Kongres Kultury zacznie się od nabożeństwa w katolickim kościele środowisk twórczych przy placu Teatralnym. Nabożeństwa, oczywiście, ekumenicznego. W ostatni dzień odbędzie się zaś uroczysta msza święta w intencji środowisk twórczych, celebrowana przez samego prymasa Polski. Transmitować będzie ją Polskie Radio. Poczęstunek ufunduje firma Indykpol S.A. Patronat medialny nad wydarzeniem obejmą zaś między innymi TVP i dziennik „Rzeczpospolita”.
Debaty? Proszę bardzo. „Spotkanie dziedzictwa z ponowoczesnością” – prawicowy profesor Legutko dyskutuje tu z lewicowym profesorem Baumanem, mamy więc pluralizm, będą też Henryk Kiereś i Lech Witkowski. Sami panowie? Oczywiście. Tak samo będzie na panelu „Spór o istotę i przyszłość polskości”. W gronie wymienionym w programie jako „Inicjatorzy Kongresu” jest tylko jedna kobieta – prof. Barbara Otwinowska, literaturoznawczyni – za to dwóch duchownych katolickich: duszpasterz środowisk twórczych ks. Wiesław Niewęgłowski i franciszkanin z KUL, o. prof. Leon Dyczewski.
Program artystyczny? Ambitny. W sobotę wieczorem można będzie w Teatrze Wielkim obejrzeć operę „Król Roger” w reżyserii młodego artysty Mariusza Trelińskiego. A na początek? Na początek „Wesele” Wyspiańskiego, po sąsiedzku – w Teatrze Narodowym. „Wesele” pokaże wciąż pracujący wybitny reżyser Jerzy Grzegorzewski.
Witajcie na Kongresie Kultury w roku 2000.
Co się zmienia, co zostaje
Żeby pokazać z kolei, ile zmieniło się od ostatniego Kongresu Kultury, tego z roku 2016, właściwie wystarczyłoby osobiste wspomnienie. Osiem lat temu ostatnie poprawki do mojej relacji z Kongresu wprowadzałem na placu Czerwonym w Moskwie, czekając na premierę „Iwony. Księżniczki Burgunda” – rosyjskiej koprodukcji Grzegorza Jarzyny w Teatrze Narodów. Mój tekst w papierowej „Wyborczej” i tak ostatecznie się nie ukazał – tamtego wieczora zmarł też Andrzej Wajda.
Pójdźmy jednak głębiej w historię. Kiedy chce się wskazać na przemiany, jakie z Kongresu na Kongres zachodzą w polskim myśleniu o kulturze (Kulturze?), najczęściej przywołuje się chyba krakowski Kongres Kultury z roku 2009. Odbywał się w świeżo oddanym Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego – tuż obok wynajmowanego przeze mnie wówczas studenckiego mieszkania na strychu. Kongres uświetniła „Trylogia” w Starym Teatrze w reżyserii Jana Klaty – wówczas młodego gniewnego na fali. Na scenie Matka Boska z ikony głaskała po głowie dzielnych synów sarmackiej Polski, co okazać się miało obrazem dość proroczym.
To ten Kongres, na który nie przyszedł ówczesny premier Donald Tusk i na którym sformułowano postulat przeznaczenia 1% budżetu państwa na kulturę. A także ten Kongres, na którym Leszek Balcerowicz perorował o „mentalności radzieckiego działacza”, cechującej rzekomo ludzi pracujących w publicznych instytucjach kultury.
współKongres Kultury
Wolę jednak sięgnąć jeszcze do Kongresu z roku 2000. Czuć wciąż bardzo w tamtym wydarzeniu, a właściwie w pokongresowych materiałach, smak lat 90. Czasu, gdy nikt rozsądny nie kwestionował arcydzielności „Trzech kolorów” Kieślowskiego, na poważnie głowiono się, czy aktorowi z teatru wypada grać w reklamie, zaś Prawdziwych Autorytetów nie dało się obrażać w mediach społecznościowych – a najwyżej na murach. Nikt nie narzekał na „kulturę unieważniania”, za to problemy takie jak mobbing w instytucjach kultury były wówczas po prostu nieważne – nie było dla nich miejsca w debacie. Odbija się w tamtym kongresowym programie też Polska AWS-u, tej przedziwnej, skłóconej, lecz połączonej jedną wiarą familii, której różni członkowie będą powracać w rozmaitych wcieleniach i różnych partiach w kolejnych sezonach narodowej politycznej telenoweli.
Wolę przypomnieć Kongres sprzed ćwierć wieku, bo dzięki temu widać, ile się zmieniło. Socjolog prof. Zbyszko Melosik w wystąpieniu o młodzieży mówił o „kolonizacji dzieciństwa przez ideologię konsumpcji”. Badacz zajął się też związkiem konsumpcji z płcią. „To kobieta zwykle chodziła rano «po bułki», a potem «na rynek». Współcześnie wielu mężczyzn biega obsesyjnie do MacroCash czy innych hipermarketów i wrzuca bez zastanowienia do koszyka ogromne ilości produktów”. Taki stan rzeczy ma swoje skutki. „Gdy mężczyzna przestawia się na konsumpcję, kultura niewieścieje” – konkludował Melosik.
Kultura, owszem, zniewieściała. Dziś, w 2024 roku, w zespole programowym Kongresu Kultury jest dziewięć kobiet i pięciu mężczyzn.
Zapalać? Gotowe!
„Nie jest jednakże tak, i nigdy nie było, aby Kongres Kultury Polskiej mógł powołać do życia każdy, kto by tego zapragnął lub sobie tego zażyczył. Organizatorzy kongresów musieli być wyrazicielami publicznych interesów kultury, eksponentami jej podmiotu zbiorowego” – pisał socjolog prof. Andrzej Tyszka w 2000 roku w pokongresowej publikacji.
„Eksponentem” tym jest dziś Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wraz z warszawskim samorządem – choć, jak podkreśla resort, wszystko odbywa się z inicjatywy społecznej. W roku 2016 była to „grupa obywatelek i obywateli”, zaś zespół organizacyjny działał przy Teatrze Powszechnym w Warszawie za pieniądze miasta stołecznego Warszawy. W 2009 – podobnie jak teraz – Kongres Kultury organizowało ministerstwo działające poprzez Narodowe Centrum Kultury.
Dawniej bywało bardzo różnie. I tak Zjazd Grunwaldzki z 1910, nazwany później pierwszym Kongresem Kultury Polskiej, został zorganizowany w warunkach nieistnienia państwa polskiego na terenie umiarkowanie autonomicznej Galicji – w Cesarstwie Austro-Węgier. Zjechali się Polacy z trzech zaborów i zagraniczna Polonia, położono kwiaty na grobie króla Jagiełły na Wawelu, w katedrze wawelskiej odbyła się uroczysta msza w rocznicę zwycięstwa pod Grunwaldem, wydano raut w Starym Teatrze i uczczono Ignacego Paderewskiego. Zjazd Grunwaldzki organizował społeczny komitet, w którym znaleźli się między innymi malarz Wojciech Kossak czy kompozytor Feliks Nowowiejski, a powołała go Rada Miasta Krakowa – na czele z Juliuszem Leo, prezydentem miasta wybranym przez radnych, a zatwierdzonym przez cesarza Franciszka Józefa.
Kolejny kongres, antyfaszystowski Kongres Pracowników Kultury, miał miejsce we Lwowie w roku 1936 – i był organizowany przez lewicowe związki zawodowe, te bliskie Komunistycznej Partii Polski i te bliskie Polskiej Partii Socjalistycznej. „Dwa dni Zjazdu stanowią jakąś oazę braterstwa, najwyższego uniesienia, radosnego poczucia, że walka toczy się pełną falą (…) Na wieczorze autorskim, gdy Władysław Broniewski recytował swój wiersz «Zagłębie», przy słowach «Zapalać! Gotowe?» – trzytysięczna sala odpowiedziała grzmotem jednej odpowiedzi – «Gotowe». Tak, wiem, to my, sobki, intelektualiści, mieszkańcy wież z kości słoniowej – musimy być gotowi” – przytaczam ten cytat z Wandy Wasilewskiej za Andrzejem Tyszką.
Trzydzieści lat później, w 1966 roku komuniści – ci, którzy przeżyli Hitlera i Stalina po drodze – organizowali w Warszawie Kongres Kultury Polskiej już jako przewodnia siła narodu.
Z kolei w 1981 roku Kongres Kultury Polskiej, znów w Warszawie, odbywał się w atmosferze solidarnościowej odnowy – i został przerwany wprowadzeniem stanu wojennego. Przygotował go Komitet Porozumiewawczy Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, łączący 41 organizacji, między innymi Stowarzyszenie Autorów ZAiKS, PEN Club, SPATiF i Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ale i Polskie Towarzystwo Filozoficzne, Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie czy Polskie Towarzystwo Studiów Latynoamerykańskich.
„Na drzwiach wisiał napis skreślony niebieskim mazakiem na kawałku brystolu: «Na mocy decyzji prezydenta m.st. Warszawy Kongres Kultury został rozwiązany»” – wspomina Tyszka. Przedstawicieli kongresowego komitetu internowano.
Strona społeczna, czyli kto
Stosunek kolejnych Kongresów Kultury do państwa i władzy to nie tylko antykwaryczna ciekawostka, ale i wciąż podstawowa oś, wobec której sytuują się spory o tę imprezę. „Tutejsza inteligencja od zawsze wisiała u cycka władzy i jest histeryczna z temperamentu, bo łączenie misji dziejowej z kolaboracją wprawia ją w drgawki” – pisał Piotr Siemion w swoim „Dzienniku roku Węża” przed mniej więcej dekadą. W chińskim horoskopie nadchodzi właśnie kolejny rok Węża – i nic nie wskazuje na to, by diagnoza ta straciła na aktualności. Siemion – pisarz, redaktor, tłumacz i zarazem prawnik z doświadczeniem pracy w KGHM Polska Miedź czy Orlenie – wie przecież, o czym mówi; napatrzył się i na polską inteligencję twórczą, i na mechanizmy władzy.
Kongres Kultury ludzi kultury wkurza, bo jest spektaklem władzy i z tą władzą konfrontuje tak zwane środowisko. A bardziej może – konfrontuje „środowisko” z jego własnymi oczekiwaniami wobec władzy i jej polityki kulturalnej. Wystarczy spojrzeć na różnorodność reakcji na zdjęcie z konferencji prasowej zapowiadającej listopadowy Kongres. Oto ministra kultury – jeszcze „nasza Hanka” z entuzjastycznych postów w mediach społecznościowych tuż po nominacji czy już złowroga biurokratka? Obok niedoszła lewicowa wiceministra, przewodnicząca zespołu Kongresu – czy „nagroda pocieszenia” będzie w Polsce wiecznie już losem progresywnej lewicy? Dalej zastępczyni progresywnego na miarę naszych możliwości prezydenta stolicy, jeszcze dalej dziekana Wydziału Polonistyki UW…
„«Strona społeczna», czyli to samo grono osób co wcześniej, wzmocnione kilkoma nowymi nazwiskami, głównie osobami reprezentującymi władzę samorządową. Fakt, że osoby reprezentujące władzę chcą być traktowane jak «strona społeczna», ma w sobie pewien potencjał komiczny” – ironizował po publikacji informacji i zdjęć z konferencji reżyser Paweł Wodziński. „Dwudziestokilkuletni okres działalności kongresów kultury nie został w żaden sposób podsumowany. Z powodu braku ewaluacji (to zadanie do podjęcia) ta idea jest wciąż reprodukowana, tak jakby stanowiła niezwykłą wartość czy unikalne narzędzie. Sęk w tym, że dotychczasowe edycje kongresu kultury pokazały wyraźnie, że ten format jest nieskuteczny w projektowaniu polityki kulturalnej i nie prowadzi do rozwiązania problemów strukturalnych” – pisał dalej Wodziński w ironicznym felietonie na Facebooku, sam zarazem dokonując w ten sposób podsumowania.
Wodziński ma mocne powody, by władzy, zwłaszcza samorządowej, nie lubić. Samorządowcy wyrzucali go z Poznania i Bydgoszczy, gdzie jako dyrektor (współ)tworzył ważne dla historii teatru politycznego w Polsce sceny. Później kierował Biennale Warszawa – miejską instytucją otwartą na uchodźców, migrantów i mówienie o globalnych problemach, jak katastrofa klimatyczna, władza internetowych globalnych gigantów czy prekaryzacja. Biennale Warszawa władze stolicy pozbyły się po zaledwie czterech latach, oficjalnie zmieniając placówkę w Warszawskie Obserwatorium Kultury. Formalnie Wodziński nie został zwolniony – po prostu nie przedłużono z nim kontraktu, podobnie jak w Bydgoszczy.
Zmiana Biennale Warszawa w WOK polegała między innymi na wypraniu dotychczasowej instytucji z ideowej treści politycznej (posłużmy się tu angielskim politics), sięgającej poza sferę kultury rozumianej jako „branża” – z instytucjami, dotacjami, osobami zatrudnionymi na etatach czy śmieciówkach, lepszymi lub gorszymi standardami zarządzania – na rzecz nieco technokratycznego wypracowywania nowych polityk kulturalnych (policies), które dotyczą przede wszystkim „branży” właśnie – a nie zajmowania się globalnym kapitalizmem, jak robiła to ekipa Wodzińskiego.
A w obszarze kulturalnej „branży” dominuje wciąż „stara” polityka kulturalna, niezmiennie ta sama policy. Ta rządzi się przede wszystkim zasadą – pozostańmy chwilę w angielszczyźnie – business as usual, „nowe” polityki długo zachowują charakter „eksperymentalny” i prowadzone są w ostrożnie finansowanej niszy społecznych instytucji kultury czy programów pilotażowych – jak wdrażany obecnie przy badawczym wsparciu WOK program „Pawilon tańca i innych sztuk performatywnych”.
Na dłuższą metę nie da się zmieniać jednak dużej polityki bez zmieniania szczegółowych polityk. I rzecz jasna, wspomniane business as usual nie musi być zawsze i bezwzględnie złe – mówi mi od razu mój wewnętrzny konserwatysta. Jeśli kultura polska przetrwała jakoś osiem lat politycznej ofensywy rządzącej skrajnej prawicy, to między innymi dzięki inercyjnemu charakterowi kulturalnej biurokracji, procedurom niedoskonałym, ale wielokrotnie sprawdzonym i – co ważne – zdecentralizowanym. „Czegoś, co było w Polsce budowane przez 26 lat, nie zmieni się w półtora roku” – narzekał Piotr Gliński, gdy był jeszcze ministrem, w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”. I bardzo dobrze? Dzięki business as usual wciąż nie mamy Budapesztu w Warszawie.
Mamy jednak wciąż Polskę w Polsce. Odpowiedzią na mroczne strony business as usual polityki kulturalnej jest szeroka, intensywna i prowadzona z użyciem dużej dozy sarkazmu krytyka retoryki i, jak się zdaje, samej idei „współKongresu” odbywająca się w mediach społecznościowych. W dwusylabowym skrócie: beka.
Spośród przeszło setki kongresowych tematów proponowanych oddolnie, w ramach konsultacji za pośrednictwem portalu na „F”, pojawiły się między innymi: „Mobbing jako strategia zarządzania w instytucjach kultury – wytyczne” oraz „Jak uprawiać selfie aktywizm”. Grubo? Bywa i grubiej. „Alkohol i narkotyki w pracy. Jak normalizować nałóg własny i przełożonych – warsztat dla kadry kierowniczej”. Albo „Jak nie podpisywać żadnych dokumentów albo możliwie jak najmniej, aby w razie kontroli, zmiany władzy można było powiedzieć, że się nie wiedziało – warsztaty dla dyrekcji”.
I tak dalej, i tak dalej, w głąb mroków instytucjonalnych złych praktyk i czeluści antypracowniczych standardów. Banałem byłoby stwierdzenie, że ramy debaty publicznej przez ostatnie ćwierć wieku dość znacząco się zmieniły. Znacznie trudniej jest kogoś dziś uciszyć, a zmęczenie, krzywda czy zwyczajne wkurwienie mają większe szanse się przebić do debaty – choć za każdą z tych zjadliwych propozycji tematów stoi przecież pewnie historia, która właśnie się nie przebiła.
Czy zmieniły się instytucje? Standardy polityki kulturalnej? Tu zmiana odbywa się znacznie wolniej.
Ewaluacja – zrób to sam
Z Kongresu Kultury 2016 bardziej niż którykolwiek z postulatów zapamiętany został fragment z listu Marii Janion napisanego na otwarcie imprezy. „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać” – to nie tylko trafiona obserwacja, ale i dowód, że dobitnie sformułowana myśl o charakterze bardziej ogólnym i zasadniczym ciągle może przebić się przez gąszcz kłótni o konkretne rozwiązania i postulatów systemowych.
Jakieś postulaty przecież chyba jednak były? Dziś, po siedmiu latach niełatwo do nich dotrzeć – strona internetowa Kongresu Kultury 2016 nie działa od miesięcy, a to do niej prowadzą wszystkie linki. „403. Forbidden. Access to this resource on the server is denied!” – to nie jest komunikat z ducha kultury dostępnej.
Gdy dołożymy do tego archaiczny system głosowania na tematy debat przy nowym (współ)Kongresie Kultury 2024 – jak udostępnione na początku sążniste pliki PDF z listami tematów, wpisywanie wybieranych numerów jak na starej telefonicznej łącznicy – dojść można do wniosku, że w dobie studiów nad UX i uśmiechniętych aplikacji uczących nas języków polskiej inteligencji zdecydowanie nie jest po drodze z cyfryzacją. Gdy przychodzi do Kongresu, nad inteligenckimi debatami ciągle unosi się widmo herbaty w szklance z koszyczkiem i palców powalanych tuszem, trzymających jednocześnie papierosa. I to mimo że kłótnie przeniosły się z zasnutej dymem papierosowym kuchni na zawalonego reklamami Facebooka.
Jak tu jednak przeprowadzić ewaluację, skoro pliki zniknęły z sieci? Publikacji pokongresowej z roku 2016 nie ma też w katalogu Biblioteki Narodowej, w BUW ani w Bibliotece Jagiellońskiej. Na szczęście w polskiej kulturze nie zawodzą sieci towarzyskie. Piszę więc maila do dyrektora Teatru Powszechnego w Warszawie, Pawła Łysaka, który Kongres w roku 2016 współorganizował, i chwilę potem otrzymuję, a jakże, plik PDF z pokongresową publikacją.
Są w pliku i postulaty, mogę więc spróbować zacząć prosty dziennikarski fact-checking. Ale stolików było czterdzieści dwa, postulatów setki – sam jeden ewaluacji polskiej kultury nie przeprowadzę. Od czego jest jednak metoda wyrywkowego rzutu okiem.
Rzucam więc okiem. Moje oko jest śląskie, trafia natychmiast na debatę o mniejszościach. „Należałoby znowelizować ustawę o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym” – czytam postulat. Ha! To się faktycznie stało zaraz po zmianie władzy, tylko że prezydent zawetował tę dobrą zmianę. Można być dobrej myśli?
Chwilę potem czytam zapis postulatów dotyczących kultury dla młodzieży. W postulatach czytam: „Należy zekranizować polskie hity literackie, np. «Karolcię» Marii Kruger, «Jeżycjadę» Małgorzaty Musierowicz, «Dziesięć stron świata» Anny Onichimowskiej, «Pana Samochodzika» Zbigniewa Nienackiego…” – stop, to ostatnie się przecież wydarzyło! Czy to dobrze, to inna sprawa.
Przechodzę do kolejnego stolika, prowadzonego przez Iwo Zmyślonego: „Jak rozmawiać mimo różnic?”. Przy stoliku tym zasiadał między innymi Piotr Bernatowicz, kuratorska gwiazda sztuki „dobrej zmiany”. Rekomendacje? Dość ogólnikowe: „Ironia jest pożyteczna jako narzędzie krytyki wobec różnorakich form przemocy oraz nieznośnego fałszu jednostek lub instytucji. Wyeliminujmy sarkazm, insynuację, manipulowanie przekazem. Pamiętajmy, że nasz spór nie jest wojną, nie wszystkie chwyty są tutaj dozwolone, a polityczna skuteczność nie jest jedyną wartością” – czytam na stronie 175 publikacji. Wkrótce po zaproszeniu na Kongres Kultury 2016 Bernatowicz zostanie dyrektorem CSW Zamek Ujazdowski i będzie budował karierę na głoszeniu, że jest cancelowany i nikt go nigdzie w zlewaczałej polskiej kulturze nie zaprasza.
Kolejny stolik – „Absurdy regulacji finansów publicznych a kultura”. Diagnozowany problem: „Skrajny formalizm ustawy o zamówieniach publicznych wymusza działania nieracjonalne”. Rekomendacja: „Należy przygotować ekspertyzę i projekt ustawy o finansowaniu kultury. Adresaci: rząd i Sejm”. Przy stoliku siedział między innymi Krzysztof Mieszkowski, wówczas poseł, nadal poseł. Żaden projekt nowej ustawy o finansowaniu kultury nie powstał. A przynajmniej nie został ogłoszony. Trudno uwierzyć, by w efekcie rytualnych rozmów o tym, czy potrzebujemy nowej ustawy teatralnej, zmian w modelu instytucji kultury czy systemu współpracy międzyresortowej z Ministerstwem Kultury, jakieś nowe rozwiązania systemowe powstały po nowym Kongresie.
Czytam dalej – stolik „Studentki i profesorowie”. Temat prowadziła Katarzyna Kasia, rozmawiały z nią Marta Dzido, Zuzanna Janin, Ewa Alicja Majewska. Rekomendacje: „Na uczelniach należy stworzyć ogólnie obowiązujący pakiet zachowań antydyskryminacyjnych i równościowych”. I co? I to się faktycznie w wielu miejscach zdarzyło – choć nie tyle dzięki Kongresowi Kultury, ile systematycznej i zupełnie nieodświętnej pracy wielu grup ludzi. Patrząc na moją działkę: uczelnie teatralne w roku 2016 i uczelnie teatralne w 2024 to zupełnie inna historia, choć oczywiście mówimy o trwającym wieloetapowym procesie, a nie po prostu happy endzie.
Może właśnie rozróżnienie między trwającym procesem zmiany a dokonaną „reformą” jest tu kluczowe. Kongresy Kultury są bardziej fotografiami zmian niż ich motorem. Ale potrzebujemy też fotografii.
I, jak banalnie to nie brzmi, potrzebujemy spotkań. Z ośmiu lat, które mijają od ostatniego Kongresu Kultury, trzy spędziliśmy bądź w lockdownie, bądź przynajmniej w cieniu zagrożenia lockdownem. Pandemia to jedno z widm, które nad nami wciąż wiszą. Doświadczenie to zostało w znacznej mierze wyparte, podobnie jak tysiące nadmiarowych zgonów. Można przypomnieć migawki: długie kolejki pod muzeami, gdy w końcu zaczęto je znów otwierać; rozrzedzone i zamaskowane teatralne widownie; zaparowane okulary nad maseczką, przez które pierwszy raz od miesięcy oglądaliśmy na żywo aktorów. Nie wiemy tak naprawdę, jak tamte lata wpłynęły na bardzo podstawowe jakości wspólnego bycia ludzi. A wpłynęły na pewno.
A jak wpłynęły na myślenie o kulturze długie, bezkompromisowe i zinstytucjonalizowane kampanie nienawiści wobec dzieł sztuki? Przypomnijmy sobie „Klątwę” Olivera Frljicia i „Zieloną granicę” Agnieszki Holland, szczucie w telewizji publicznej, pogróżki i wiece oburzenia. Paradoksalnie to przemysł nienawiści, bardziej niż rozważania o przemysłach kreatywnych, pokazał, że „kultura się liczy”.
Od Janion do Strzępki, czyli komedia przemilczeń
Nie zgodzę się do końca z Pawłem Wodzińskim, że „[d]wudziestokilkuletni okres działalności kongresów kultury nie został w żaden sposób podsumowany”. Można odnieść wrażenie, że Kongresy Kultury nic innego nie robią, tylko się podsumowują. W bardziej lub mniej wyrafinowany sposób odnoszą się do poprzednich. Celebrują swój status, rytualnie odtwarzają wzorzec inteligenckiej debaty, w który wpisuje się również ironiczny protest Wodzińskiego. „Kongres Kultury Polskiej będzie przypominać koncert okrętowej orkiestry na pokładzie Titanica. W tym porównaniu bardzo pesymistycznym są pewne cechy prawdopodobieństwa” – mówił Jan Józef Szczepański na otwarciu Kongresu Kultury Polskiej w 1981 roku.
Jednym z ciekawszych przykładów takiego samopodsumowywania jest film Agnieszki Arnold „Kongres niedokończony”, pokazany na krakowskim Kongresie w 2009 roku. Dokument ten oparty jest na materiałach, które Arnold nakręciła podczas przerwanego Kongresu w 1981 roku – to stąd wziąłem cytat ze Szczepańskiego. Zderzyła je z wypowiedziami współczesnymi – z końca pierwszej dekady XXI stulecia. To czas tuż po wyborze Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych, rok przed katastrofą smoleńską i Nike dla Tadeusza Słobodzianka za „Naszą klasę”.
Film Arnold jest fascynujący. Zobaczycie tu znudzone twarze słuchaczy z roku 1981 rozpartych w fotelach – i performans Tadeusza Kantora, który przebudowuje przestrzeń sceny, by mówić obok mównicy, a nie z podwyższenia. Z kolei Jan Błoński peroruje zawzięcie o edukacji: „Tak, szkoła straciła na szacunku i życzliwości społeczeństwa. Funkcja oświatowa szkoły uległa pomniejszeniom, ograniczeniom, wykoślawieniom. Wykoślawieniom. (...) Coraz więcej zależy od wkładu rodziców i nauczycieli prywatnych – podcięto w ten sposób samą zasadę demokratyzacji oświaty”. Dziś, 43 lata później, to samo co Błoński mogłaby powiedzieć nauczycielka języka polskiego, która w roku 1981 dopiero się urodziła. Tak, w debatach o kulturze mówimy o długim trwaniu.
A wypowiedzi z roku 2009? Reżyser Paweł Miśkiewicz, wówczas dyrektor Teatru Dramatycznego, martwi się, że kultura zmierza w stronę tabloidu i że artysta stoi przed wyborem – albo rozwija swój język i ryzykuje bycie hermetycznym, albo komunikuje się z widownią za pomocą romantycznych symboli. Przeszło dekadę później – zastanawiając się, co luminarze polskiego mainstreamu zobaczyli w „Dziadach” Kleczewskiej – czułem się chyba trochę jak Miśkiewicz. Zaś Jacek Głomb w filmie Arnold chwali się, że widownia w jego teatrze w Legnicy jest szeroka, „od profesora do pijaka” – jakoś nie słychać w tej wypowiedzi świadomości prostej dosyć prawdy, że pijak i profesor to często ta sama osoba.
Ale najważniejsza w „Kongresie niedokończonym” jest Maria Janion – jedna z nielicznych postaci, które pojawiają się w obu planach czasowych filmu Arnold. Janion trwa. W 1981 roku analizowała kulturę narodową czasu przemian i wymieniła trzy jej cechy: „pieśniowatość, obrzędowość, emblematyczność”. Mówiła o nowym narodowym „rodowodzie – odnalezionym w micie, baśni i w historii”. I pytała: „Ale co dalej? (…) Jeśli ruch emocjonalny nie przekształcił się dotąd w ruch intelektualny, to można stwierdzić, że to, co się dzieje w kulturze, zatrzymało się na poziomie romantyzmu krajowego – popularnych stereotypów i wzruszeń”.
Agnieszka Arnold w swoim filmie reinscenizuje tamto wystąpienie Marii Janion. „Od tamtego czasu postulat mój się nie zmienił” – stwierdza Janion. „Wzniosłe pojednanie dawno się skończyło. A ruch intelektualny wciąż nie może się zacząć. Dopełnieniem transformacji ustrojowej musi być także transformacja symboliczna. Ten kulturowy wysiłek wciąż mamy przed sobą – konieczne jest bowiem przedefiniowanie wspólnotowych symboli” – mówi Maria Janion, stojąc na tej samej scenie, z której przemawiała 28 lat wcześniej. Na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie.
Ta scena, te zaplecza, balkony i korytarze w Pałacu Kultury – tak, przestrzeń też jest bohaterem filmu Arnold. A miejsce to przecież wciąż ważne w wyobraźni i najświeższej (nie)pamięci środowisk, które na Kongresie się spotkają – znów w Pałacu Kultury, ale i konkretnie w Teatrze Dramatycznym, który wyszczególniony jest jako miejsce obrad, choć przecież mieści się w Pałacu. „Pałac Kultury i Nauki oraz Teatr Dramatyczny” – czytam w zaproszeniu na stronie NCK.
Nie wiemy, co tak naprawdę zdarzyło się ostatnio w Teatrze Dramatycznym – po triumfalnej intronizacji Moniki Strzępki podczas obrzędowej fiesty na placu Defilad 31 sierpnia 2022 roku, podczas której entuzjastyczne przemówienia wygłaszały również osoby, które dziś tworzą (współ)Kongres. Co działo się między przeplatanym rechotem i konserwatywno-mizoginicznym oburzeniem wprowadzeniem emblematu nowej dyrekcji – rzeźby „Wilgotna Pani”, czyli złotej wulwy autorstwa Iwony Demko – a zwolnieniem Strzępki 5 stycznia 2024 roku w atmosferze moralnej paniki i niejasnych oskarżeń oraz jeszcze bardziej niejasnych zachowań samej zwalnianej dyrektorki.
A zdarzyło się w Dramatycznym przecież coś bardzo ważnego. Im intensywniejsze jest wokół tego milczenie, tym bardziej dojmujące jest poczucie, że ten splot początkowej odwagi władz Warszawy, późniejszego rozczarowania, wewnętrznych konfliktów i asekuracyjnych gestów, wreszcie: psychicznego wyczerpania osób znajdujących się w środku tej sytuacji – że wszystko to było zapowiedzią wypalenia, którego doświadczamy dziś, gdy myślimy o niespełnionych emancypacyjnych obietnicach ostatniego roku.
Bo czy naprawdę razem z ekscentryczną feministyczną dyrektorką od razu trzeba było usunąć też feministyczną instalację? Skąd ten pośpiech? Czy „Wilgotna Pani” okazała się nie pasować do społeczeństwa, które nie przeszło, idąc za słowami Marii Janion, transformacji symbolicznej? Po bezczeszczącym patriarchalny dobry smak obrzędzie świętokradzkim trzeba było usunąć drażniący emblemat, by pieśń była wciąż ta sama. Choć program Strzępki – spektakle Weroniki Szczawińskiej, Anny Smolar czy Wojtka Rodaka – był przecież dalej realizowany. Ale kto by się przejmował programem.
Teraz właśnie w miejscu pozostałym po „Wilgotnej Pani” będą odbywać się debaty Kongresu Kultury. Gdy Janion mówiła o „pieśniowatości” polskiej kultury, Tadeusz Komendant pisał o „czarnej dziurze naszego myślenia, gdzie nikną czyny i słowa”. Tytuł podziemnego tomu esejów Komendanta zresztą też mówi o pieśniowatości – „Zostaje kantyczka”. Na feminizm sprowadzony do rytualnej pieśni chłopskiej córki, jak przedstawiała się Strzępka, odpowiedziała przed rokiem kocia muzyka konserwatywnego chłopskiego rozumu. Początkowo z wyboru Strzępki rechotali Bronisław Wildstein czy Rafał Ziemkiewicz, rok z okładem później rechot był już powszechny.
Tadeusz Komendant pisał też o „komedii przemilczeń”, której wszyscy w polskiej kulturze jesteśmy ofiarami. W latach 80. nikt nie zaprzęgał do debaty o polskiej kulturze dyskursu afektów, u Komendanta dużo jest jednak o romantycznym „czuciu” i jego opozycji, oświeconym „rozumie”. Zdaniem krytyka tradycyjne rozumienie tej opozycji miało być dla polskiej kultury niszczycielskie. Komendant, tłumacz i popularyzator Foucaulta, wzywał raczej do przyjrzenia się „filozofii języka potocznego”, analizy „głębokiej struktury naszego języka i myślenia politycznego”. Co o tej głębokiej strukturze mówi zastąpienie niedostatecznych wciąż procedur antymobbingowych egzorcyzmem?
Bo przecież jeśli skupimy się na oskarżeniach o przemocowe zarządzanie, a nie atmosferze wywożenia wariatki na gnoju, która otaczała końcówkę tamtej dyrekcji – to po odwołaniu Strzępki nie jesteśmy jako „branża” w ogóle mądrzejsi, a w kulturalnych policies nic się nie zmieniło. Weźmy Maszę Potocką, byłą dyrektorkę Bunkra Sztuki i odwoływaną właśnie dyrektorkę MOCAK-u. Nowy prezydent Krakowa Aleksander Miszalski musiał poprosić Potocką – w której przypadku, inaczej niż w przypadku Strzępki, zapadł prawomocny wyrok w sprawie mobbingu – żeby ustąpiła ze stanowiska sama. A gdy nie zechciała ustąpić, odwołał ją, powołując się na względy wizerunkowe; kontrakt zobowiązywał dyrektorkę do dbania o wizerunek Krakowa, miasto uznało zatem, że Potocka nie wywiązuje się z kontraktu. Tyle tylko, że na dłuższą metę przyjęcie takiego rozwiązania jest niebezpieczne – a co, jeśli jakiś samorządowiec uzna, że wizerunkowi jego miasta szkodzi nie mobbing i lekceważące wypowiedzi o ofiarach, a protesty przeciwko spektaklowi w rodzaju „Klątwy” albo wsparcie przez instytucję artystyczną lokalnego Marszu Równości?
Nie mówiąc już o tym, że jeżeli ktoś nazywa się Potocka, a nie Strzępka, to stare elity kulturalne będą tego kogoś bronić jak niepodległości i porównywać do Janion i Błońskiego – a nie rechotać. To kolejna rzecz, której nauczyliśmy się od 2016 roku. Choć właściwie wiedzieliśmy to i wcześniej.
„Niezależność się nie opłaca”
„Może dzisiaj się oczekuje innego rodzaju serwilizmów. A przynajmniej środowisko to czuje, że niezależność się nie opłaca. Bo minister ma dalej władzę, ja to odczułam na własnej skórze” – tak w filmie Arnold mówi Anda Rottenberg, inna była dyrektorka ważnej instytucji. Rottenberg nie jest wtedy jeszcze, w 2009 roku, kanonizowaną patronką kultury, ikoną sztuki, stylu, elegancji i erudycji – tylko postacią z krwi i kości, doświadczoną przez symboliczną przemoc. Sprawa „papieskiej” instalacji Maurizio Cattelana „La Nona Ora” w Zachęcie, po której Anda Rottenberg odeszła ze stanowiska w efekcie nagonki niewolnej od antysemickich akcentów, nie zdążyła wówczas jeszcze zatrzeć się w pamięci.
O kryzysie wolności twórczej opowiada też w filmie Arnold – w 2009 roku – reżyser Krzysztof Krauze: „Brak jakiegoś niepokoju, buntu, sprzeciwu. Pojawiające się przyzwolenie na – co tu dużo mówić – odbieranie twórcom wolności. Ale też czasami po prostu godności. Jak patrzę na nasze filmowe środowisko, to w nim publiczny głos sprzeciwu zajmuje zaledwie kilka osób. Może nam po prostu brakuje odwagi. Boimy się, co będziemy mieli w misce, boimy się, czy się spełnimy”.
Co dziś, w roku 2024, „się nie opłaca”? Sądząc po tym, czym zajmuje się polska kultura – nie opłaca się traktowanie swoich poglądów zbyt serio. „Nie opłaca się”, wbrew wyobrażeniom konserwatystów o milionach zarabianych rzekomo przez zdegenerowanych lewackich artystów, przesadzać z wchodzeniem w konflikt ani z tak zwanymi trudnymi tematami – jak świeckie państwo, prawa kobiet, prawa LGBT+, konstytucyjne prawo do azylu, to, co dzieje się na granicy białoruskiej. Nie opłaca się pytać, jak polskie społeczeństwo w swej masie patrzy na Ukraińców – polski pawilon na Biennale w Wenecji czy polskiego kandydata do Oscara możemy dzielić z ukraińskim sąsiadem, ale mieszkanie Ukraińcowi Polak wynajmie już niechętnie, i lepiej tego tematu nie ruszać.
Przesadzać też nie należy z szukaniem nowych form – pieśni, pamiętajmy, Polacy lubią wciąż te same. W sztukach wizualnych na topie jest więc znów malarstwo, w teatrze – wrócił sen o polskim musicalowym hicie, jak w czasach „Metra” – i tęsknota za „opowieścią”, jakby opowieść gdzieś sobie kiedyś poszła.
Przed Kongresem Kultury – po Kongresie i w jego trakcie zresztą też – powrócą jeszcze wielokrotnie pytania o warunki pracy w kulturze. I słusznie – zbyt wiele razy pod sztandarem sztuki zaangażowanej szło lekceważenie praw pracowniczych czy po prostu ludzkiej godności. Zarazem jednym ze smutnych paradoksów obecnego momentu w kulturze jest, że tak zwane dobre praktyki, te progresywne kulturalne policies – niekoniecznie muszą iść w parze z progresywną agendą w tym, co instytucja kulturalna czy artyst(k)a robi, jaka jest polityka jej twórczości i efekty działania. Dobre praktyki same w sobie nie chronią przed ugrzecznionym asekuranctwem, reakcyjnością, wtórnością ani nawet przed zwykłą nudą.
Na Kongresie Kultury pytałbym więc też o rozbijające tę nudę drażniące formy. I o światy nieprzedstawione, których ciągle jest dużo.
Cykl tekstów wokół współKongresu Kultury powstaje we współpracy z Narodowym Centrum Kultury.
Witold Mrozek
Tagi
Numer wydania
397
Data
październik 2024