Plakaty nowej powieści Zadie Smith zobaczyłem najpierw na londyńskich stacjach metra, tych pochodzących z epoki wiktoriańskiej, w której rozgrywa się akcja książki. Przypomniałem sobie, jak w 2002 roku zaczytywałem się polskim tłumaczeniem jej debiutu, „Białych zębów”, o współczesnej metropolii emigrantów. Kiedy krytycy „New York Timesa” uznali „Oszustwo” za jedną z najlepszych pozycji ubiegłego roku, zacząłem się zastanawiać, dlaczego autorka tak wyczulona na współczesne problemy pisze o stolicy imperium w XIX wieku.
Wreszcie ukazało się polskie tłumaczenie, z okładką w takich samych kolorach jak w Wielkiej Brytanii: zielony, żółty i czarny, czyli jak na fladze Jamajki, z której pochodziła matka pisarki. Kolonialna historia karaibskiej wyspy zajmuje tu jednak tylko 100 z 500 stron i obawiam się, że nie jest tak odważnie drastyczna jak u Marlona Jamesa w „Księdze nocnych kobiet”. Zadie Smith zajęła się przeszłością nie tylko po to, żeby pokazać – w czasach obalania pomników dawnych plantatorów trzciny cukrowej – jak bardzo elity wiktoriańskie były uwikłane w wyzysk niewolników z Afryki. Jako „mulatka” (by zastosować język z jej powieści) miałaby moralne prawo do szermowania oskarżeniami, ale nie próbuje „cancelować” postaci historycznych ani palić na stosie książek jednego z drugoplanowych bohaterów – Charlesa Dickensa.
„Oszustwo” pisane jest w dużej mierze językiem epoki wiktoriańskiej, z obszernymi cytatami z ówczesnych zeznań sądowych, prasy i literatury, spełniając, zapewne nawet bardziej niż „Potop” Sienkiewicza, wymogi starannego historycznego riserczu. Zarazem konstrukcja narracji, skaczącej między rokiem 1830 a 1877, jest tak skrajnie modernistyczna, że wręcz postmodernistyczna. To wręcz metafikcja traktująca o naturze literatury, w duchu książek Italo Calvino czy Johna Bartha, których przypomina w Polsce ostatnio PIW.
Zadie Smith, „Oszustwo”. Przeł. Justyn Hunia, Znak, 528 stron, w księgarniach od września 2024
Właściwie to nic dziwnego, skoro „Białe zęby” z początku XX wieku krytycy wpisali w nurt „histerycznego realizmu”, obok książek młodych postmodernistów takich jak David Foster Wallace. „Niewyczerpany żart” tego ostatniego dopiero od niedawna znamy po polsku i możemy zrozumieć zarzut „maniakalności”, z którym Zadie Smith się zresztą zgodziła. Po latach chyba jednak wzięła sobie do serca uwagi, że nowa proza za bardzo koncentruje się na tym, jak działa proces pisania i świat, a nie na tym, co czują ludzie. „Oszustwo” balansuje między „sercem i głową”, choć nadal, jak u amerykańskich autorów, jest „wielowarstwowe jak cebula”, a autorka nieustannie żongluje prawdą, fikcją i emocjami. Ciężko mi to jednak uznać za „pewną trudność w lekturze”, jak pisze Justyna Sobolewska w „Polityce”.
Główną bohaterką – a jak się okazuje w wielopoziomowej grze narracyjnej, także autorką czytanej przez nas książki – jest Eliza Touchet, kuzynka, kochanka i gospodyni zapomnianego dziś pisarza Williama Ainswortha. Obydwoje istnieli naprawdę, tyle że o niej prawie nic nie wiadomo, on zaś sprzedawał więcej egzemplarzy powieści niż jego kolega Charles Dickens „Olivera Twista”.
Ku naszej współczesnej uciesze autor „Opowieści wigilijnej” (lektury szkolnej, także w Polsce) okazuje się skończonym szowinistą, który na łamach prasy zupełnie serio wyraża „niepokój”, że żony mogłyby wypowiadać się publicznie. Poeci i powieściopisarze nie zawsze są takimi gentlemanami, jakimi ich sobie imaginujemy – słyszymy w powieści. Jednak Eliza, katoliczka (co wtedy w Anglii oznacza prawie wykluczenie społeczne), potrafi wymusić uwagę Dickensa swoimi emancypacyjnymi i zarazem biblijnymi komentarzami.
Meta-autorka-narratorka Zadie Smith wcale się tym nie zraża. Nie jest jak jedna ze studentek, która oświadczyła, że nie będzie czytać Arystotelesa, ponieważ pochwalał niewolnictwo. Sądząc z tego, co pisarka mówi w wywiadach, jej studenci są równie radykalni i mało oczytani. Tymczasem przeciwników trzeba przede wszystkim poznać. A „Oszustwo” przypomina, że ustawy o abolicji niewolnictwa oraz ruchy domagające się sprawiedliwości społecznej w samej Anglii miały chrześcijańskie korzenie.
Zasadniczym, powracającym w książce na różne sposoby pytaniem jest tytuł jednego z wielu krótkich rozdziałów: „Co możemy wiedzieć o drugim człowieku?”. Eliza Touchet od strachu przed podaniem ręki „Czarnemu” (Smith nie waha się użyć nawet obelżywego „Negr”, ponieważ przynależy ono do epoki) przechodzi do prostej konstatacji, że „głupim młodym człowiekiem” można być niezależnie od koloru skóry. Główna bohaterka, wbrew tezom, że przemiana postaci jest już passé, dzięki głębokiej wierze i nieszczęściom, które przeszła, po czterystu stronach dowiaduje się, że „ludzie okłamują samych siebie. Ludzie przez cały czas się okłamują”. Nie tylko na poziomie rasowym czy klasowym, lecz całkowicie osobistym.
Najbardziej kłamią oczywiście powieściopisarze, dlatego Eliza nie chce już być bohaterką książek kochanka i jego kumpli po piórze, dojrzewa do napisania własnej. Wie doskonale, że sława literacka szybko przemija. Jako wierna gospodyni pali w kominku egzemplarz książki krytycznoliterackiej, która praktycznie pomija jej kochanka, Ainswortha. Wytrzymując gadaninę spitych porto uczestników „sceny literackiej”, dowiaduje się, że główną zasadą działania krytyków i rynku książki jest: „Pokadź mi, a ja pokadzę tobie”. Choć mówi to prawie dwieście lat temu William Thackeray, to nic się tu nie zmieniło. Eliza rozumie też, że prawdziwi chuligani nie mówią jak w jego historycznych gniotach: „Nie ma się co gudrać, andrusy, klawo chatrać możeta!”, szuka więc własnego języka i świata do opisania.
Zadie Smith, znana też jako eseistka, nie wzięłaby chyba sobie do serca pojawiających się ostatnio w Polsce narzekań na prozę osadzoną w przeszłości, choć u nas chodzi zazwyczaj o PRL. Jak Sienkiewicz, doskonale zrozumiała (w przeciwieństwie do swojego bohatera, Ainswortha), że historyczność nie jest jedynie „kostiumem”. Po lekturze „Oszustwa” zgadzam się, że celem literatury powinno być coś więcej niż uchwycenie „nowego ducha czasów”.
„Boże, broń mnie od pisania powieści”, zastrzega się główna bohaterka, ale autorka wierzy, że tylko dzięki epickiej, wielowymiarowej i wielogłosowej narracji możemy się odnaleźć w chaosie teraźniejszości. Pośród mnogości domagających się uwagi, subiektywnych „ja, ja, ja” czuła narratorka patrząca z historycznej perspektywy pozwala na jasny i sprawiedliwy wgląd w społeczeństwo i człowieka. Coś podobnego postulowała niedawno Olga Tokarczuk i nie zdziwiłbym się, gdyby Zadie Smith znalazła się wkrótce w tym samym noblowskim gronie, co autorka „Ksiąg Jakubowych”.
Max Cegielski
Tagi
Numer wydania
396
Data
październik 2024