyków do makijażu i malowaniu Marleny Dietrich czy Poli Negri. To również on ucharakteryzował Borisa Karloffa na Frankensteina w słynnym filmie z 1931 roku. Zaskoczy mnie później, że w całej Zduńskiej Woli nie znajdę nawet małego pomniczka czy kąta (a najlepiej mrocznej piwnicy) poświęconego tej postaci w lokalnym muzeum. Bo choć – jak to mówi mój kolega o planszówkach – wolałabym dwa tygodnie siedzieć i patrzeć się w ścianę niż pamiętać o malowaniu twarzy, to kulisy charakteryzacji Frankensteina zaciekawiłyby mnie bardzo.

Wracając do domu, wrzucam zdjęcia i dostaję wiadomość od kolejnej osoby. Pisze do mnie, prosząc, żeby nie ujawniać jej nazwiska: „Mi się wydaje, że tam w samorządzie jest ktoś z ekipy i stąd ten hardcore w ratuszu”.

Atmosfera zagęszcza się, jak u Agathy Christie.

Czekay

Nikt w pociągu nie je, tylko ja. Z dwóch długich bagietek zrobiłam sobie kanapki, kupiłam półtoralitrową wodę gazowaną i siedzę w pociągu Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej objuczona jak na targ. A w środku atmosfera bardziej jak w tramwaju niż na statku międzykontynentalnym. Tylko ja czuję się jak obieżyświat, bo wsiadłam do pociągu. Pozostali pasażerowie wyglądają, jakby jechali do lub wracali z pracy, nie interesuje ich, co tam za oknem. Wielu ma rowery. Z Łodzi Kaliskiej do Pabianic jedzie się 15 minut, do Łasku 29 minut, do Zduńskiej Woli od 31 do 41, mijając po drodze miejscowość o wspaniałej nazwie Chechło.

W Zduńskiej Woli chcę zostać na kilka nocy. Spać mogę w hotelu Hades, który jest w samym centrum miasta. Nie powiem, że nie kusiło, żeby sprawdzić, jak to jest wyspać się w zaświatach. Ale Hades to hotel trzygwiazdkowy i uznałam, że mogą się tam bawić jacyś martwi przedsiębiorcy, martwi dziennikarze, martwi bogacze, może nawet martwi księża (księża w piekle??), a ja nie miałam ochoty na spotkanie z żadnym z nich.

Wybrałam więc schronisko młodzieżowe i idę teraz do niego z plecakiem, pełną butelką wody mineralnej w jednej ręce i bagietką w drugiej, z dworca to trochę ponad pół godziny. Praktycznie cały czas prosto, praktycznie jedną ulicą z pasem zieleni pośrodku. Miasto, mimo słońca, wygląda w tej części na jakieś przysadziste, ciężkie, ale to nic nie szkodzi, bo ja lubię przysadziste i ciężkie miasta. Mijam sklepy, które nazywają się wszędzie tak samo i takie, przy których nazwie przystaję. Sklep z bielizną Noce i Dnie. Reklama liceum zapewnia, że mogę zostać, kim chcę.

Schronisko nazywa się Czekay i nie mam pojęcia, skąd ta nazwa. Sądzę – znów – że to coś w stylu Max Factor czy pożyczki Okay, której reklamę widzę w centrum miasta (mam nadzieję, że jej nazwa wzięła się stąd, że jak ktoś nie może pożyczki spłacić i szczerze się do tego przyznaje, słyszy w odpowiedzi: „Okay, nie ma sprawy”). Dopiero wizyta w Muzeum Historii Miasta Zduńskiej Woli uzmysłowi mi, że Czekay to nazwa „organizmu miejskiego”, który znajdował się tu przed powstaniem Zduni. Pan na recepcji pyta, czy chcę zobaczyć pokój. Kręcę głową. Dostaję pokój na parterze, z trzema łóżkami i dużym balkonem. W schronisku mieszkają uchodźcy z Ukrainy, po korytarzach ganiają się dzieci, słychać szczekanie pieska, z kuchni pachnie obiadem.

Zduńska Wola ma 39 tysięcy mieszkańców, których nie widać na ulicach. Spaceruję średnio dwanaście kilometrów dziennie, raczej wyludnionymi ulicami. Codziennie mijam sklep zoologiczny Żako, sklep rybny Rybka, na pewno kilkanaście razy przechodzę obok reklamy z napisem: „Zrób pozwolenie na broń ostrą – szybko i prosto”, i księgarnię Na Rogu. Na wystawie najnowsze książki Filipa Springera i zduńskowolskiej pisarki Joanny Gajewczyk. Informacje o ofercie: markery do tkanin i markery do nagrobków. Kupię tam tylko dwie książki, bo nie chce mi się taszczyć więcej z powrotem do Łodzi, ale wpadać będę częściej – do kota Czesława, który mieszka w księgarni na stałe. Kiedy go poznałam, leżał na biografii Jeremiego Przybory, książce o Janis Joplin, kilku Kingach, ogon położył na najnowszej Sobolewskiej i domagał się głaskania.

Jednego dnia wpadam do Pawła do pracy, do kantoru. Funty, dolary i euro skaczą i spadają, kiedy my rozmawiamy o muzyce, przeszłości, podnoszeniu się i upadaniu. Gdy temat schodzi na fantasy, science fiction i uniwersum Metro 2033, Paweł wyciąga sfatygowane kartki z zeszytu i czyta mi swoją, niewydaną jeszcze prozę. W opowieści o aniele Urielu mieszają się różne wątki. Są tam krasnoludy i niziołki na dworcu Łódź Fabryczna, są elfy, jest nawet Cyrankiewicz. Bardzo to nieeleganckie, ale po wizycie w muzeum historycznym w podobny sposób myślę o tym mieście – jak o Uniwersum Zduńskiej Woli, w którym mniej lub bardziej harmonijnie mieszały się wpływy: polskie, żydowskie i czeskie.

W tężni

Zwiedzam wszystko, chodzę wszędzie, próbuję nawet wejść do bazyliki pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ale jest zamknięta. Pod koniec października odbywa się tam „Bal wszystkich świętych” dla dzieci. „Przebierz się za swojego ulubionego świętego i przyjdź na bal” – zachęca plakat.

Wypatruję młodych, ale poza grupkami zogniskowanymi wokół szkół i przystanku autobusowego, skąd odjeżdżają autobusy do pobliskich miejscowości – rzadko ich spotykam. Młode są za to murale, wszędzie murale. Zduńska Wola z początku dwudziestego wieku, czarne koty w motkach wełny, kwiaty, króliki jak z „Alicji w Krainie Czarów”, portret olimpijki Róży Kozakowskiej i przedwojennego burmistrza miasta, rewolucjonisty i działacza PPS Tadeusza Szaniawskiego. Pod nim cytat, który z korzyścią dla wszystkich mógłby się z ul. Łaskiej transportować na chwilę do Warszawy, na Wiejską: „Trzeba budować i budować ciągle nowe ulice, by miasto porządnie wyglądało i ludzie mieli pracę. Siła społeczeństwa polega nie na walce stronnictw, a na współpracy wszystkich obywateli dla dobra naszego miasta…”.

Codziennie – o różnych porach dnia - zachodzę do miejskiego parku im. Stefana Złotnickiego, żeby sobie posiedzieć. Zmieniam ławeczki. Jedna z nich jest oceniana na googlowskich mapach bardzo wysoko. Cztery lata temu ktoś o niej napisał: „Leżę na ławce w parku z pięcioma mordeczkami, wuda leci 10-cio l. tomuś zeruje 6 set, kaczki latają kluczem. Jebla idzie dostać, trzymajcie się na tej zduni” (pisownia oryginalna – przyp. mój). W centralnej części parku znajduje się wyspa z altanką, każdego dnia widzę tam tego samego dziadka z kilkuletnim wnuczkiem robiących sobie selfie. Przy brzegu stoi Kaczkomat. Podchodzę do niego, on się tak naprawdę nie nazywa, to skrzynka z napisem „Karma dla kaczek”, 2 zł.

Park im. Stefana Złotnickiego, fot. Maciej PodgórskiPark im. Stefana Złotnickiego, fot. Maciej Podgórski

Pewnego dnia wyciągam telefon, żeby zrobić zdjęcie, a wtedy zewsząd – z gałęzi, odległych gzymsów, z dachów Żabki – zlatują się gołębie. Nadpływają też kaczki i robi się okrutne zamieszanie, krępuje mnie ten rejwach, który w spokojnym dotąd parku wywołałam. Pokazuję ptakom wewnętrzne strony dłoni i mówię najciszej, jak umiem: „No skąd mam dla was coś wziąć, jak ja nic nie mam”. A one patrzą i patrzą, jest ich coraz więcej, patrzą i patrzą, jakby mówiły: „Masz dwie zasady, a każda z nich to…”. Więc dobra, idę do sklepu, rozmieniam pieniądze, wracam z dwójką, wrzucam do Kaczkomatu, dostaję ziarenka, rzucam coraz głośniejszym ptakom, patrzę, jak jedzą, i czuję ulgę. Kilkanaście metrów dalej rośnie wiąz, pod którym podobno odpoczywał Bonaparte.

Wrzucam do internetu zdjęcia kaczek i dostaję kolejne świadectwa osób, które do Zduńskiej Woli przyjechały ze względu na muzykę. „Nie pamiętam za wiele poza tym, że było zajebiście”.

W parku jest też tężnia, tam zdarza mi się rozmawiać ze starszymi ode mnie paniami. Pytam o miasto, jak im się żyje, czy chodzą na wydarzenia kulturalne. Większość jeździ na rowerze i chwali sobie nowe ścieżki, większość tęskni do dzieci i wnuków, większość chce opowiadać o nich, a nie o kulturze, a już na pewno nie o zespołach hardcore. „Ja to przepraszam, ale nie wiem, o czym pani do mnie mówi” – deklaruje pani cała w bieli z czarnymi, wyraźnymi oprawkami okularów, przypominająca muszelkę z drucianymi okularkami – suwenir, jaki przywoziło się znad morza. Zdarza się, że zagaduje mnie osoba siedząca po drugiej stronie ściany z gałązek. Rozmowa nabiera wówczas surrealistycznego sznytu, jakby się rozmawiało z płaczącym solankowym krzakiem. Trzeciego dnia mojego pobytu:
– Nie wie pani, kiedy to będą rozbudowywać? Mają rozbudowywać – szeleści krzak.
– Tężnię? Nie wiem – odpowiadam. – Nie jestem stąd. Ja tylko turystycznie.
 U Kolbego?

U Kolbego

U Kolbego, czyli w Muzeum – Domu Urodzenia Świętego Maksymiliana Kolbe, będę w sumie dwa razy, muzeum jest darmowe. Za pierwszym razem wpadamy tu tylko na chwilkę, na tym spacerze z Pawłem, Maćkiem i Iwoną. Nie mamy za wiele czasu. Muzeum nie jest duże i składa się z czterech, podzielonych tematycznie izb i pokoju na pięterku, w którym urodził się przyszły katolicki święty. Nie jest to dom, w którym Maksymilian Kolbe się urodził, ale muzeum jego domu – replika, skansen. Ten prawdziwy został w czynie społecznym parafian i zduńskowolskiej młodzieży rozebrany i w latach 80. przeniesiony na plac przykościelny parafii Wniebowstąpienia Marii Panny.

O Kolbem wcześniej wiedziałam niewiele: że antysemicki Rycerz Niepokalanej i że Oświęcim. Nawet cała misja w Japonii i klasztor w Nagasaki gdzieś mi umknął. Doczytam o tym dopiero później w domu (i też o „eteroplanie” – projekcie rakiety kosmicznej, której autorem miał być podobno Maksymilian Kolbe). Choć brzmi to wszystko jak materiał na ultraciekawą biografię, to nie kontrowersyjna postać Kolbego zainteresowała mnie w muzeum najbardziej, ale kustosz i kustoszka, których tam poznałam. On miał w sobie energię, miał w sobie żar i zapał. Ona – uczucie, wiedzę, poświęcenie. Staliśmy w pierwszej z sal, kiedy do naszej piątki dołączyli kolejni zwiedzający.

„Ja mam do państwa takie szalenie ważne pytanie: mają państwo dużo czasu czy mają państwo mało czasu? – zapytał pan kustosz. – Bo chodzi o co. Ja mam taką propozycję: jeśli mają państwo mało czasu, to mogą zadawać pytania i ja będę odpowiadał tylko na to. Nie będę opowiadał jego życiorysu, bo to by trwało dwie godziny. No właśnie”.

Wszyscy uśmiechamy się życzliwie, zerkamy na eksponaty, chyba nie ma wśród nas Kolbe-zapaleńców, każdy chce szybko przelecieć wystawę i iść dalej.

„Ja nie mówię, żeby jakoś długo opowiadać, tylko troszeczkę dopowiedzieć, co jest co, bo chodzi o to, że można się pogubić w tym wszystkim i czegoś nie zobaczyć – odzywa się pan kustosz i ujmuje mnie swoim pragnieniem rozmowy”.
Pytam: „A co jest według pana najważniejsze tutaj, w tej sali?”.
„Jeśli chodzi o tę salę i osobę Maksymiliana Kolbe, to najważniejsze są jego relikwie. Jest tu maleńki włos z jego głowy, ale go nie widać, bo jest zakryty”.

Pochylam się nad krzyżem, w którym podobno ukryty jest włos.

„Bo z niego tylko zostały włosy! A skąd się te włosy wzięły w ogóle? – Kustosz podnosi głos. – Czy państwo wiedzą w ogóle, jak to z Maksymilianem było, jeśli chodzi o takie wydarzenia bardziej szczegółowe? No więc tak. W momencie jak wybuchła druga wojna światowa, to Maksymilianowi trzeba było zrobić dokumenty, bo musiał się czymś okazywać, nie mógł być bezimienny. Żeby zrobić dokumenty, trzeba było mu zrobić zdjęcie. A żeby zrobić zdjęcie, trzeba było go doprowadzić do kultury. Bo on jako misjonarz, jako zakonnik to on niezbyt specjalnie wyglądał. Niech tylko pani spojrzy na jego wyglądy”.

Podchodzimy do zdjęć, na których Maksymilian Kolbe ma długą brodę.

„Tu, tu i tu. Albo tu, coś takiego! No właśnie. I. W momencie gdy został ostrzyżony, zarządził, że wszystko ma z niego być popalone, łącznie z włosami. Ale zakonnik, który wiedział, który znał życie naszego Maksymiliana jako człowieka, to on te włosy zachował. One są wszystkie w słoiku, zakręcone, niepopalone”.

Ludzie przechodzą do innych sal, z kustoszem zostaję tylko ja. Rozmowa schodzi na Kraków. „Mam tam wnuczkę – mówi pan kustosz, ale w tym samym momencie druga ekipa zwiedzających kieruje się w stronę wyjścia. – Tak nie można!” – krzyczy w ich stronę i zaprowadza do kolejnej sali na piętrze.

Uliczna Galeria Niepospolitych Zduńskowolan, fot. Maciej PodgórskiUliczna Galeria Niepospolitych Zduńskowolan, fot. Maciej Podgórski

Przy drugim podejściu przywitała mnie sędziwa kustoszka. Mimo przeziębienia znalazła czas i siłę, żeby opowiedzieć mi o masonach i lucyferze, którego podobno chcieli posadzić na watykańskim tronie. Zwróciła uwagę na wystawę prac plastycznych i wskazała na swoją ulubioną: ojciec Maksymilian Kolbe w kromce chleba. Na jej prośbę wpisałam się do księgi odwiedzających muzeum i podziękowałam za ciekawe oprowadzanie i przesympatyczną atmosferę. I wcale nie kłamałam.

Hardcore w ratuszu

Na tablicy ogłoszeń przed ratuszem ponad dwadzieścia plakatów. Koncert zespołu Czereśnie, koncert Nangi, stand-up Daniela Midasa, konkurs jednego wiersza, koncert muzyki żydowskiej, spotkanie z Danielem Olbrychskim, recital Zbigniewa Zamachowskiego, spotkanie autorskie z Anną Kamińską, koncert teksańskich hardcore’owo-streetpunkowych Liberty & Justice i Bullshit Detector. Bełchatowskiego zespołu Thrudy. Działającej od 1991 roku metalowej legendy ze tanów Pro-Pain. W kinie Ratusz mainstreamowy „Joker” i artystyczny „Ja, kapitan”. Spektakl teatralny: „Tu leży pies pogrzebany”, drugi spektakl teatralny „Ifigenia ze Splott”. Wszystko w październiku i listopadzie. Liczba wydarzeń jak dla mnie nie do przerobienia.

„Na to idę, na to idę, na to idę, na to może pójdę, na to idę”. – Pokazuje palcem Maciek, gdy zatrzymujemy się przed tablicą. U mnie skromniej. Teraz wspólnie idziemy na „Ifigenię”, a na kapelę z Teksasu przyjeżdżam już z Łodzi, tydzień później. Ich europejska trasa koncertowa wygląda podobnie do tras tych mniejszych zespołów sprzed lat:
Hamburg, Drezno, Zduńska Wola,
Antwerpia, Paryż, Madryt.

Przed wejściem do ratusza i wokół budynku stoją ludzie. W środku jest ich jeszcze więcej. Jestem za młoda i urodziłam się w zbyt dużym mieście, żeby pamiętać alternatywne koncerty w domach kultury czy salach gimnastycznych, i teraz, w jasno oświetlonym holu, w przylegającej do niego pachnącej kawą i popcornem Kawiarni Literackiej odczuwam, krótko mówiąc, pewien dysonans. Bilety kupuje się w recepcji – obok sali, w której niedawno z aksamitnego fotela obserwowałam spektakl. Ubrani w jasny kamuflaż panowie z firmy ochroniarskiej Raptor może i budzą moje zdziwienie, ale ostatecznie robią to samo, co wszyscy ochroniarze w krakowskich czy warszawskich klubach muzycznych: scrollują pod sceną Facebooka, bo to nie Jarocin ’85 i punki już nie tłuką się w pogo butelkami po piwie.

Gra Bullshit Detector, a pod sceną, w czapce z logo D.R.I i kurtce z naszywką Killing Joke, stoi Paweł „Ferik” Szewczyk, wiceprezydent Zduńskiej Woli. I teraz jest czas na rozwikłanie zagadki, bo wychodzi na to, że tu rzeczywiście w ratuszu jest ktoś ze sceny i stąd ten hardcore. I nie jest to, jak można się było obawiać, urzędas-dziod-męczybuła wspominający dziewczęta i KSU, a załogant pełną gębą. To z jego inicjatywy powstał mural z Tadeuszem Szaniawskim.

„U nas w Zduńskiej Woli ta kultura alternatywna mocno się wybiła w latach 80. – mówi mi „Ferik”. – Ja tego oczywiście nie pamiętam, ale trudno jest od tego uciec. Ale już na początku lat 90. powstała inicjatywa «Positive Stage», koncerty pod tym szyldem organizował, również w Mrowisku, mój starszy brat. Pierwszy koncert w tym miejscu odbył się w 1992 roku i grał tam wówczas Post Regiment”.

Ratusz w Zduńskiej WoliRatusz w Zduńskiej Woli

Obiecałam sobie nie pytać o wyjazdy ze Zduńskiej Woli, ale Szewczyk sam o tym mówi: „Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Za oceanem spędziłem z przerwami blisko trzy lata. Pracowałem, zarabiałem pieniądze, podróżowałem. Przywiozłem stamtąd masę muzyki, doświadczeń i kontaktów. I chciałem tutaj coś robić, w swoim mieście. Koncerty, które zacząłem organizować po powrocie, przekształciły się z czasem w cykl pod nazwą Maximum Destruction, odbyło się ich ponad 50. A potem to się przerodziło w Alternatywną Zduńską Wolę, gdzie wykorzystałem już narzędzia oferowane przez m.in. Budżet Obywatelski. Koncerty w ramach tego projektu były z założenia bezpłatne, co w moim przekonaniu przełożyło się na to, że ponownie zaczęli się ludzie interesować ciekawą muzyką, pojawiły się też nowe osoby na koncertach. Następnie zacząłem działać w samorządzie, najpierw jako radny miejski. Od sześciu lat jestem zastępcą prezydenta. Reprezentuję określone środowisko samorządowe i polityczne, bo bez tego trudno działać na wielu płaszczyznach, i może nie jestem już tak wojujący, jak byłem dwadzieścia lat temu, ale wiem, z jakiego środowiska się wywodzę, i do dzisiaj mam sztywne zasady, które tylko w mojej pracy pomagają”. 

Pytam też o te hardcore’owe koncerty w ratuszu, bo to dziś niespotykany w Polsce fenomen.

„Uważam, że miejskie domy kultury powinny dawać przestrzeń i możliwości do obcowania z różnymi nurtami muzycznymi, alternatywnymi także. I tak staramy się w Zduńskiej Woli działać: od kabaretu, przez hardcore, metal, muzykę poważną czy zespoły ocierające się o disco. Nie ukrywam, że lubię po prostu taką muzykę. Jakby na moim miejscu był jakiś fan operetki, to pewnie takie rzeczy, operetkowe, starałby się robić. Uważam też, że ponad czterdziestoletnia kultura alternatywna w Polsce jest kompletnie pomijana. Mamy mnóstwo zespołów, które sporo wniosły w życie społeczne i kulturalne naszego kraju. W wielu miejscach można spotkać ludzi, którzy naprawdę mnóstwo rzeczy zrobili i wciąż identyfikują się z tym ruchem: punkowym, hardcore’owym, metalowym. To powinno być gdzieś akcentowane i ja staram się to akcentować. No a kiedy duże zespoły przekonały się, że oprócz Warszawy, Łodzi, Poznania i Lublina można odwiedzić też czterdziestotysięczną Zduńską Wolę, koncerty przeniosły się do ratusza, gdzie mamy zaplecze, żeby zapewnić dużym zespołom komfort i spokój, jakiego potrzebują. Ja sam to widzę po sobie, swego czasu nie miałem problemu, żeby jechać pod namiot na Obscene Extreme i spędzić tam cały tydzień, a dzisiaj już bym się musiał zastanowić, czy nie wybrać czegoś trochę wygodniejszego...”.

W przerwie między Bullshit Detector i Liberty & Justice, a później długo, długo w nocy wciąż będę myśleć o łomocie, który odbywa się w domu kultury w Zduńskiej Woli. O tym, że może właśnie historia hardcore’u i punka zatacza kolejne koło. Jest jesień, jest październik, więc pojawia się też myśl, że jesteśmy coraz starsi. I co, jeśli to zapowiedź schyłku: wracamy do domów kultury, jak zwierzęta wracają do lasu, żeby tam umrzeć. Wyobrażam sobie, jak metale, hardcore’owcy i punki przychodzą gromadnie do sal gimnastycznych, by tam odłożyć się po kątach, jak odkłada się herbatę na spodeczek, by przykryć się sztywną od naszywek kataną i zasnąć. A potem myślę, że to wszystko bzdury i zwyczajnie chciałabym mieszkać w czterdziestotysięcznym mieście i nie musieć jechać na duży koncert do Warszawy. I że w styczniu w Zduni gra Raw Power, i jeszcze że zajebiście, jak koncert się kończy o 22, bo jak się ma 38 lat, to człowiek lubi się wyspać. A rano pójść do tężni.

Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.

Kultura Lokalna KPO