Jeszcze 3 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Prawdziwy Polak

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Czy nie cudownie jest najeść się strachu na oblodzonej przełęczy – i jednak nie zlecieć? Czy nie wspaniale jest balansować z głazu na głaz po lawinowym rumowisku – i nie skręcić kostki?

Jak daleko trzeba zawędrować od domu, by odkryć, kim się jest naprawdę – to wie chyba tylko Paulo Coelho. Albo ja! Od czasu, gdy pewna liczba mieszkańców naszej gminy pobyła trochę na zagranicach, gdzie można się ponoć natknąć na obywateli wszelkiej maści i zabarwienia (zasłyszane w metrze: „Koleżanka była w Paryżu i mówiła, że jest ich tam tyle, że człowiek już po prostu nie czuje się u siebie”); od czasu, gdy po gminie naszej wieść się rozniosła, że ci tamci są tuż-tuż, a może nawet kryją się już po lasach, coraz częściej zdarza mi się, że na widok gęby mojej lewantyńskiej ów czy ten współobywatel zagaja mnie wcale nie po gminnemu, lecz w uniwersalnej anglomowie naszego jakże zglobalizowanego globu.

Być może zresztą chodzi tu nie tylko o wątpliwą tutejszość paszczy mojej niewyględnej, lecz także o nieprzytomność na paszczy owej czasem się malującą, którą w sumie całkiem rozsądnie za oznakę przyjezdności uznać można. No i w ogóle staram się myśleć jak najżyczliwiej o tych nierzadkich nieporozumionkach, bo przecież – umówmy się – fakt, że obywatele gminy naszej w ogóle dopuszczają do siebie możliwość istnienia ludzi nieco innych i zwracają się do nich w języku dla tamtych może-zrozumiałym, jest bez wątpienia i jakiejkolwiek ironii okolicznością pozytywną, która każe sądzić, że nie o nas już, nie o nas słynny dowcip o piłce do metalu.

Czasem, owszem, moje starania w tym względzie wymagają dodatkowego wysiłku. Tak było choćby podczas owej śmisznej scenki kilka lat temu, kiedy to pewna starsza obywatelka zagadnęła mnie tak oto wprost, na ulicy, przy której wówczas mieszkałem: „Czy pan jest Polakiem?”, tym razem nie uciekając się bynajmniej do frymuśnej obcojęzyczności. Swoje pytanie zadała jednak niezbyt agresywnie, z autentyczną ciekawością, i może było w nim nawet jakieś drżenie, jakaś radość, że wreszcie – może – widzi się na własne oczy to zajmujące zjawisko na literę U, o którym tyle się słyszało. Zajęty intensywną pracą wyparcia – po ludzku mówiąc: wmawiania sobie, że wszystko gra i że wciąż jestem u siebie – nie odpowiedziałem i pomaszerowałem dalej na zakupy.

A przecież odpowiedź na to trudne pytanie znałem już od ćwierć wieku. W drugiej połowie lat 90. pojechałem z trójką przyjaciół łazić po górach na pograniczu Kirgi- i Kazachstanu. Przyjaciele zostawali tydzień dłużej, w drogę powrotną ruszyłem więc sam. Trwająca bitą dobę podróż z Ałmaty do Astany upłynęła mi na rozmowach o częstych zmianach nazwy stolicy Kazachstanu, o wyższości kazachskiego jeziora Bałchasz nad kirgiskim Issyk-kułem i o tym, czy niespodziewany deszcz, który spadł poprzedniego dnia, wywołany został – jak twierdziła jedna z moich współpasażerek – startem rakiety z pobliskiego kosmodromu Bajkonur. Do Astany doturlaliśmy się wieczorem, pociąg do Warszawy ruszał następnego ranka. Miałem w kieszeni numer do szefa lokalnej Polonii, pana Pe, ale powodowany chojractwem łamanym przez nieśmiałość planowałem spędzić tę noc na dworcu, który znałem już z drogi w tamtą stronę. Pozbawiony towarzystwa przyjaciół i skonfrontowany z potwornie zatłoczoną salą przywodzącą na myśl monstrualną łaźnię, straciłem jednak podróżniczy rezon i skorzystałem z telefonu do przyjaciela. Pan Pe stanął na wysokości zadania i kazał mi czym prędzej załadować się do trolejbusu. Będzie oczekiwał mnie wraz z synem na pętli.

Wielu ciekawych rzeczy dowiedziałem się tej nocy. Na przykład: na czym polega sentyment do takich postaci jak Franciszek Józef. Pan Pe, trener lokalnej drużyny hokejowej, mieszkał w domku skleconym przez „jego chłopców” z resztek odzyskanych z pobliskiego stadionu. Ponad domkiem wznosił się jego nowy, upiorny sąsiad, powstający dopiero gmach ministerstwa spraw takich czy śmakich: Kazachstan wymyślał się właśnie jako niepodległe państwo, Astana zaś z pewnym zdumieniem odnajdywała się w roli stolicy. Na ścianie salonu zawieszono dwa obrazy – Matkę Boską Częstochowską i portret Michaiła Gorbaczowa. Pan Pe kręcił nosem na – w jego poczuciu – nacjonalistyczną władzę nowego Kazachstanu i z nostalgią wspominał czasy późnego Sojuza, który – w jego poczuciu – był imperium już-nieopresyjnym, wielonarodowym i całkiem sympatycznym. Gorbaczow był jego Franciszkiem Józefem.

Najważniejszej rzeczy o samym sobie dowiedziałem się jednak już na samym początku wizyty. Gdy zgodnie z instrukcjami wysiadłem na pętli trolejbusu, przez chwilę musiałem jeszcze postać pod samotną latarnią. Nie zdążyłem się jednak zaniepokoić, bo oto z mroku wyłonił się mój dobrodziej w towarzystwie rosłego nastolatka. Na widok faceta w karczemnie ubłoconych buciorach i wysmyranych ciuchach, przygniecionego potwornie ciężkim plecakiem gościnny pan Pe zakrzyknął radośnie a po rosyjsku: „Prawdziwy Polak!”. Tu miałem swoją odpowiedź.

Oczywiście, z pewnej perspektywy trudno się było bardziej pomylić. Podczas dendrogenealogicznych rozmów z przyjaciółmi z naszej gminy – z tymi wszystkim pół-Ukraińcami, ćwierć-Tatarami, w-jednej-trzeciej-Niemcami – wypadam zwykle nader homogenicznie, ale ta akurat homogeniczność nie wspiera śmiałej tezy pana Pe. A przecież pod pewnym przynajmniej względem w tezie tej nie było wcale błędu.

Uświadomiłem to sobie wiele lat później, także przy okazji pewnej górskiej wycieczki, tym razem odbytej w granicach zespołu gmin naszych. Wyposażeni już – jak obyczaj gminny przykazał – w nowo pokoleniowy narybek, ruszyliśmy na jakiś Zawrat. Towarzyszyła nam wysportowana przyjaciółka zza oceanu, także zaopatrzona w potomstwo. Pogoda była marna, przełęcz – wiadomo – niezbyt łatwa, przyjaciółka trochę się więc zagniewała. Gdy dotarliśmy do schroniska i rozsiedliśmy się nad rytualną szarlotką, uznałem, że emocje już opadły i wolno mi pojednawczo zapytać, czy jednak nie było fajnie. „Nie – odparła Ka – nie było. Żałuję, że ryzykowałam życiem, swoim i syna, nie miałam tego w planie”. Trochę zaskoczony i zastrachany, pospieszyłem zapewniać, że przecież nic poważniejszego nam nie groziło, no co ty, Ka, nie wygłupiaj się. Ale, oczywiście, coś w tym było. Nieważne, że lazłem przez tę przełęcz dziesiątki razy, nieważne, że nasza gówniarzeria wspinała się po skałach o wiele sprawniej niż dorośli i ani przez chwilę się o nią nie bałem. Chodziło o coś innego. Ka z zapałem wystawiała się na trudy amerykańskiego łyldernesu, ale idea, że aktywny wypoczynek może (czy wręcz musi) wiązać się z ryzykiem nagłego zgonu, wydała jej się – nie bez racji – po prostu niedorzeczna.

To po prostu nasza gminna specjalność. Wystarczy pomyśleć o przesławnej Orlej Perci. Ostatnio pewna koleżanka złościła się na ludzi, którzy triumfalnie odtrąbiają na fejsie, że przeszli właśnie tym szlakiem. „Czym się tu chwalić, pytała z wyżyn własnego czego-to-nie-ja, skoro co roku pcha się tam pół kraju?” Pytała głupio, bo kilkugodzinna akrobatyka na bardzo umownie zabezpieczonej grani z zawrotnymi przepaściami po obu stronach zasługuje na uznanie bez względu na to, ilu ludzi dziennie wykonuje ten cyrkowy numer. Za każdym razem ten wyczyn zasługuje też jednak na intensywne popukanko w główkę. Kolega taternik zapewnia, że podczas właściwej wspinaczki czuje się bezpieczniej niż na tej obłąkańczej grządce polskiego orzełka. I że takiej dezynwoltyżerki nie uświadczysz raczej w innych górach, gdzie ścieżki o tej skali ryzyka przemierza się obowiązkowo w częściowym choćby wspinackim rynsztunku.

Co to za wiązka cech gminnych naszych przegania codziennie dzikie tłumy po tym wspaniałym grzebieniu śmierci, z którego wszak raz po raz jakiś współobywatel leci faktycznie w przepaść? Chyba ta sama, która sprawiła, że gdy ostatnio odwiedziliśmy pewną wakacyjną wyspę, w miejscu reklamowanym jako szczyt najwyższego klifu na kontynencie (wszędzie barierki) spotkaliśmy niemal wyłącznie rodaków mojej przyjaciółki Ka, a na szlakach, gdzie można było spaść, umordować się po pachy lub przynajmniej dostać udaru, zaroiło się od ludzi z zespołu gmin naszych własnych. Wiadomo: kozaczenie, pijacka pycha nawet po trzeźwemu, rodzimy co-ja-nie-dam-radyzm, nie-takie-rzeczy-ze-szwagryzm, ja-z-synowcem-na-czelizm, jednym słowem wszystko, co powoduje, że – by użyć poglądowego obrazka nakreślonego przez pewną znawczynię tematu – chłop z brzuszkiem, który okrągły rok siedzi za kółkiem lub przed telewizorem, na wieść o morderczej trasie w okolicach urlopowego hotelu woła ochoczo a nieco desperacko: „Halina, rezerwuj!”.

Ale skąd to się bierze? Też chyba nietrudno ustalić. Po trosze z nastopoczucia, że nie ma fanu bez anarchicznej głupości. Po trosze z chłopackiego przeświadczenia, że jakkolwiek narozrabiamy, mamusia i tak ojoja skaleczonko i choć pokiwa nad nami głową, to przecież będzie z nas dumna. Po trosze z dżenderowo już raczej neutralnej niezdolności do odróżniania frajdy od ekstremy, rozrywki od samozajebunku, a rozgimnastyki od rabunkowego wyzysku własnego ciała, która obywatelkom i obywatelom gmin naszych każe – a może nawet karze – wykańczać się podczas pierwszych zimowych wejść na Kopę Cwyla i inne wzniesienia naszego chropowatego globu.

Wszystko prawda. Ale, panie doktorze, czy naprawdę jest coś złego w śmiganiu po łańcuchach bez rękawiczek? Czy nie cudownie jest najeść się strachu na oblodzonej przełęczy – i jednak nie zlecieć? Czy nie wspaniale jest biec w dół kamienną ścieżką lub balansować z głazu na głaz po lawinowym rumowisku – i zupełnie, ale to całkiem nie skręcić kostki? Czy nie bosko jest umęczyć się aż do zdechlactwa i wreszcie doczłapać do schroniska, gdzie najostatniejsze paskudztwo smakuje jak siódma gwiazdka z miszeleńskich niebios? Nie?! Ście chyba nie Polacy! W każdym razie nie całkiem prawdziwi.