Jeszcze 2 minuty czytania

Michał Książek

SEZONY: Październik

Michał Książek

Michał Książek

Po żółcieni pojawiają się oranże, pomarańcze, róże. Dęby czerwone przy wyjściu podziemnym z Dworca Centralnego na Chałubińskiego czerwienieją pierwsze

Żółcień zakrada się do miasta jako pierwsza, naznaczając naszą pamięć, wyobraźnię i trochę też tożsamość. Decyduje o tym, co i jak zapamiętamy, przeżyjemy, zobaczymy. Ma też zdolność przypominania innych październików, i to tajemnicze powinowactwo z kwietniem, może z marcem. Gdzieś już taka była, może w Lesie Kabackim, może w Bielańskim, może w Łazienkach.

Najpierw dostrzegłem ją w koronie topoli przy Polu Mokotowskim, potem na jesionach wzdłuż Czerniakowskiej, w końcu na lipach przy placu Konstytucji. Koloruje powoli, jakby coś skradało się przez miasto, przez jego czas teraźniejszy. Innym razem pojawia się nagle, w dotychczas zielonych miejscach. Obiecuje jasne, dobrze oświetlone dni bez chlorofilu, kiedy trudno będzie skupić się na pracy i nie wychodzić z domu.

Cienie kruszą się i rozpadają. Ludzie mówią o pięknie, nie ma go ponoć bez kolorów, ale mnie nie mniej podoba się też sama cykliczność jesieni. Że znowu się to dzieje, mimo coraz wyraźniejszych dwóch, nie czterech pór roku. Że wydarza się w jakimś jednak rytmie, mimo niepewności, niestabilności i kruchości planety. Jednej z 1018, jakie – w co trudno uwierzyć – nas otaczają.

Po żółcieni pojawiają się oranże, pomarańcze, róże. Dęby czerwone przy wyjściu podziemnym z Dworca Centralnego na Chałubińskiego czerwienieją pierwsze (te przy centrum Lim). Rudzieją spragnione wody lipy przy wyjściu z dworca na Pasaż Szymborskiej. Samotny klon jesionolistny u skrzyżowania Marszałkowskiej i Plater raczej brązowieje, raczej usycha, niż wycofuje chlorofil. Jest samosiejką z przełomu wieków, z czasów, kiedy miasto miało dużo zaniedbanych dziur, szczelin i zaułków pełnych swobodnych biologii. Jesionoklon wykształcił zapewne mocny i głęboki system korzeniowy, a wraz z nim niemałe szanse na przetrwanie na tej słonej wyspie ciepła. Patrzę na niego i trudno mi nie myśleć o podmuchu wiatru, który zagnał kiedyś nasiono w jakąś dziurę przy skrzyżowaniu. I o deszczu, który musiał spaść, żeby młoda siewka mogła przetrwać pierwsze upały. O przypadkowości jego bycia: w czasach, kiedy się wysiał, nikt nie szalał z wycinką drzew i koszeniem traw. Aż nagle sklepy zapełnił asortyment rozmaitych mechanicznych ostrzy.

Październik bardziej chyba służy przeżywaniu świata niż jego rozumieniu. Dużo w nim zdziwień, olśnień, chyba też zachwytów. Dużo niezbyt głębokiej, ale jednak, refleksji. Ludzie wylegają na spacery, siadają w słońcu. Pająki lecą im nad głowami na tych niciach, modraszki odzywają się jak na wiosnę. Media społecznościowe zalewa fala kolorowych zdjęć. Pierwsze przymrozki i mgliste poranki wyostrzają kontury i barwy światła, świata. Hydrofile i jesieniary cieszą się z mgły. 

Jeszcze we wrześniu przy zejściu do dworca przy Lim nagrywałem śpiew świerszcza. Teraz od trzech tygodni milczy. Pewnie zimuje w jakiejś norce, poszukam go wiosną. Nie ma tu już prawie trzmieli, samce i robotnice umarły. Zapłodnione samice zimują w bezpiecznych norkach, z których potrafią wygonić nawet mysz. W październikowym deszczu chwytam w locie ospałą, cudem latającą osę i kładę pod ozdobny jałowiec. Kolejna umierająca robotnica. Wiem, że będę o niej jeszcze długo myśleć.

W cieplejsze dni wzdłuż Pasażu Szymborskiej do niedawna latał fruczak gołąbek, ćma przypominająca zachowaniem kolibra. Na Centralnym i przy Złotych Tarasach hałasują wróble. Do wrony uwięzionej w hali dworca rok temu dołączyła druga. Sokół wędrowny Franek z Pałacu Kultury i Nauki złamał kark, prawdopodobnie podczas karkołomnego polowania (ponoć zdarza się najlepszym). Wciąż można oglądać samicę, orbitującą wokół szczytowej partii konstrukcji. Czasem przysiada na blankach albo antenach pod iglicą. Zapewne niedługo będzie sama. 

Zaś na Patelni między zamyślonymi spojrzeniami przechodniów przemyka błysk rudzika. Na trawnikach obok gawrony zakopują orzechy. Wyrywają też kępki brodawnika, jak gdyby coś żyło w jego korzeniach i dało się zjeść. Kawki robią to samo, ale raczej z kępkami trawy. Modraszka kręci się wokół latarni, w której sypia. Szczurek buszuje w tawule. Wróble kąpią się w ciepłym piasku tuż przy wielkim wywietrzniku stacji metra Centrum.

Tłumy ludzi walą do nowo otwartego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, by brać udział w dyskusji o tym, czy inwestycja jest trafiona czy nie. Bryła, jej umiejscowienie i kolor rozpalają spory, sieć zalewa fala memów i postów. Tymczasem trudno mieć jakieś pretensje do białego prostopadłościanu położonego na dłuższym boku. Budynku stworzonego z prostokątnych ścian. Prostokąt, obok kwadratu i koła, jest tak podstawową formą, że pasuje chyba wszędzie. Dużo mniej smakuje mi sadzenie kilkuletnich drzew, jakby bez szacunku dla losowości samosiewu i znaczenia czasu, który również tworzy roślinę i jej miejsce. Posadzone według woli człowieka duże drzewo wygląda jak próba oszukania czasu, obejścia procesów, wręcz kłamstwa krajobrazowego. Na drzewo powinno się czekać, nie ustawiać jak przedmiot, jak budynek.

Twarze ludzi zdają się zdradzać pewność, że oto bierzemy udział w czymś ważnym, powszechnie zrozumiałym i pewnym. Tymczasem wystarczy unieść głowę, by zobaczyć mały klucz gęsi nad Pałacem, liche byty kilkunastu ptaków. Wątłe ontologie, ulotne metafizyki, samotne monady jakby przypadkiem zbite w klucz. Mijają, mijają, mijają jak ruchomy tatuaż na niebieskim niebie.