Pierwszy raz widzę Vince’a McMahona na kanale Extreme Sports w okolicach 2013 roku. Ogromna arena sygnowana logo „WWE”. Siwiejący prezes w garniturze wkracza na ring, wymachując kolosalnymi kończynami na wszystkie strony. Publiczność szaleje. „Mr. McMahon”, jak nazywa go spektakularny telebim za jego plecami, zaczyna tłumaczyć kontuzjowanemu zapaśnikowi, wyszczekanemu CM Punkowi, że albo za tydzień weźmie udział w meczu o wymownym tytule „Stoły, Drabiny i Krzesła”, albo straci pas mistrzowski.
Menedżerowi Punka, Paulowi Heymanowi, puszczają nerwy. Nazywa swojego szefa bezlitosnym handlarzem ciał. McMahon układa rysy godne kreskówkowego tyrana w szyderczy grymas i wymowną gestykulacją kpi z uszkodzonego kolana pracownika. Rozbrajająco poczciwy i (pozornie) nieskończenie łatwowierny polski komentator Andrzej Supron, pseudonim „Profesor Zapasów”, rechocze radośnie. Klasyczny Pan McMahon, z nim nie ma tak łatwo! Z Supronem wiwatuje cała amerykańska publika. Nietrudno zrozumieć czemu.
Wpiszcie w dowolną wyszukiwarkę GIF-ów „McMahon”, a objawi wam się postać, którą przeciętny internauta widział przynajmniej kilkanaście razy. McMahon wąchający plik banknotów. McMahon powstrzymujący łzy nostalgii. Absolutny klasyk: McMahon wiercący się na krześle w kilku kadrach z coraz bardziej orgiastyczną twarzą. Jej komiksowe proporcje idealnie przerysowują każdą reakcję, budząc instynktowną sympatię.
W swojej lidze wrestlingowej WWE zrobił przy pomocy tej facjaty furorę jako jedna z postaci: okrutny, sprośny i głupkowaty właściciel, absurdalnie przerysowany archetyp chciwego prezesa. Czasem zbierający zasłużone manto od antyestablishmentowych zapaśników, a czasem błyskotliwie zacierający granicę między prawdą a fikcją w butnych tłumaczeniach zakulisowych decyzji biznesowych do mikrofonu. CM Punk rzeczywiście był zmuszany do zapasów bez koniecznej rekonwalescencji. Heyman faktycznie odszedł raz z WWE sfrustrowany traktowaniem Punka przez szefa.
„Mr. McMahon”, Stany Zjednoczone 2024, na Netflixie od września 2024Prosty urok wrestlingu w eseju otwierającym „Mitologie” Roland Barthes tłumaczył jako widowisko rozciągniętych w czasie jednoznacznych emocji i gestów oddzielających Dobro od Zła, Bohatera i Łajdaka. McMahon wzbogacił ten schemat o metanarrację, w której zapaśnicy regularnie mierzą się z personifikacją kapryśnego kapitału decydującego o ich losach.
Swojej żonie Lindzie zasponsorował karierę polityczną, dzięki której przejęła administrację ds. drobnej przedsiębiorczości w rządzie Donalda Trumpa. Łasy na tani blichtr prezydent odwdzięczył się w ten sposób McMahonowi za dołączenie do Sali Sław WWE. „Bitwa Miliarderów” z 2007 roku, w której obaj bogacze postawili na szali swoje bujne czupryny, pobiła rekordy oglądalności jako kulminacja wielu tygodni wybitnego w swej niskości spektaklu (Trump nokautuje Pana McMahona, Trump znokautowany, Trump zmusza demoniczne straszydło do przyniesienia mu kanapki).
WWE Studios, hollywoodzki przyczółek McMahona, rozkręcił kariery Johna Ceny czy trzeciego najbogatszego aktora na świecie Dwayne’a Johnsona. Warta ponad 9 miliardów dolarów liga robi furorę na rynkach gier wideo, zabawek czy przedmiotów kolekcjonerskich. Ma ponad miliard obserwujących w mediach społecznościowych i dziesiąty największy kanał na YouTubie. Przed wpływem McMahona na popkulturę nie da się uciec.
Serial dokumentalny „Mr. McMahon” był pierwotnie sygnowany przez WWE Studios i miał za zadanie uczcić długą karierę swojego bohatera. Gdy prace zbliżały się do finiszu, Vincent Kennedy McMahon został oskarżony o liczne przestępstwa seksualne i ustąpił ze swojej roli w WWE. W styczniu 2023 roku siłą odzyskał miejsce w firmie, w styczniu 2024 został siłą zmuszony do ostatecznej rezygnacji – w wyniku kolejnych oskarżeń i śledztwa federalnego. Twórcy „Mr. McMahona” musieli zdecydować, co zrobić z nakręconym już materiałem.
Reżyser Chris Smith wyprodukował wcześniej dla Netfliksa popularne dokumenty o niesławnym Tiger Kingu i porażce festiwalu muzycznego Fyre, a w roku 1999 wygrał festiwal w Sundance „Amerykańskim filmem”, słodko-gorzkim portretem niespełnionego filmowca Marka Borchardta i jego rozbrajająco prostolinijnej rodziny. Do dziś trwają debaty, czy obserwując z dystansu reżyserską porażkę Borchardta i nijak nie próbując jej zapobiec, autor sam nie poniósł moralnej klęski. To napięcie w kronice niemożliwego do spełnienia amerykańskiego snu powoduje, że część widzów oglądała film w pełni szyderczo, część z nieustannym wzruszeniem.
W „Mr. McMahon” Smith przedstawia z pełną powagą mitologię, którą zbudowali wokół siebie przez dekady główny bohater, jego rodzina i współpracownicy. Streszcza karty historii, które każdy fan zna na pamięć: monopolizacja branży w latach 80., ostra rywalizacja z ligą WCW w latach 90., skrajnie niepoprawne politycznie lata zerowe i korporacyjne uładzenie brandu w czasach współczesnych. Ale montuje wszystko tak, by ukazać McMahona i jego świtę jako grono zachłyśnięte własnymi kłamstwami, mylące fikcję ringowego spektaklu z rzeczywistością, tuszujące niezliczone krzywdy.
Ton wyznacza już pierwsza wypowiedź McMahona, który wzdycha: „Gdybym tylko mógł wam opowiedzieć prawdziwe historie, ja cię sunę”. Kiedy stwierdza: „Nie pokazywaliśmy śmierci, gwałtów, noży, broni palnej”, po każdej pauzie w jego wypowiedzi pokazywany jest kolejny klip WWE zadający mu kłam: trumna, molestowana dziewczyna, ostrze, pistolet. „Tyle razy powtarzali 93 tysiące, że pewnie sami w to wierzą”, kpi dziennikarz wrestlingowy Dave Meltzer spytany o frekwencję legendarnej gali WrestleMania III, po czym szefostwo i gwiazdy WWE co do jednego posłusznie powtarzają „93 tysiące widzów”. Meltzer poprawia: „78 tysięcy”. Córka McMahona: „Kiedy podpisywaliśmy kontrakt z Mikiem Tysonem, nie był jeszcze oskarżony o gwałt… Był? Och”. A gdy Vincent McMahon stwierdza, że nie ma żadnej zbieżności między jego lubieżną sceniczną personą a rzeczywistym charakterem, najbliżsi współpracownicy gremialnie stwierdzają, że to jedna i ta sama osoba.
Te wyabstrahowane fragmenty robią spore zamieszanie w social mediach, ale ostatecznie sprawiają, że dokument okazuje się rozdarty między pierwotnie założonym tonem celebracji a oskarżycielską wymową. Zestawienie go z efektownym „Festiwalem Renesansu” Lance’a Oppenheima, niedawnej serii HBO opowiadającej bardzo podobną historię nerdowskiego imperium rządzonego zazdrośnie przez lubieżnego tetryka jest dla Smitha mordercze – brak tu ciekawych zabiegów formalnych, które osadziłyby widza w perspektywie bohaterów i fanów, zademonstrowały urok i ciemną stronę spektaklu.
Choć serial zgrabnie prowadzi laików po historii współczesnego wrestlingu, to budując tezę, że Vincent McMahon i Pan McMahon to ta sama osoba, tak naprawdę idzie bohaterowi swojego dokumentu na rękę. Tak jak w przypadku innej legendy WWE, Donalda Trumpa, populista z krwi i kości oraz przerysowany medialny spektakl nakładają się na siebie. A gdy granice między dwiema sylwetkami są zamglone, tworzy się szara strefa, w której nie wiadomo, co jest prawdą, a co kłamstwem – a przeciętny widz nie chce ferować mocnych wyroków, by nie wyjść na błazna.
Dokument fascynuje więc nie jako dzieło traktujące o wrestlingu z dystansu, ale jako część show McMahona. Czy w 1983 roku faktycznie pomógł słynnemu zapaśnikowi Jimmy’emu Snuce’owi, zatuszować zabójstwo kochanki? Czy w dzieciństwie był molestowany przez matkę i katowany przez ojczyma, jak zasugerował w wywiadzie dla „Playboya” w 2001 roku? Kto wie? Punktem wyjścia jest zawsze celowo niejednoznaczny mit McMahona. Smith nie umie uciec poza jego perspektywę. W tle odbywa się „Sukcesja” bez blichtru poważnego biznesu, dwójka dzieci desperacko walczy o przejęcie firmy. Ale nie tylko one mówią o McMahonie jako o ojcu. Zarówno najwięksi hollywoodzcy aktorzy, z Johnsonem na czele, jak i zmuszana do rozbierania się przed Vince’em na ringu i „szczekania jak suka” Trish Stratus są zapatrzeni w niego jak w obrazek, łakną jego aprobaty, sugerują, że to geniusz McMahona ich stworzył.
Być może najmocniejszy moment serii to ten, kiedy dokumentaliści pytają o pozew o molestowanie, który zapaśniczka Sable wytoczyła prezesowi. Gdy padają słowa: „Po ugodzie sądowej i powrocie Sable do WWE uczyniłeś z niej swoją kochankę”, McMahon momentalnie cichnie, zamyka się w sobie, przyjmuje pozycję obronną jak na sali sądowej. Chwilę później zaniepokojony Paul Heyman krzyczy do szefa z offu, że filmowcom nie chodzi tym razem o rzeczywiste wydarzenia, a o te w scenariuszu WWE. „Ach, w scenariuszu!” Natychmiastowe rozluźnienie, na twarz prezesa wraca uśmiech. Zaczyna opowiadać o jednej z ulubionych fabuł swojego autorstwa: jak w ringu jego żona i córka próbowały skopać latawicę, która naprzemiennie sypiała z nim i usiłowała wyłudzić jego miliony. Każda tragedia w życiu McMahonów powtarzała się w transmisjach telewizyjnych jako zyskowna farsa.
„Vince miał jedną monogamiczną relację w życiu – z biznesem”, ogłasza Heyman. Smith pokazuje McMahona jako szefa, który bezbłędnie rozumie i reaguje na każdą potrzebę kapitału. Na początku lat zerowych bez wstydu poniża i uprzedmiatawia każdą zawodniczkę, po #metoo przestawia się na bardziej równościowe praktyki oraz język. Dwayne Johnson wspomina, że gdy podziękował za dostrzeżenie jego potencjału i uczynienie go pierwszym czarnym mistrzem, Vince odpowiedział: „Możesz być fioletowy, biały lub zielony, bylebyś przynosił pieniądze”, i łatwo uwierzyć, że faktycznie nie widzi rasy, widzi tylko cyfry bankowe. Na każdy konkretny skandal (doping, pedofilię, kalectwa zawodników) reaguje konkretną reformą – idealnie wyczuwa czasy, wiedząc, na jakie metody wyzysku Zeitgeist jest w stanie przymknąć oko, a na jakie już niekoniecznie.
Czyli co, faktycznie geniusz, który przystawił do twarzy Ameryki lustro? W 2011 roku CM Punk nazwał go w ringu człowiekiem bogacącym się wbrew sobie, „milionerem, który już dawno powinien był zostać miliarderem”. Z perspektywy czasu po trudnych początkach sukces WWE wydał się przesądzony. To, że dowodził nim ktoś powszechnie uważany za socjopatę, łgarza i dręczyciela, tylko pomogło. Ten ktoś zaczął promować zawodniczki pochodzenia azjatyckiego dopiero, gdy dowiedział się o popularności pornografii z Azjatkami. Mścił się na współpracownikach za kaszel, bo przypominał mu, że nie wszystko może kontrolować. Zatrudniał dziesiątki scenarzystów tylko po to, by regularnie przepisywać ich całą pracę kilka godzin przed show – a miał słabość do pomysłów typu „zasugerujmy, że zapłodniłem własną córkę”.
„Jarmarczny” to najczęstszy epitet używany wobec WWE przez fandom. „Mr. McMahon” obnaża prawa biznesu jako czysty jarmark – wszystkie fakty o potwornym prezesie i jego działalności są widoczne jak na dłoni – ale zarazem boleśnie uświadamia, że nawet o najbardziej bezwstydnych ludziach w garniturach często potrafimy mówić tylko na ich zasadach. Choć działalność McMahona funkcjonuje jako ostateczna, szczera do bólu forma kapitalizmu (ciała ludzkie zostają w ekspresowym tempie zużyte do cna, potem usuwa się je w cień), a jego firma to istny dom wariatów, którego sukces to dzieło inercji i przypadku, siła brandu wciąż skutecznie domaga się szacunku.
W zakończeniu serialu napomyka się, że Netflix zdobył prawa do transmisji większości contentu związanego z WWE. W tym świetle fakt, że narracja dotycząca McMahona jest mglistym połączeniem uczczenia jego dorobku i potępienia jego występków, nie wydaje się usterką, a celowym zabiegiem. Streamingowy gigant przyznaje, że prezes zrobił swoje dla WWE, ale skompromitowany musi ustąpić miejsca bytom, które w rozwadnianiu odpowiedzialności są znacznie sprawniejsze. Spytany w 2001 roku przez „Playboya” o to, jak zakończyłby żywot Pana McMahona, Vincent Kennedy McMahon odpowiedział, że „chciałby zostać pożarty przez największego drapieżnika, jaki istnieje, a potem doprowadzić go do niestrawności”. Czy Netflix, król biznesowej dżungli wart 300 miliardów dolarów, go zadowolił?
Aleksander Borszowski
Tagi
Numer wydania
397
Data
październik 2024