Skip to main content

Wystarczy, że różne inicjatywy artystyczne otworzą swoje wystawy w tym samym momencie, by powstał ferment i rodzaj synergii. Zadanie jest tylko pozornie proste, bo ktoś musi się najpierw tego zadania podjąć. Tak stało się rok temu we Wrocławiu. Zeszłoroczny Wrocław Off Gallery Weekend (WOGW) skupiał około dziesięciu miejsc i był na tyle udany, że postanowiono go powtórzyć. Druga edycja imprezy, która odbyła się w połowie października, miała dwa razy więcej uczestników. 

Widać więc wyraźnie, że WOGW odgrywa nie tylko rolę integrującą środowisko artystyczne, ale też animuje jego rozwój. Do wrocławskiego weekendu galeryjnego dołączyły kolektywy, te zaprosiły do współpracy koleżanki i kolegów. Osoby artystyczne otworzyły swoje pracownie, by pochwalić się najnowszymi pracami. Zadziałał efekt kuli śniegowej. Program uzupełniały performansy, happeningi, koncerty, a nawet slam poetycki i karaoke. Chociaż skala całego przedsięwzięcia nie jest duża, nie sposób było być wszędzie. Emocje rosły na otwarciach, imprezach i koncertach, zwłaszcza w sobotni wieczór.

Na szlaku trafiłem do nieczynnej fabryki, dawnej drukarni i studia tatuażu. Niezależne galerie Wrocławia mieszczą się w piwnicach, na nieużytkach, w kontenerze ustawionym pośrodku społecznego ogródka w dawnej zajezdni tramwajowej, na ekranie niesionym na plecach przez artystę i we wszelkiego rodzaju innych szparach, które ktoś miał kaprys wypełnić sztuką. 

xxx xxx fot. K. SienkiewiczKolektyw Brednie, fot. K. Sienkiewicz

Off

Wrocław Off Gallery Weekend

18–20 października 2024, około dwudziestu kolektywów i inicjatyw artystycznych, Wrocław 

Od podobnych imprez w innych miastach, takich jak warszawski Fringe (towarzyszący Warsaw Gallery Weekend) czy krakowski Krakers, wrocławski weekend galeryjny odróżnia podkreślanie etosu niezależności, zawartego w członie „off”. Za WOGW nie stoi żadna instytucja. Wszystko jest wynikiem skrzyknięcia się kilku osób, impreza nie ma żadnego budżetu, dzieje się żywiołowo i wspólnym wysiłkiem. Co więcej, definicja niezależności jest tu dosyć surowa, do WOGW nie dopuszczono nawet fundacji i stowarzyszeń. Jedna z organizatorek Magdalena Kreis powiedziała, że WOGW to „ciekawy eksperyment: na ile, przy stale rosnącej liczbie osób i inicjatyw, można wciąż pracować nieformalnie”. Jak wiadomo, bez budżetów i biurokracji działa się łatwiej, ale raczej na mniejszą skalę. 

Quote icon
Na szlaku trafiłem do nieczynnej fabryki, dawnej drukarni i studia tatuażu. Niezależne galerie Wrocławia mieszczą się we wszelkiego rodzaju szparach, które ktoś miał kaprys wypełnić sztuką

Chociaż w programie WOGW, podobnie jak na Fringe’u czy Krakersie, dominowali młodzi artyści, często studenci uczelni artystycznych, to przedsięwzięcie miało dużo bardziej międzypokoleniowy i środowiskowy charakter, o czym świadczy najlepiej fakt, że kilka osób brało udział równolegle w kilku wystawach.

Niezależność odbijała się też w pewnej dezynwolturze. Ktoś zaimprezował i nie zdążył otworzyć galerii o określonej godzinie, ale wystawa dotyczyła leniuchowania, więc wszystko się zgadzało; gdzie indziej nie było komu włączyć prac wideo. Ale wiadomo, że offowa galeria to nie Żabka ani poczta i drobne niedociągnięcia są częścią uroku takiego miejsca. Sporo tu ożywczej prowizorki, improwizacji typowych dla działania w grupie. Większość wydarzeń WOGW miała zresztą charakter wystaw zbiorowych bez kuratora, więc każdy widz musiał na własną rękę wyłuskać z nich coś dla siebie. 

Sasza Baszyński

Uff

Efekty tego swobodnego podejścia do organizowania wystaw mogą być skrajnie odmienne. Galeria U Kosałki (mieszcząca się oczywiście w pracowni artysty Jerzego Kosałki) zorganizowała otwarty nabór do wystawy „Off? Uff!”. W jego wyniku kilkudziesięciu artystów powiesiło na ścianach niewielkie obrazki. Chodziło tu głównie o podkreślenie egalitarności – w ogólnym chaosie na ścianach można było wyłowić prace uznanych wrocławskich artystek jak Bożena Grzyb czy Ewa Ciepielewska. Jednak całość sprowadzała się do żartu słownego zawartego w tytule, typowego dla Kosałki, który lubi się od różnych spraw dystansować dowcipem, tym razem od „offu”, który sam współtworzy.

Galeria u Kosałki„Off? Uff!”, Galeria U Kosałki, fot. K. Sienkiewicz

Podobnie wyluzowane podejście do kuratorstwa deklarowali artyści z Hutmenu, wynajmujący pracownie na terenie dawnego przedsiębiorstwa hutniczego, oraz zaproszeni przez nich goście. Ich wystawa „Off Topic” z założenia miała być „niezorganizowanym zbiorem refleksji na różne tematy”, ale biorący w niej udział młodzi twórcy podeszli do sprawy poważnie i specjalnie z okazji WOGW przygotowali rozbudowane instalacje site specific w byłych pomieszczeniach biurowych przedsiębiorstwa. Nostalgiczny żyrandol sklejony z kryształowych kieliszków przez Saszę Baszynskiego był najbardziej fotogeniczną pracą całego weekendu. Jedno z biur efektownie przekształcił natomiast Marcin Mierzicki za pomocą prostych działań i przedmiotów: spalonego tostera, taśmy maskującej i gumowej piłki. Dmytro Tarasenko przygniótł zaś ogromną paletą figurę Putina, a kukle byłego pracownika Hutmenu puszczał „Czarnoksiężnika z Oz”, klasyczny film z 1939 roku z Judy Garland. Połączył więc w jednej realizacji filmową Dorotkę, wojnę w Ukrainie i ducha nieczynnej fabryki. 

Quote icon
Większość wydarzeń miało charakter wystaw zbiorowych bez kuratora, więc każdy widz musiał na własną rękę wyłuskać coś dla siebie

W pracowniach ulokowanych w dawnej drukarni można było zobaczyć między innymi nowe obrazy Agaty Żychlińskiej, ale też malarski dyplom Pawła Domańskiego (aka pustedziary), kolejny przykład wpływu sztuki tatuażu na malarstwo. Palimpsestowa wielowarstwowość obrazów Domańskiego, momentami bliska twórczości Cy Twombly’ego, pozwala na stworzenie opowieści o pamięci, śnie, podświadomości. Powieszone obok siebie, tworzyły rodzaj fryzu i świetnie wpisywały się w scenerię postindustrialnej ruiny.

Nieco nudniej malarsko było na wystawie „Dark Academia” przygotowanej przez Kościół Nihilistów, najbardziej profesjonalnej z ekspozycji WOGW. W czasie sobotniego otwarcia nadano jej widowiskową muzyczno-happeningową oprawę. Miało być mrocznie, wyszło jednak nieco mdło i właśnie akademicko. Wśród prac wyróżniała się stara tablica szkolna, po której obu stronach kredą stworzył rysunek Olaf Brzeski. 

Instalacja Marcina Mierzickiego, instalacja Dmytro Tarasenki, Pracownia Hutmen /  fot. K. Sienkiewicz


Awangarda w podziemiu

Wrocław ma długą tradycję funkcjonowania niezależnych miejsc. Przez dekady był jednym z najważniejszych ośrodków sztuki w Polsce, zwłaszcza sztuki konceptualnej w latach 60. i 70. XX wieku, m.in. za sprawą teoretyka Jerzego Ludwińskiego, a w latach 80. – nowej ekspresji z grupą Luxus na czele. Kilka wystaw na WOGW bezpośrednio odwoływało się do historii wrocławskiej awangardy. Projekt Erzac na wystawie „Kto by się chciał wychylić z przyjaznego mroku” pokazał obok siebie prace dwóch związanych z miastem par artystycznych: Wandy Gołkowskiej i Jana Chwałczyka oraz Irminy Rusickiej i Kaspra Lecnima, czasem tworzących w duecie. 

Do doświadczeń artystów działających we Wrocławiu przed dekadami odnosiła się też wystawa przygotowana przez Muzeum w Podziemiu, inicjatywę powołaną do życia przez byłych pracowników Muzeum Współczesnego Wrocław. Jego oddolne działania są odpowiedzią na uwiąd publicznej instytucji, która przecież powstała, by objąć muzealną opieką spuściznę wrocławskich artystów, a w zbiorach posiada m.in. archiwum Ludwińskiego. W konceptualnym sercu wystawy przygotowanej przez Muzeum w Podziemiu znajduje się praca Anastazego B. Wiśniewskiego „Pręgierz”, jego propozycja na sympozjum Wrocław '70. Wiśniewski chciał, by przed wrocławskim ratuszem stanął falliczny różowy pomnik, swoista karykatura władzy i dominacji. Zamiast pracy Wiśniewskiego, która nie zachowała się do naszych czasów, swoją własną wersję „Pręgierza” wykonał Kasper Lecnim, sięgając po odpady budowlane. Delikatna kompozycja Lecnima wydała mi się kpiną z instytucjonalnego nadęcia.

Quote icon
Wrocław ma długą tradycję funkcjonowania niezależnych miejsc. Przez dekady był jednym z najważniejszych ośrodków sztuki w Polsce

Na wystawie „Pręgierz” znalazł się też haftowany slogan Moniki Drożyńskiej „Muzeum warczy” czy dokumentacja działań podejmowanych przez Muzeum w Podziemiu w celu wymiany tablicy upamiętniającej Ludwińskiego, w której dopatrzono się wielu faktograficznych błędów. Przypomniano też pocztówkową pracę Irminy Rusickiej, która wykonała powtórzenie działania Jiříego Kovandy z 1976 roku „Czekam, aż ktoś do mnie zadzwoni”. Gdy czeski artysta pięćdziesiąt lat temu wpatrywał się w aparat telefoniczny, dziś zwany stacjonarnym, Rusicka nudzi się nad smartfonem. 

Muzeum w Podziemiu z konieczności prezentowało prace o mniejszej skali, dające się zmieścić w walizce. W większości były to drobne artystyczne gesty, podkreślające, że sztuka powstaje poza instytucją i może nawet wynikać z nudy. Jednocześnie większość z nich pozostawała jednak gorzką refleksją na temat kryzysu instytucji. Zresztą wystawa „Pręgierz” odbywała się w miejscu, w którym przez lata mieściło się wrocławskie BWA. Od czasu przeprowadzki galerii na dworzec Wrocław Główny kilka lat temu nic się tu nie dzieje, a budynek popada w ruinę. 

Spis powszechny

WOGW udowadnia, że Wrocław ma niesłychanie żywy artystyczny potencjał. Nawet w najgorętszych latach 80. we Wrocławiu nie było tak wiele niezależnych galerii i kolektywów. Trend ten nie ogranicza się jednak do Dolnego Śląska czy Warszawy, jest ogólnopolski. Po 1989 roku w całym kraju takich miejsc było stosunkowo niewiele. Artyści raczej marzyli, że zostaną odkryci, a potem czeka ich kariera na miarę Sasnala. I chociaż w międzyczasie niezwykle dynamicznie rozwinął się rynek, dziś młoda sztuka stoi właśnie niezależnymi inicjatywami. 

Ostatnio niezależnych galerii zrobiło się tak wiele, że zrodziła się potrzeba, by je wszystkie udokumentować. Stworzenia takiego spisu podjęli się Yuriy Biley i Magdalena Kreis na zaproszenie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. „Leksykon niezależnych inicjatyw wystawienniczych”, który swą premierę miał latem, zawiera aż 72 pozycje z całej Polski. Biley i Kreis mają doświadczenie z pierwszej ręki, od kilku lat prowadzą galerię Nowy Złoty, za której siedzibę służy były wrocławski kiosk. W ramach WOGW zgrabną wystawę otworzyła tu Dominika Olszowy. We wnętrzu kiosku zbudowała szare słońce z elementów przypominających brudne szmaty do podłogi. Z właściwym sobie humorem odniosła się do codziennego kryzysu i stanu wypalenia. 

Quote icon
Po 1989 roku w całym kraju takich miejsc było stosunkowo niewiele. Artyści raczej marzyli, że zostaną odkryci, a potem czeka ich kariera na miarę Sasnala

Chociaż na WOGW panowała raczej atmosfera święta i zbiorowego entuzjazmu, działalność niezależna ma to do siebie, że trudno ten entuzjazm podtrzymać, a na pewno nikt się nim nie wyżywi. Bo „bez budżetu” znaczy tyle, co „na koszt własny” – z własnej kieszeni, dzięki pomocy rodziny i przysługom przyjaciół. Lepiej zorganizowanym pozostają narzędzia crowfoundingowe, jak choćby Patronite. 

Dominika Olszowy, „Słońce w praniu”, Nowy Złoty / fot. K. Sienkiewicz


Powstanie tak wielu niezależnych miejsc można oczywiście łączyć z impasem w publicznych galeriach za rządów PiS-u i ministra Glińskiego, ale wynika on jednak przede wszystkim z wysokiego progu wejścia do obiegu galeryjnego. Nie oznacza to, że miejsca niezależne muszą pozostawać w kontrze do publicznych instytucji czy innych galerii. Różnego typu działania, te mniej i te bardziej sformalizowane, mogą z powodzeniem funkcjonować obok siebie. Dowodem na to jest współistnienie Warsaw Gallery Weekendu i Fringe’a. We Wrocławiu również odnoszę raczej wrażenie, że galerie niezależne tworzące WOGW, prywatne instytucje (Op enheim, Krupa Art Foundation) i te publiczne (BWA) nie tyle ze sobą konkurują, ile się uzupełniają. Na ich współpracy zyskaliby wszyscy.

Razem

Niezależne galerie to więc często byty krótkotrwałe. Podczas WOGW swoją działalność zakończyła galeria Winda, opłakując samą siebie świeczkami i klepsydrami w słynnym wrocławskim Trzonolinowcu. W zaproszeniu zachęcała do zabrania zniczy.

Erzac, wystawa „Kto by się chciał wychylić z przyjaznego mroku”, praca Kaspra Lecnima    Kościół Nihilistów, wystawa „Dark Academia”, praca Olfa Brzeskiego



To miejsca, które działają głównie na wernisażach, a ich pole rażenia jest stosunkowo małe, zazwyczaj ogranicza się do lokalnego środowiska. Nawet WOGW pokazuje, że ich propozycje raczej nie przyciągną szerszego odbiorcy i są adresowane do grona koleżeńskiego. Ktoś nazwał to trafnie „towarzyską samowystarczalnością”. W niezależnych galeriach wielu artystów debiutuje, stawia pierwsze kroki, można je nazwać inkubatorami sztuki. Jako takie odgrywają więc rolę trudną do przecenienia. Czasami właśnie w takim miejscu wydarzy się coś, co za kilka lat zostanie opisane w książkach o sztuce jako legendarne na podstawie wspomnień kilku osób, które miały okazję tam wówczas być.

Zjawisko określane czasem jako „niezal” obrasta też własnymi mitami. Jakby chodziło tu nie tylko o metody pracy, bez budżetów, grantów, sponsorów i hierarchii. Za ich trybem działania stoi bowiem obietnica, że w niezależnych galeriach powstanie inna, lepsza, bardziej szczera, społecznie zaangażowana sztuka, która nie miałaby szansy powstać gdzie indziej. 

Quote icon
Miejsca niezależne nie muszą pozostawać w kontrze do publicznych instytucji czy komercyjnych galerii. Mogą z powodzeniem funkcjonować obok siebie

W materiale o „niezalu”, opublikowanym w dziale „Nowy wyraz” ostatniego numeru „Notesu Na 6 Tygodni”, osoby związane z offowymi miejscami działającymi w różnych miastach Polski pisały o kolektywnym uzdrawianiu, przekraczaniu granic, nowych rozwiązaniach, „wsadzaniu stopy w drzwi”. Ich ulubiony epitet to oczywiście wyprane w ostatnich latach z jakiegokolwiek znaczenia słówko „radykalne”. Automitologizacji towarzyszą fantazje na temat mainstreamu. 

Pokaz malarstwa Pawła Domańskiego w dawnej drukarni PAN   Kolektyw Styrta, „ART JES BIZNES. Ile byś za to dał*?”   Kościół Nihilistów, wystawa „Dark Academia”     Serwis, wystawa „Czas relaksu”, praca Jana Kowalskiego / fot. K. Sienkiewicz


Dziś jednak niezależność opiera się głównie na formie funkcjonowania, a nie na treściach. Widać to bardzo dobrze na WOGW
. W latach 70. i 80. XX wieku niezależne galerie pokazywały sztukę, która nie miałaby szansy zaistnieć gdzie indziej, chociażby z powodu cenzury. Obecnie większość osób tworzących parainstytucje z powodzeniem działa jednocześnie w obiegu instytucji publicznych. Podczas WOGW nie pojawiło się nic, co nie mogłoby z jakichś powodów zafunkcjonować w miejscu bardziej sformalizowanym. Wydarzenia wrocławskiego weekendu sprawiały raczej wrażenie debiutanckich czy wystawienniczych przymiarek. Ale właśnie dzięki temu były bliskie artystom i przypominały o potrzebie przyjaznej atmosfery, dostępności i egalitarności.

Tagi

Numer wydania

397

Data

październik 2024

Czytaj też