MONIKA STELMACH: W książce „Szara godzina. Czas na nową architekturę” piszesz, że architektura cię rozczarowała i na jakiś czas przestałeś się nią zajmować. Dlaczego?
FILIP SPRINGER: Ona raczej przestała mnie interesować. Wcześniej napisałem kilka książek na ten temat, wiele rzeczy sobie objaśniłem. Przyglądając się współczesnej polskiej architekturze, uznałem, że nic ciekawego się w niej nie wydarza. Środowisko żyje konkursami: kto zrobi jeszcze dziwniejszy budynek, o bardziej niespotykanym kształcie i jeszcze bardziej karkołomnie go objaśni. Tylko że nic z tego nie wynika.
Ta refleksja przyszła do ciebie przy okazji konkursów architektonicznych, w których jury zasiadałeś, czyli z założenia tej najciekawszej, dobrej architektury?
Dobrej, czyli jakiej? Często za dobrą architekturę uznajemy tak zwane miejskie bibeloty. Napisałem o nich „Księgę zachwytów”, żeby mnie ludzie nie pytali ciągle, które budynki są ciekawe i warte zobaczenia. Dzisiaj mówimy o Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, wcześniej na tapecie była filharmonia w Szczecinie. To takie flakoniki perfum poustawiane w przestrzeni miejskiej: ten wygląda jak bunkier, tamten jeszcze dziwniej. Poza niewielką grupą ludzi, którzy pracują w filharmonii i będą pracować w MSN, to nie zmieni zasadniczo jakości naszego życia. Z punktu widzenia zmian społecznych są one zupełnie nieistotne, a z punktu widzenia ochrony środowiska wręcz szkodliwe, ponieważ przy projektowaniu tych budynków nie wzięto pod uwagę kosztów środowiskowych.
To źle, że powstają ciekawe projekty?
Niech powstają, ale to nisza i nie sprowadzajmy rozmowy o architekturze do tego rodzaju budynków. Nie ekscytuje mnie, że ktoś zrobił jakiś nowy dziwny projekt. Intelektualnie w polskiej architekturze nic się nie działo i nadal nie za wiele się dzieje. Moje rozumienie, czym jest architektura, nie współgra z tym, w jaki sposób myśli o niej większość projektantów, w jaki sposób się o niej rozmawia i co wydaje się w niej ważne.
Co cię zatem w niej interesuje?
Architektura organizuje nam życie w przestrzeni, wpływa na nasze funkcjonowanie. To coś bardzo podstawowego. Niezwykle interesuje mnie takie budowanie przestrzeni, żeby dawała możliwość tworzenia relacji z ludzkimi i pozaludzkimi istotami, była polem do wzruszeń, przemyśleń. Architektura ma ogromną siłę oddziaływania, może budować pozytywnie nasz sposób bycia w świecie.
Filip Springer / fot. Karakter
Filip Springer
Reporter i fotograf. Autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze. Stypendysta Narodowego Centrum Kultury oraz Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w kraju. Jego książki tłumaczone są na angielski, niemiecki, rosyjski i węgierski.
Czy możesz podać przykład?
Mamy klika dobrze zaprojektowanych osiedli. Ale dla mnie wyjątkowym przykładem jest dom Hansenów w Szuminie. Kiedy wchodzę do wnętrza, to mam poczucie, że tu wydarzyło się coś ważnego, chociaż to niewielki budynek mieszkalny zrobiony z najtańszych materiałów: tu paździerz, tu odłazi, tam się sypie i trudno się remontuje. Hansenowie nie mieli dobrych materiałów, ale mieli pomysły, szukali rozwiązań najlepszych dla tej przestrzeni. W dobrze zaprojektowanych miejscach czuję się kimś ważnym.
Szukanie najlepszych rozwiązań dla danej przestrzeni wydaje się dosyć podstawową kwestią. Dlaczego architekci o tym nie myślą?
Mamy w Polsce około 14 tys. architektów, większość z nich projektuje garaże podziemne, hale magazynowe, robi większe lub mniejsze zlecenia deweloperskie, czyli tzw. masę architektoniczną. Nie mają szans zaprojektować galerii sztuki, spektakularnej biblioteki czy innych miejsc użyteczności publicznej. Trudno mieć do nich o cokolwiek pretensje. Zarzuty bardziej kieruję do tych, którzy mają zasoby, zasięgi, autorytet, setki młodych ludzi na spotkaniach i wykładach. Mają też pieniądze, bibeloty na koncie, widzialność i mogliby znaleźć trochę przestrzeni na inne rzeczy. Chciałbym, żeby to oni zaczęli myśleć o architekturze jako potężnym narzędziu, którego można użyć do wpływania na byt człowieka i środowisko.
Sam piszesz o tym, że deweloperzy i architekci działają w ramach systemu rynkowego. Trudno od nich oczekiwać, że zrezygnują z pomnażania kapitału.
Niech zarabiają, nie mam nic przeciwko temu. Ale architekci wpisali sobie do kodeksu etyki zawodowej, że są zawodem odpowiedzialności społecznej. Zobowiązali się, że jeśli ich projekty będą szkodzić środowisku albo lokalnej społeczności, to mają wypowiedzieć umowę. I przynajmniej teoretycznie najpierw powinni wypełniać kodeks etyki zawodowej, a potem zarabiać pieniądze.
Nagroda Literacka m.st. Warszawy
Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.
Potrzebujemy modernistów, którzy przedefiniują architekturę?
Moderniści mieli odwagę spojrzeć na architekturę i urbanistykę na nowo. Ogromnie to szanuję. W Poznaniu jest rondo Kaponiera, które powstało w latach 60. Wymyślono wtedy arterie biegnące przez sam środek miasta, wyburzano w tym celu XIX-wieczne kamienice. Z dzisiejszej perspektywy nie chcemy takich rozwiązań. Wtedy tak rozumiano nowoczesność. Najpierw wybudowano rondo, a potem pieniędzy nie starczyło na resztę. Do końca nie wiadomo, co dziś z tym obiektem zrobić, wiele lat straszyły tam przejścia podziemne. Przy okazji Euro 2012 miasto dostało pieniądze, żeby między innymi zająć się rondem. I co tam zrobiono? Odmalowano i wyłożono ruchome schody, które nie działają. Symboliczna jest różnica pomiędzy jednym gestem a drugim. Ci, którzy w latach 60. je wybudowali, wykorzystywali najnowszy sposób myślenia o mieście. Nawet jeśli dzisiaj wiemy, że on nie był słuszny, to mieli koncepcję i odwagę. Współcześnie zabrakło i koncepcji, i odwagi. Modernizm był naznaczony poczuciem, że miasto trzeba wymyślić na nowo, i je wymyślano. Teraz znowu jesteśmy w miejscu, gdzie trzeba przedefiniować architekturę.
Musimy zmienić myślenie o architekturze ze względu na degradację środowiska. Dlaczego więc tego nie robimy?
Dzisiaj siła kapitału jest o wiele większa niż na początku czy w połowie XX wieku. Wtedy była jeszcze przestrzeń na wejście nowej koncepcji architektury. A potem dominującą teorią stał się kapitalizm, również w architekturze i urbanistyce, na co zwraca uwagę profesor Jacek Dominiczak (architekt, wykładowca akademicki – przyp. red.), i ja się z nim zgadzam. Kapitalizm wchodzi w każdą szparę, to jest jego naturalna cecha. Tak jak wszedł w próżnię mieszkaniową w Polsce i nią zarządził. Przejął wszystkie wektory w urbanistyce, architekturze i zajmuje się tym, do czego został wymyślony, czyli zarabianiem pieniędzy.
Architekci zajmują się głównie zarabianiem pieniędzy?
W zdecydowanej większości. Zbyt mało jest tych, którym środowisko leży na sercu, żeby zadziała się realna zmiana paradygmatu. Poza tym spora część architektów, jak mówi jeden z rozmówców w mojej książce, jest niedoczytana i źle wyedukowana. W programach nauczania architektury nie ma filozofii, socjologii, antropologii kultury, kulturoznawstwa. Nie ma tych wszystkich przedmiotów, które z architektury czynią istotny element zmian kulturowych, społecznych czy klimatycznych. Na studiach trwa łupanka, jak postawić prostą ścianę i wstawić okno. Oczywiście, architekci muszą się tego nauczyć, ale to zdecydowanie za mało. Rozmawiając z polskimi architektami o problemach współczesnego świata, odnoszę wrażenie, że poziom wiedzy większości z nich zatrzymał się w XX wieku. Nie mają wielu rzeczy przemyślanych, również wpływu architektury na klimat.
Ten wpływ jest ogromny.
Ślad węglowy związany z budową, użytkowaniem i demontażem budynków to 40 proc. globalnej emisji. To więcej, niż emitują całe Chiny. Sama produkcja cementu to około jedna dziesiąta globalnych emisji. Mniej więcej tyle samo emitują systemy HVAC, czyli klimatyzacja, wentylacja i ogrzewanie budynków. Mówi się o ograniczeniu kupowania odzieży, korzystania z samochodów i samolotów. Ale nikt nie mówi: przestańmy budować.
Czy możemy przestać budować?
Myśląc o różnych potrzebach, powinniśmy pytać, czy na pewno do ich realizacji potrzebujemy kolejnej budowy. Chciałbym, żebyśmy wprowadzili ten element do agendy rozmowy na temat przestrzeni. Na przykład aby prowadzić edukację ekologiczną, może nie musimy stawiać pawilonu, może wystarczyłby dobrze napisany program realizowany w plenerze.
Inne pytanie, które powinniśmy sobie zadawać, brzmi: czy naprawdę musimy burzyć dany budynek i w to miejsce stawiać nowy, co jest skrajnie nieekologiczne? Przy okazji tej książki czasami dostaję pytania, które budynki uznaję za zbędne. Odpowiadam, że żadne, ponieważ one już stoją. Wszystko, co możemy zrobić, to jak najlepiej je wykorzystać. Dlatego uważam, że dyskusja o MSN-nie, przy którego projektowaniu nie wzięto pod uwagę kosztów zużycia energii, jest spóźniona. Dziś już tylko można go możliwie najlepiej użytkować.
Burzymy na potęgę, nie oszczędzamy nawet modernistycznych obiektów objętych ochroną konserwatorską i budynków całkiem dobrze zaprojektowanych w latach 90.
Cała Europa burzy na potęgę. Ciekawym przykładem jest szpital w niewielkich Starachowicach. Wokół budynku poszpitalnego toczyła się dyskusja, czy go wyburzyć, czy zagospodarować. Ważny okazał się argument, że wyburzenie i postawienie nowego budynku, chociaż tańsze, jest bardziej kosztowne, jeśli chodzi o ślad węglowy. To jest ewenement, bo wciąż rzadko prowadzi się takie rozważania. Co więcej samorząd nie zaprosił tu dewelopera, żeby budował pod inwestycje, ale postanowił stworzyć mieszkania komunalne. Ostatecznie, po źle przeprowadzonych konsultacjach społecznych, zdecydowano o wyburzeniu szpitala, ale sama debata była interesująca. To pokazuje, że nawet w pustce systemowej i edukacyjnej da się przeprowadzać takie procesy.
Piszesz też, że dogęszczanie miast zamiast rozlewania ich na tereny zabrane przyrodzie jest bardziej ekologiczne, choć w ciasnych zabudowach ciężko się żyje. Człowiek do szczęścia potrzebuję zieleni. We wrocławskiej dzielnicy Ołbin próbowano połączyć gęstą zabudowę z zielenią.
Ołbin to jedna z najgęściej zabudowanych dzielnic w Polsce. Osiedle ma olbrzymie problemy środowiskowe, ponieważ jest tam i wyspa ciepła, i dość duży smog. W takich warunkach próbowano realizować program pilotażowy Grow Green. Sprawdzano, jak odbudować bioróżnorodność, jak można przekształcać mikroprzestrzenie: dziedzińce, podwórka czy skwery. Zastanawiano się też, jak komunikować się z lokalną społecznością, żeby przekonać ją do zmian. Zrobiono kilkanaście różnego rodzaju realizacji, które pokazały moc takich działań. Zazieleniono każdą możliwą przestrzeń, postawiono beczki na deszczówkę przy elewacjach, żeby stworzyć małą retencję wody. Nie wprowadzono tam żadnych drogich rozwiązań zaawansowanych technologicznie. Zielona ściana wyrasta z ziemi i pnie się do góry, nie trzeba skomplikowanej instalacji, folii, zraszaczy i innych energo- i kosztochłonnych rozwiązań. Rozlewanie miasta na kolejne tereny zielone nie jest najlepszym rozwiązaniem dla przyrody i klimatu.
Nowy gmach Muzeum Sztuki Nowoczesnej / fot. M. Ejsmont (MSN)
Nie mam zaufania ani do samorządów, ani tym bardziej do deweloperów. Zagęszczanie miasta kojarzy mi się z zabieraniem zieleni i dostawianiem bloków bez większego namysłu. Nie dziwię się, że takie projekty budzą zwykle protesty lokalnej społeczności.
Ołbin jest gęstym osiedlem, a jednocześnie miejscem dosyć atrakcyjnym do życia. Nie odnoszę wrażenia przytłoczenia. Jest tam dosyć dużo zieleni i sporo usług w zasięgu ręki. To przykład tego, jak najlepiej wykorzystywać przestrzeń, którą miasto już zajmuje. Ale to niejedyny pozytywny przykład. Kiedy ktoś mówi, że gęste miasto jest złem, to zapraszam na Muranów. To też gęste osiedle, a jednocześnie przyjazne do życia. Zagęszczenie miasta wcale nie oznacza, że powstanie Hongkong i wieżowce, z których okien można porozmawiać z sąsiadem naprzeciwko i zajrzeć mu do kuchni. Gęste miasto nie wydaje się czymś, czego powinniśmy się bać, pod warunkiem, że jest przemyślane i dobrze zaprojektowane.
Nie zawsze też zagęszczenie musi się wiązać z zabieraniem zieleni. Czasami jest brudny parking, który można przenieść pod ziemię, a nad ziemią wybudować mieszkania. W planach zagęszczania Amsterdamu ujęto zwężanie ulic – tam, gdzie są dwupasmówki, robi się jednopasmówkę, a to, co udaje się uzyskać po bokach, przeznacza się na pierzeje. Niektóre ulice w ogóle się tam likwiduje, bo są zbędne. Kornelia Kwiecińska (architektka, wykładowczyni akademicka – przyp. red.) mówi, że można dogęszczać miasta zielenią. Jeżeli przedefiniujemy sposoby myślenia o tym, co to znaczy mieszkać w mieście, to okaże się, że musimy zrobić miejsce istotom nieludzkim. W tym sensie dogęszczanie może wiązać się ze zwiększaniem powierzchni zieleni, a nie jej zmniejszaniem.
Czy to nie są tylko zabawy słowne, a w praktyce oznacza to zabieranie skwerków i parków?
Lubię zabawy słowne, ponieważ narracja, jaką budujemy wokół danego problemu, ma olbrzymie znaczenie. Dlaczego mamy myśleć tylko w ludzkich kategoriach o mieście, skoro potrzebujemy istot nieludzkich, żeby w mieście dało się żyć? Każde miasto jest ekosystemem i powinniśmy mówić o nim również w tych kategoriach. Wtedy zagęszczanie miasta zielenią, czyli stwarzanie warunków do życia osobom nieludzkim, ma sens i nie jest pustosłowiem.
W Polsce urbanistykę i mieszkalnictwo niemal w całości przejęli deweloperzy. Potrafisz sobie wyobrazić, że deweloper przeznacza tereny do życia istotom nieludzkim i rezygnuje ze zwiększania wartości działki na rzecz bioróżnorodności?
Przyjrzyjmy się określeniu „zwiększanie wartości działki”. Najczęściej faktycznie odbywa się to na poziomie fiskalnym, ale przecież można ją zwiększać też w inny sposób, o wartości miejsca decydują też aspekty środowiskowe, kulturowe czy społeczne. Rozumie to dyrekcja TBS w Szczecinie, gdzie powstają mieszkania dla samotnych rodziców, seniorów oraz pierwsze mieszkania dla osób, które wychowywały się w domach dziecka. Dyrekcja dobrze rozumie wartości społeczne, ma zbadane i opracowane potrzeby mieszkańców miasta, na które odpowiada. TBS w Szczecinie jest przecież deweloperem, tylko nie funkcjonuje wyłącznie w paradygmacie kapitalizmu. Od innych deweloperów różni go to, że nie chce w nieskończoność kumulować kapitału, tylko funkcjonować i się rozwijać. A przecież nie jest dotowany, jego byt zależy od inwestycji. Co więcej, ten TBS nie przynosi strat, bo na tyle dobrze zarządza mieniem komunalnym, że ma pieniądze na kolejne realizacje. Bardzo dobrze działa również TBS stargardzki. To pokazuje, że można działać efektywnie w rzeczywistości, w której są słabe prawo, słaba edukacja i kapitalizm. Może nie musimy przeprowadzać kolejnej rewolucji, żeby obalić kapitalizm, ale próbować go nieco zmodyfikować. Marcin Popkiewicz (popularyzator nauki specjalizujący się w klimatologii – przyp. red.) dużo mówi o tym, że da się pewne rzeczy wyregulować w obrębie mechanizmów rynkowych.
Czy nie dzieje się to jednak zbyt wolno? Naukowcy dość precyzyjnie wyliczyli, ile mamy czasu na zmiany.
Oczywiście, na razie wszystko, co udało nam się osiągnąć, to spowolnienie tempa przyrostu emisji. Wciąż z każdym rokiem emitujemy więcej, ale teraz to „więcej” jest mniejsze niż dekadę temu. To rodzi pytania o sens małych gestów. W Szkole Ekopoetyki gościliśmy profesora Malinowskiego (polski fizyk atmosfery, profesor nauk o Ziemi – przyp. red.). W kontekście tego typu kalkulacji oraz szacunków powiedział, że każda redukcja emisji jest dzisiaj ważna. Zwiększa szanse, że będziemy w stanie odsunąć najgorsze scenariusze. W tym każdy, nawet osobisty wybór ma znaczenie. I tylko to jest tak naprawdę ważne. To jest ten komunikat, którego potrzebujemy, żeby cokolwiek robić.
Mamy czas na małe kroki?
Jak mam lepszy dzień, to wierzę, że ta ogromna zmiana, która musi się dokonać, dokona się w obrębie kapitalizmu. Może kapitaliści w końcu policzą, że nie opłaca im się koniec świata. Tak byłoby łatwiej. Chcę w to wierzyć, bo inaczej czekają nas mroczne czasy.
A jak masz gorszy dzień?
Wtedy myślę, że jest mała szansa, że sobie z tym wszystkim poradzimy. Nie mamy nieograniczonego czasu na zmiany, one powinny zadziać się już.
Potrzebujemy zmian systemowych, żeby ograniczyć ślad węglowy.
Nie jestem przeciwnikiem zmian systemowych; przeciwnie, też bym ich oczekiwał. Ale pewne rzeczy trzeba robić niezależnie od tego, kiedy one nadejdą. Co dwa lata spotykają się urbaniści i piszą rezolucje, że konieczne są systemowe zmiany w obrębie planowania przestrzennego. Architekci na swoich konferencjach upominają się o systemowe zmiany w obrębie architektury. Czytam te apele i mam wrażenie, że powstają po to, żeby w gruncie rzeczy nic nie robić. One nie mobilizują, ale zwalniają z wszelkich działań, wszakże wystosowaliśmy apel, czyli niby coś zrobiliśmy. Mijają dwa lata i pojawia się kolejny apel, bo przecież bez tych systemowych zmian już nic nie możemy zrobić. Ich braku nie możemy traktować jako rozgrzeszenia zaniechania wszelkich działań.
Często powtarza się, że potrzeba nam dobrej edukacji. Jak znam ten kraj, to nie szybko będziemy mieli systemowe zmiany i dobrą edukację architektoniczno-przestrzenną. W naszym systemie parlamentarnym, prawnym i mentalnym czasami nawet małe zmiany ciężko przeforsować. Możemy powtarzać te zaklęcia albo możemy realnie i twórczo podejść do zastanej rzeczywistości. Zadać sobie pytanie, jak mamy to wszystko przeorganizować w kraju, w którym nie ma systemowych zmian i nie ma dobrej edukacji. Wierzę, że są możliwości, żeby zaprojektować pewne procesy, które wypełnią tę legislacyjną i intelektualną próżnię.
Wielokrotnie słyszałem, że nie można uratować Stoczni Gdańskiej, bo plan miejscowy uchwalony na początku XXI wieku roku jest bardzo zły. Pytałem, czy nie można go po prostu zmienić. Odpowiadano mi: no nie, bo zmiana planu trwa 5 lat. Czyli przez te 20 lat, do 2024 roku, można było cztery razy go zmienić. Ludzie tak bardzo uwierzyli w te zaklęcia, że nie przyszło im do głowy, że w ramach istniejącego systemu prawnego da się dokonać korekty. Zmiany systemowe dotyczące klimatu przychodzą do nas z Unii Europejskiej. One są na różne sposoby hamowane przez polski rząd, ale ślad węglowy w końcu będzie częścią kalkulacji przy planowaniu inwestycji. Wiele już dziś można zdziałać na poziomie lokalnym.
Filip Springer, „Szara godzina. Czas na nową architekturę”. Karakter, 248 stron, w księgarniach od września 2024 rokuCoraz częściej mówi się o tym, że kończy się epoka komfortu. Musimy się nauczyć rezygnować z wielu rzeczy, żeby zatrzymać zmiany klimatyczne. Jaką rolę w tym procesie do odegrania mają architekci?
Sporo o tym mówi i pisze Daniel Barber (profesor architektury na Uniwersytecie Technologicznym w Sydney – przy. red.). Gdy to czytam, myślę sobie, że ta diagnoza uwidacznia inny problem cywilizacyjny, z jakim się dziś borykamy. To kryzys etyczny. Nie jesteśmy w stanie podzielić się tym, co mamy. W Polsce jest to szczególnie trudne, ponieważ całkiem niedawno dorobiliśmy się tych wszystkich dóbr. Częściowa rezygnacja z komfortu jest wyrzeczeniem, którego bogaty Zachód musi dokonać. Jesteśmy jednym z najbogatszych krajów świata. Nasz dobrobyt i bezpieczeństwo zawdzięczamy temu, że należymy do struktur, które zbudowały swoją siłę i bogactwo na eksploatacji zasobów planety oraz innych, biedniejszych regionów świata. Teraz przychodzi czas spłaty tego kredytu. Jednocześnie wiem, jak to w Polsce brzmi. Wiem, że na poziomie komunikacyjnym będzie to skrajnie trudne do przeprowadzenia. Komfort dosyć szybko zamienia się w standard. Natomiast łatwo odczuć dyskomfort i ciężko przekonać do tego, że jest konieczny.
Mamy niezły klincz.
Niekoniecznie. Zgadzam się z Joanną Erbel, że nie powinniśmy skupiać się na dostosowywaniu się do dyskomfortu, ale przedefiniowaniu komfortu. Załóżmy, że pracujesz w klimatyzowanym biurze, a potem przechodzisz do przestrzeni bez klimatyzacji. Możesz mówić, że doświadczasz dyskomfortu albo że teraz pracujesz w zdrowszej przestrzeni, ponieważ nie łapiesz przeziębień od klimatyzatorów, nie wdychasz roztoczy i grzybów, które produkują. Posiadanie samochodu może jest wygodne, ale też bardzo kosztowne i wymaga wielu działań typu wymiana opon, przeglądy techniczne, ubezpieczenie, ciągłe szukanie miejsca parkingowego. Zrezygnowanie z samochodu, poruszanie się komunikacją miejską, pieszo czy rowerem zmniejsza otyłość, ogranicza ryzyko zachorowania na depresję i pozwala zaoszczędzić pieniądze. Zamiast opowiadać o tym, jak dużym, ale koniecznym dyskomfortem jest brak samochodu, możemy mówić o pozytywnych aspektach tej sytuacji. Samochód można wynajmować krótkookresowo, kiedy rzeczywiście jest taka potrzeba, bo chcemy pojechać za miasto czy na większe zakupy. Budowanie pozytywnej narracji wokół zmian ma znaczenie. Oczywiście, za tym muszą iść działania, które sprawią, że zmiany będą możliwe, czyli na przykład dobrze rozwinięta komunikacja miejska, system wypożyczania samochodów czy ścieżki rowerowe. Duża część tych działań może się odbywać na zasadach rynkowych.
Symboliczna w twojej książce jest szara godzina. Polubiłeś tę porę dnia?
Szara godzina, ten czas między dniem a nocą, to chyba moja ulubiona pora dnia. W czasach przed elektrycznością ludzie musieli wtedy odłożyć robotę. Siadali i czekali, aż zapadnie zmrok. Niektórzy się modlili, inni rozmawiali, jeszcze inni pewnie rozmyślali. To był czas zatrzymania i namysłu. Było już za ciemno, aby pracować, ale ciągle na tyle jasno, by nie zapalać świec czy lamp naftowych, które były kosztowne. Wraz z pojawieniem się elektryczności straciliśmy możliwość choćby dostrzeżenia szarej godziny, tej trzeciej pory dnia. Patrzysz za okno i mówisz: ojej, zobacz, już się zrobiło ciemno. I tyle. Marzy mi się, żeby w pociągach nie zapalali świateł w środku od razu, gdy zrobi się szaro. Żeby pozwolili ludziom przez chwilę nacieszyć się tą jazdą pociągiem o zmierzchu. Wszystkim nam taka chwila szarej godziny dobrze by zrobiła.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.
Monika Stelmach
Tagi
Numer wydania
397
Data
październik 2024