Poprzedni „Joker” Todda Phillipsa kończył się rozróbą: Arthur Fleck, posiniaczony biedak, przebrany za Jokera, tańczył na dachu policyjnego auta do „Rock’n’Roll part 2” Gary’ego Glittera, za jego plecami płonęło miasto. W epilogu siedział już w zakładzie psychiatrycznym, ale reżyser dawał wyraźne sugestie, że długo tam nie zabawi. Że zaraz znowu wybiegnie na ulice Gotham, by stanąć na czele rewolty zdesperowanych mieszkańców, którzy nie mogą już znieść klasowego wyzysku, władzy złodziei, zamykających placówki opieki społecznej, zaczepiających nieszkodliwych biedaków w metrze.
Film, wyrastający z fascynacji wczesnymi dokonaniami Martina Scorsesego, kipiał gniewem, jego energię zasilał nerwowy śmiech Flecka, pojawiający się znikąd, wiodący donikąd, by nagle więznąć w gardle, na granicy bezdechu. Przyjmuje się, że rewolucje wybuchają nie wtedy, gdy ludziom jest najgorzej, tylko wtedy, gdy robi im się odrobinę lepiej. Phillips mówił w „Jokerze”, że rozruchy zaczynają się wraz z pojawieniem się tego, który poprowadzi lud na barykady. Ale potem przyszedł 6 stycznia 2021 roku, gdy tłum wściekłych i nabuzowanych Amerykanów, rekrutujący się z militarystów, zwolenników Trumpa, kreacjonistów, słuchaczy Joe Rogana, myślicieli wykształconych na uniwersytecie 4chan etc., wdarł się na Kapitol. Wydaje się, jakby te wydarzenia przestraszyły Phillipsa i zbiły go z tropu, trochę na takiej zasadzie, jak twórców „Rodziny Soprano” skonfundował fakt, że sporo widzów wzięło Tony’ego Soprano, mordercę i tyrana, za wzór do naśladowania.
Phillips sam jest naśladowcą, to ten rodzaj reżysera, który lepi swoje światy z zapożyczeń. W pierwszej części było to amerykańskie kino lat 70., ze wspomnianym Scorsesem na czele, tym razem są to lata 50., złote lata hollywoodzkiego musicalu, czyli niegroźnych ramot. Gotham z realistycznego, rozpolitykowanego kina, zatłoczone, brudne, zbudowane z ruder i gotyckich wieżowców, zaludnione przez bezdomnych i przestępców, zostało wysprzątane. Wymieniono żarówki w kolorowych neonach, słońce magicznie przebiło się przez czarne chmury. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, ale zapanował spokój, jeszcze nie tak dawno nikt się tu nie przejmował wykluczonymi takimi jak Fleck, teraz troszczą się o niego dwie profesjonalistki – prawniczka i lekarka.
Akurat to zainteresowanie niekoniecznie musi wynikać ze zwycięzca socjaldemokratów, którzy po wyborach podnieśli jakości usług publicznych. Fleck, utożsamiony z Jokerem, w międzyczasie stał się sławny, zrobiono o nim nawet film – czy nakręcił go też Todd Phillips? Może nie zapędzajmy się w ten labirynt metafikcji, choć sequel wyraźnie do tego prowokuje. Potencjalny przywódca rebelii, zamknięty w placówce dla psychicznie chorych, jest teraz medialnym celebrytą, ludzie zbierają jego autografy. Młody prokurator Harvey Dent chce ogrzać się przy tej sławie, dlatego kieruje do sądu sprawę, w której ława przysięgłych ma orzec, czy Fleck, autor sześciu zabójstw, jest osobą poczytalną czy nie. Rozpoczyna się spektakl, wszyscy na scenę, cytując tytuł filmu Vincente’a Minneli, który nasz gwiazdor ogląda wraz w Harleen Quinzel, dziewczyną osadzoną w tym samym przybytku, tylko że w bloku o zmniejszonym rygorze.
Spektakl staje się tematem sequela. Trzeba od razu powiedzieć, że jest on dość apatyczny. Na sali sądowej wieje nudą, prokurator, zamiast atakować krzyżowym ogniem pytań, zadaje jedno, dwa pytania, a potem mówi, że mu to wystarczy. Joker w pewnym momencie przejmuje rolę obrońcy Flecka – film próbuję leniwie rozkręcać tę psychomachię – ale rezygnuje z możliwości powołania jakichkolwiek świadków.
Film rozgrywa się w dwóch przestrzeniach realnych i jednej wyobrażonej. Obok sali sądowej i więzienia mamy świat fantazji, w którym raz za razem zanurza się Fleck, a wraz z nim Quinzel, która napędza i współdzieli jego wyobrażenia. Drugą część nazwano „Joker: Folie à Deux”, ten francuski dopisek znaczy tyle co paranoja indukowana, inaczej: urojona. Objawia się ona, gdy osoba blisko związana z chorym zaczyna zbyt mocno wczuwać się w jego obłęd, żyć nim. Ostatecznie okazuje się jednak, że dziewczyna przede wszystkim chce być sławna. Że żadna z niej prekariuszka: mieszka w bogatej dzielnicy, jej ojciec jest dobrze ustawionym lekarzem, a w szpitalu zamknęła się na własną prośbę.
Gdy iluzja miłości pryska, Fleck traci zainteresowanie do bycia Jokerem, do czego tak usilnie namawiała go Quinzel, artykułująca pragnienia pewnie większości fanów pierwszego „Jokera”. Phillips przy okazji popełnia ten sam błąd, który popełnił przy pierwszym filmie – chorobę psychiczną traktuje instrumentalnie, jest mu ona potrzebna do robienia min, generowania przekroczeń. Gdy już się nią nasyci, jego główny bohater nagle wyhamowuje rozpędzone wagoniki swojego udręczonego umysłu, mimo że chwilę wcześniej ogłosił, że zszedł z leków, co wskazywałoby raczej, że teraz dopiero kolejka się rozpędzi. Włącza logikę, sumienie, odmawia uczestnictwa w medialnym cynicznym spektaklu. A jako że odmawia, musi zostać zastąpiony przez kogoś, kto będzie gotowy pójść na całość. I znowu – śmiało ten gest utożsamić można z gestem samego reżysera, opierającego się, by w sequelu iść zwyczajnie za ciosem.
Historia z Phoenixem jako Jokerem się kończy, nie będzie kolejnej części. Aktor gra, jakby cały czas był na spowalniających go prochach, kamera z lubością śledzi to, co zostało z tego i tak już chudego ciała – a została skóra i kości. Ta skóra i kości już się tak nie śmieje jak poprzednio. Żyje nikotyną, swoim wizerunkiem w telewizorze, wyobrażoną miłością. Ale chyba przede wszystkim szuka ukojenia. W oczach aktora najczęściej gości smutek. A towarzysząca mu Lady Gada w roli Quinzel? Miarą bezczelności Phillipsa jest to, że zatrudnia gwiazdę estrady, obdarzoną mocnym głosem, a potem pozwala jej tak naprawdę raz czy dwa zaprezentować jego możliwości. Gaga przez większość filmu mruczy pod nosem, dostrajając się do zduszonego trelu Phoenixa.
„Joker: Folie à Deux”, reż. Todd Phillips. USA 2024, kinach od września 2024Phillips umie poruszać się po zakładzie psychiatrycznym, który przypomina Alcatraz. W nieoczywisty sposób prowadzi relację między Fleckiem a opiekującym się nim strażnikiem, który jakby bał się, że może polubić mordercę. Świetna jest scena, gdy obaj idą korytarzem. Przed chwilą coś im wyszło, są wyraźnie zadowoleni. Strażnik poklepuje przyjaźnie więźnia po plecach, więzień odpowiada tym samym, za co dostaje mocne uderzenie płaską dłonią w potylicę, które prawie zwala go z nóg. Dynamika jak z pokazywanej w formie preludium kreskówki, stylizowanej na przygody Toma i Jerry’ego, gdzie zamiast kota występują Joker i jego duch. W zupełnie odmiennym stylu Phillips kręci scenę miłosną między Fleckiem a Quinn – jakby ktoś nagle katapultował nas do innego filmu, gdzie gesty są mniejsze, delikatne i nieporadne. Ale gdy tylko pojawia się możliwość, żeby postawić kadr, w którym Fleck z łańcuchem na szyi, niczym pies, stoi samotnie w deszczu na więziennym placu, wyjąc do nieobecnego księżyca, rzuca wszystko, by ją nakręcić.
Po reżyserze z taką skłonnością do efekciarstwa trudno spodziewać się, że zamiast dokładać do pieca, będzie w „Joker: Folie à Deux” koncentrował się na wygaszaniu temperatury, studzeniu emocji, wytracaniu energii. Właśnie na tym poziomie jest coś fascynującego w tej kontynuacji. „Podekscytowaliście się ostatnim razem? To teraz się wynudzicie”, oto dewiza Phillipsa. Nie wiem tylko, czy to odmowa uczestniczenia w spektaklu, sabotowanie własnej kariery, ćwiczenie z dekonstrukcji czy pokaz niemocy? A może wszystko po trochu? Jedno jest pewne – pierwsze wyniki finansowe pokazują, że „Joker: Folie à Deux” nie rozbije banku, nie zarobi kolejnego miliarda dolarów.
Można się było spodziewać, że ludzie będą mniej zainteresowani tym rodzajem konwencjonalnej opowieści, w której para bohaterów od czasu do czasu nakłada makijaż i zakłada kolorowe stroje, a potem tańczy na dachach, wiruje w objęciach i wyśpiewuje klasyki amerykańskiej piosenki ze słynnym „Bewitched, Bothered and Bewildered” Richarda Rodgersa i Lorenza Harta na czele. Szczególnie że żadna z nich, zainscenizowanych przykładnie, ale bez polotu, nie ma tej mrocznej energii, która przepełniała kilka wersów z „Send the Clowns” Stephena Sondheima, nuconych w „Jokerze” przez japiszonów dręczących Flicka w nocnym metrze. W poprzedniej części muzyka była wybijanym z podziemi rytmem miasta, które wrze od nienazwanych emocji. W „Joker: Folie à Deux” piosenki płyną niejako równolegle do realnego świata, dlatego nigdy mu nie zagrożą. Można spać spokojnie.
Jakub Socha
Redaktor działu filmowego w dwutygodnik.com.
Tagi
Numer wydania
396
Data
październik 2024