ZOFIA ZALESKA: W „Królu Warmii i Saturna” pisze pani, że ta książka powstała, aby zaprzeczyć zaprzeczeniu. Kto zaprzecza istnieniu Warmiaków?
JOANNA WILENGOWSKA: Spotkałam się wiele razy z takimi opiniami, że o czym tu w ogóle mowa – nie ma już Warmiaków i Mazurów, wszyscy wyjechali, a ci, którzy zostali, nie są już Warmiakami ani Mazurami, nie identyfikują się w ten sposób. Wiem, że to nieprawda. Zaprzeczeniem tego jest istnienie mojego ojca, który ma bardzo silną warmijską identyfikację. Jak masz taki dowód na istnienie pod nosem, to zaczynasz się zastanawiać – kurczę, jednak są jeszcze jacyś Warmiacy. Przynajmniej jeden Warmiak na pewno istnieje! A ponieważ jestem jego córką, to jest nas już dwoje, jest moja siostra i cała nasza rodzina, jakieś kilkanaście osób. Warmiacy istnieją, tylko się ze swoją warmińskością nie obnoszą, nie są to ludzie ekstrawertyczni w wyznawaniu swojej tożsamości. Tak jest przynajmniej w naszej rodzinie. Pisząc tę książkę, chciałam więc zawołać: Halo, jeszcze tu jesteśmy!
W ostatnim spisie powszechnym narodowość warmińską zadeklarowało sto czterdzieści osiem osób. Jak pisze pani w książce, jest to mniejszość tak mała, że należałoby ją oglądać pod mikroskopem atomowym.
W książce podaję tę liczbę za socjolingwistą doktorem Piotrem Szatkowskim, który zajmuje się Mazurami i mazurskością. On przede wszystkim liczył Mazurów, jest ich około 1200, więc zdecydowanie więcej. Ja określiłam się jako Warmiaczka w spisach z lat 2011 i 2021, podobnie mój ojciec i moja siostra. Choć Warmiaczką etniczną jestem tylko w połowie, bo część mojej rodziny to przesiedleńcy z Wilna. Oczywiście nie wszyscy, którzy mają korzenie warmińskie, czują potrzebę, aby dokonywać takiej deklaracji. Tym bardziej że ta narodowość nie jest przewidziana urzędowo, nie występuje jako opcja do wyboru i każdorazowo trzeba ją dopisać. Nie twierdzę, że Warmiacy to naród, ale z pewnością jest to mniejszość etniczna i kulturowa, która ma swoją długą historię i poczucie odrębności. I warto o tym pamiętać, tym bardziej że jeszcze niedawno istniało w naszym kraju przygnębiające ciśnienie wszechogarniającej polskości, zmuszano nas, abyśmy byli jednakowi, wyznawali te same wartości i w ten sam sposób rozumieli swoją przynależność narodową. Dlatego chciało mi się – i chce mi się nadal – swoją odrębność czy swoistość podkreślać. Wydaje mi się, że w spisie powszechnym można to zrobić, wykonać taki gest. Jestem obywatelką polskiego państwa, ale czuję się Warmiaczką. Nie widzę w tym sprzeczności, a inni niech się określają, jak chcą. Ci, którzy mają korzenie warmińskie, mogą się czuć Warmiakami, Niemcami lub Polakami, albo jeszcze inaczej, wieloskładnikowo. Każdy sam o tym decyduje, a na szczęście nasze czasy sprzyjają samookreśleniu, możemy decydować, możemy też czuć złożoność naszej tożsamości, wiele nici w naszym kłębku.
Joanna Wilengowska, „Król Warmii i Saturna”. Czarne, 168 stron, w księgarniach od sierpnia 2024Polskość jest w pani książce skomplikowana i niejednoznaczna. Kraj, który odzyskał niepodległość w 1918 roku, a ukształtował się w 1920, nazywa pani pozszywanym z różnych kawałków Frankensteinem.
Nie jestem historyczką, piszę o tym, jak mogli Polskę postrzegać Warmiacy w roku 1920, kiedy odbywał się plebiscyt, a oni wybierali między Polską a Prusami. Dziś jesteśmy w dużej mierze społeczeństwem homogenicznym, ale homogeniczność nie jest całą prawdą o Polsce i nigdy nie była. Mamy różnorodne korzenie. A tutaj, w dawnych Prusach Wschodnich, tę niejednorodność czujemy i widzimy na co dzień, słyszymy ją w brzmieniu imion czy nazwisk. Mieszkają tu ludzie, których potomkowie przybyli z dawnych Kresów Wschodnich i z Polski centralnej, są Ukraińcy przesiedleni w ramach akcji „Wisła”, mniejszość niemiecka, są też tacy jak ja, ludzie mający tu przodków warmińskich czy mazurskich. Moim zdaniem wielorakie pochodzenie mieszkańców to wielka wartość tego regionu, jego bogactwo etniczne, kulturowe. Korzenie są ważne, ale jednocześnie panicznie boję się myślenia o narodowości jako czymś najważniejszym, myślenia nacjonalistycznego, szowinizmu. Tożsamość narodowa czy etniczna nie są aż tak ważne, by je stawiać na ostrzu noża.
Ta różnorodność bywała dla mieszkańców Warmii i Mazur przekleństwem.
W 1945 roku, wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej, ludzie doświadczyli tu niewyobrażalnej przemocy. Warmiacy i Mazurzy zostali zmiażdżeni. Większość z tych, którym udało się przeżyć, wyjeżdżała potem na różnych etapach PRL, nie dziwię się im zresztą. Ci, którzy zostali i próbowali żyć dalej na swojej ziemi, doświadczyli szykan, przemocy, polonizacji imion i wielu innych nieciekawych historii. Sympatyzuję ze Wspólnotą Kulturową „Borussia”, która od początku lat 90. zajmuje się badaniem tożsamości naszego regionu, tego, w jaki sposób my tę wielokulturową i wieloetniczną spuściznę Prus Wschodnich rozumiemy i odczuwamy. Czy się z nią utożsamiamy, czy nastąpiło już „umojenie”, czy jesteśmy tu już u siebie? I co to „u siebie” oznacza? Nie stawiam żadnych tez, raczej zadaję pytania i mówię o tym, jak to wygląda z mojej rodzinnej perspektywy. Moja opowiastka jest skromna i subiektywna, nie stawiam się w pozycji ekspertki od warmińskości. Wiem tylko, że mój ojciec został i jest tu z premedytacją. I ja w książce przyglądam się jego istnieniu tutaj. I trochę zastanawiam się też, co dla mnie, w roku 2024, oznacza bycie Warmiaczką. Na pewno widzę ciągłość, bo moje korzenie, w przeciwieństwie do większości mieszkańców regionu, sięgają na długo przed rokiem 1945, ja mam tu groby pradziadków, to są niezaprzeczalne znaki naszej tutaj obecności. Nie wiem natomiast, jak określali się moi przodkowie. Może czuli się po prostu Wschodnioprusakami, może identyfikacja narodowa nie była dla nich ważna i uznawali się na przykład przede wszystkim za katolików? Mogli przecież czuć się katolikami wobec większości ewangelickiej w Prusach Wschodnich, może to była dla nich kategoria ważniejsza niż kategoria narodowa czy językowa. Same znaki zapytania.
Joanna Wilengowska
Absolwentka filologii polskiej oraz dziennikarstwa. Współtwórczyni pisma literackiego „Portret”. Autorka książek prozatorskich „Japońska wioska”, „Zęby” oraz „Król Warmii i Saturna”, a także programów telewizyjnych i reportaży o tematyce kulturalnej, historycznej i ekumenicznej. Współpracuje z instytucjami kultury Warmii i Mazur oraz organizacjami pozarządowymi, m.in. Wspólnotą Kulturową „Borussia”. Urodziła się i mieszka w Olsztynie.
Dlaczego nazwała pani swojego ojca, Siegfrieda – Zygfryda Wilengowskiego, królem Warmii?
Tak go widzę, mój ojciec ma w sobie bardzo dużo monarszej dumy. Nadąsany monarcha, który wie lepiej. Wie, jak było. Jest krytyczny, bywa apodyktyczny. Nazwanie go królem wydało mi się naturalne. Każdy, kto poznaje ojca, dostrzega w nim coś władczego i królewskiego. Oczywiście jego władza jest iluzoryczna, w świecie realnym ten król nie ma za wiele do powiedzenia, ale chciałby mieć i czasami mówi o tym, jaka powinna być Warmia, co jest warmińskie, a co nie. Taka jest jego władza nad tą krainą – że może o niej mówić, mitologizować ją, stawiać innym wymagania, jeśli chcą tu mieszkać, na jego ziemi.
Król mówi w gwarze warmińskiej, po niemiecku i po polsku. Wielojęzyczność ojca i Warmii to jeden z tematów książki.
Tak. Do siódmego roku życia ojciec mówił przede wszystkim po niemiecku, a równolegle, w jego domu, podobnie jak w innych tutejszych rodzinach, była używana też „warnijsko godka” – gwara warmińska. Przed wojną mówiono tu gwarą i po niemiecku, dopiero później uczono się literackiej polszczyzny. Mój ojciec zaczął się uczyć polskiego, gdy poszedł do szkoły. Był wyśmiewany ze względu na swój sposób porozumiewania się, tak samo jak zresztą inne miejscowe dzieciaki. Wydało mi się oczywiste, że w książce niemczyzna, polszczyzna i gwara muszą współistnieć, tak jak współistnieją w ojcu. Staram się jednak nie przytłoczyć czytelników gwarą, której sama dobrze nie znam i której dopiero się uczę. Kiedy z ust ojca wydobywają się jakieś słowa czy powiedzonka gwarowe, to je zapisuję. Bo istnienie w gwarze warmińskiej jest ważnym sposobem istnienia mojego ojca. Jego język brzmi niekiedy tajemniczo, czasem słyszę w nim moją prababcię Omę Finkę. Prababcia nigdy nie nauczyła się literackiej polszczyzny, mówiła gwarą albo po niemiecku. W dzieciństwie, gdy słyszałam, jak mówi „wano wej”, „pódź ino” i tak dalej, to musiałam domyślać się, co to może znaczyć, jej język brzmiał dla mnie jak zaklęcia. Wszystko wokół prababci było tajemnicze i dziwne.
Mowa dzieciństwa wraca do pani ojca, w miarę jak się starzeje?
Tak, dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jak dobrze ojciec zna warmijsko godke. Potrafi nawet poprawiać specjalistów. Jest posiadaczem tego języka w wersji z jego rodzinnej wsi, to znaczy ze Stawigudy pod Olsztynem. Gwara warmińska ma swoje warianty, sama nazwa „Warmia” bywa w niej różna – ojciec używa sformułowania Warmija czy Warmijo, choć najbardziej popularną wersją w regionie jest chyba Warnijo. Słowa gwarowe zaczęły do niego wracać wraz z wiekiem i dlatego że zaczęłam o nie wypytywać. Okazało się, że w ojcu te trzy sposoby komunikacji współistnieją, zazębiają się. Gdy go o coś pytam, to czasem najpierw przypomina mu się słówko niemieckie, a później na przykład dopiero jego odpowiednik gwarowy albo odwrotnie. Czasem też, kiedy czegoś zapomni, pyta mnie: „No, jak wy to tam w Polsce mówicie?”. Ojciec najczęściej rozmawia po polsku, a przez telefon niekiedy po niemiecku.
Wiele jest pięknych słów w tej przytaczanej przez panią gwarze warmińskiej.
Jest kilka takich, które bardzo lubię, ostatnio na przykład słówko „lorbas” – łobuz. Ojciec często go używa, gdy mówi na przykład do swoich rybek akwariowych: Hej, lorbasy! To prawda, jest wiele uroczych słówek gwarowych.
Mi spodobał się „szurek” – chłopak, nicpoń.
Kiedy byłam mała, to słowo wydawało mi się niestosowne, bo oczywiście kojarzy się z siurkiem. Mówienie o chłopakach szurki było bardzo powszechne, pamiętam to słowo z domu i sama go używałam. Szurek ma w sobie coś fajnego, łobuzerskiego, chłopackiego.
„Wano wej” brzmi z kolei jak zaklęcie. Jest wyrazem melancholijnego nastawienia Warmiaków do życia i przeszłości?
„Wano wej” – wszystko i nic, czyli takie polskie westchnienie „i tak”. Jako dziewczynka słyszałam w tym powiedzeniu jakąś tajemnicę i smutek. Wiem, że mówi się tak też na Mazurach i nawet na Kurpiach. W latach 70., kiedy byłam dzieckiem i przyjeżdżaliśmy z Olsztyna do Stawigudy, zawsze gdy rozmowa jakoś się zawieszała, ktoś wzdychał i mówił: Wano wej. Dla dziecka było w tym coś nieodgadnionego, oznaczało jakieś sprawy, o których dorośli wiedzą, ale nie mówią. Słyszałam to tylko w domu rodzinnym ojca, w Olsztynie nikt tak nie mówił. Kojarzy mi się to z dawnymi czasami i z jakąś zagadką. Warmia nadal jest dla mnie zagadką, wielowarstwową, enigmatyczną krainą, którą uczę się poznawać, w której uczę się istnieć.
Nagroda Literacka m.st. Warszawy
Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.
Pisze pani jako Warmiaczka, ale także jako córka, która chce zapisać ojca.
Wydało mi się to ważne. Chciałam zapisać ojca jako tego archetypicznego warmińskiego Warmiaka, ale i po prostu jako osobę. Bo on sam w sobie jest interesującym człowiekiem, jego historia, sposób myślenia i mówienia, jego poczucie humoru, życiowa wścieklizna, wynalazczość. Zapisywanie ojca jest dla mnie ważne, a okazuje się, że ten zapis zaciekawił też innych, co mnie bardzo cieszy.
Czy praca nad książką wpłynęła jakoś na relacje ojca i córki? Król Warmii czytał książkę o sobie? A jeśli tak, to co o niej myśli?
Jak każda chyba rodzinna relacja, nasza relacja jest skomplikowana. Oboje jesteśmy charakterami nerwowymi, czasem się na siebie złościmy, zmagamy się troszkę ze sobą. Pałacowe intrygi, strefy wpływów. Oczywiście nie da się człowieka zapisać – wprowadzamy jego dane na papier czy skanujemy go do komputera, ale on i tak umrze. Natomiast można spróbować zanotować jakieś okruchy istnienia, w naiwnym i może dziecinnym przekonaniu, że coś się uda ocalić. Może taka sztuczka jest możliwa? Nie wiem. Jeśli zaś chodzi o to, jak ojciec zareagował na książkę, to kiedy już wreszcie przeczytał, powiedział „piąte przez dziesiąte” (śmiech). To chyba całkiem niezła recenzja. Król Warmii nie ma wysokiego mniemania na temat tego, co ja tam sobie piszę. Natomiast na pewno zaimponowałam mu niedawno tym, że naprawiłam spłuczkę w toalecie. To wydało mu się bardziej godne podziwu.
W książce jest też sporo humoru. Niechęć do patosu, spojrzenie z dystansu, ironia – to cechy rodzinne, które łączą panią z ojcem. Są w książce fragmenty, w których zabawnie opisuje pani na przykład wasze międzyjęzykowe nieporozumienia.
Wydaje mi się naturalne, że takie sytuacje też powinny znaleźć się w tej opowieści. Nie chciałam biadolić nad losem ojca czy Warmiaków, nie chciałam napisać rzeczy ckliwej i marudnej. Opowieść warmińska musi mieć w sobie humor, bo mają go też i Warmiacy. Słychać go w ich gawędach, które zawsze muszą mieć w sobie coś zabawnego, bez tego nie ma w ogóle co gadać, nie ma co „gamby” otwierać.
Warmia jest dla pani źródłem siły, ale też spadkiem, który trzeba będzie unieść.
Pisząc o niełatwym dziedzictwie, miałam przede wszystkim na myśli rok 1945 i to, co wtedy się u nas stało. Te wydarzenia nadal są nie dość opisane i zrozumiane, także w samym regionie. Trochę rzeczy na ten temat powstało, na przykład film „Róża” Smarzowskiego, który wielu ludziom otworzył oczy. Mam jednak wrażenie, że wciąż nie rozumiemy, co oznaczało wejście Armii Czerwonej na Warmię i Mazury. Wchodząc do Prus Wschodnich, Rosjanie weszli przecież do Niemiec. Zastali tu przede wszystkim starców, kobiety i dzieci, którzy przyjęli na siebie cały impet żołnierskiej wściekłości, nienawiści. Nie roztrząsam tego w sposób historyczny, ale wiem, że na tej ziemi miały miejsce porażające akty przemocy i że ta krzywda w ludziach istnieje i w jakiś sposób się w nich odkłada. Nawet jeśli wiele osób nie chce pamiętać tamtych wydarzeń i tłumi wspomnienia, to tkwią one pod skórą.
Jak się ludzie pozbierali po wojnie? To pytanie, które stawia pani w książce i nie znajduje odpowiedzi.
W książce opowiadam o tym, że mój ojciec doświadczył przemocy jako małe dziecko. Myślę, że nie było to bez znaczenia dla późniejszych losów naszej rodziny, ale to temat raczej dla specjalistów od dziedziczenia traumy i od postpamięci. Pewne jest, że doznane w dzieciństwie krzywdy mają wpływ na naszą psychikę i późniejsze funkcjonowanie.
Choć nie wskazuje pani winnych i nie rozsądza sporów, o jedną rzecz upomina się pani bardzo zdecydowanie – o pamięć o zgwałconych, zamordowanych, wywiezionych w głąb radzieckiej Rosji warmińskich, mazurskich kobietach.
Uważam, że powinniśmy pamiętać o cywilnych ofiarach tamtych wydarzeń, o przemocy, która je dotknęła. O tym, że dokonała się wielka krzywda, o której wszyscy zapomnieli i która nigdy nie została upamiętniona. Nie domagam się pomników, chodzi mi o to, aby ktoś poczuł choć odrobinę współczucia wobec tych dzieci i kobiet, po których przejechał czołg wojny i je zdruzgotał.
Duma z przynależności do warmińskiej kultury splata się w pani opowieści z melancholią – trudno utożsamiać się ze społecznością, która jest i nie jest jednocześnie. Mimo wszystko znajduje pani sposób na przezwyciężenie smutku i uwolnienie od gniewu ojca. Wyjściem jest myślenie konkretem i sama Warmia – jej krajobraz, te drogi, te drzewa, ci ludzie, to miejsce.
Tak to widzę. Przynależę do Warmii w sposób atomowy, moje atomy wymieniają się atomami z tym wszystkim, co mnie tu otacza. Wolę konkret niż abstrakcje, bliższe mi jest to, co istnieje naprawdę, a nie to, co wyobrażone. Moja warmińskość jest bardzo konkretną biologiczną przynależnością, stąd też fragmenty, w których zwierzam się z zapoznawania się z Warmią poprzez pływanie w tutejszych jeziorach. Ten letni rytuał kąpieli jest dla mnie bardzo ważny, nazywam to łosiery – pielgrzymki do jezior – choć wiem, że przyznając się do tego, brzmię może trochę crazy. W tym maniakalnym łosierowaniu najistotniejsze jest dla mnie poznawanie kolejnych miejsc, drogi do jezior, leśnych ścieżek, wsi, śladów dawnej obecności, ludzkich osad nad ich brzegami i w okolicznych lasach. Takie ślady są na przykład nad Jełguniem, gdzie czuje się obecność dawnych mieszkańców i pracowników huty szkła, która powstała tam w drugiej połowie XVIII wieku i do 1876 roku zaopatrywała Olsztyn i inne miejscowości w najróżniejsze szklane wyroby. Na pytanie o przynależność odpowiadam, że jestem stąd, czuję się związana z tą konkretną przestrzenią, pejzażem, z lasami, których jeszcze do końca nie wycięto, z jeziorami, których brzegów jeszcze całkiem nie zabudowano.
Opowie pani więcej o łosierowaniu do jezior?
Liczę sobie i spisuję jeziora, do których weszłam każdego roku. W tym udało mi się popływać w trzydziestu sześciu, w niektórych oczywiście po kilka razy. Czasem sama szukam jezior na mapie, czasem ktoś mi powie o jakimś małym tajemniczym oczku, takie półdzikie jeziorka lubię najbardziej. Nie wyprawiam się nigdy sama, bo mam wielki lęk przed wodą, pływam bardzo słabo. Trzeba mieć tę bojaźń. Za każdym razem, kiedy się zanurzam, to co najmniej tak, jakbym się chrzciła. Mała jeziorna metafizyka, w sam raz dla osoby niereligijnej. Do jezior podchodzę z szacunkiem, to dla mnie także wielka frajda i rodzaj bliskiego obcowania, bo jeziora traktuję jak osoby. Gdy je odwiedzam, za każdym razem czuję, jakbym zapoznawała się z kimś innym, z kimś długowiecznym, ważnym. Każde z tych jezior ma swoją specyfikę, inną wodę, inny nastrój, inne otoczenie, są to zupełnie różne biosy i bardzo mi się chce te wszystkie jeziorne osoby poznawać. Co roku staram się wyprawić nad jakieś nieznane, ale muszę też odwiedzić moje ulubione, pojechać nad Kepijkę, Ustrych, Jełguń. Z warmińskimi jeziorami wiążą się różne legendy. Jedną z nich, o jeziorze Plusznem, czarownicy i górze Kuka, opowiadał mi ojciec. Twierdzi on nawet, że jeśli kiedyś tę górę rozkopią – a muszą to zrobić zgodnie z legendą pługiem zaprzężonym w dwa białe byki – to znajdą tam jego grób. Moim zdaniem to całkiem możliwe (śmiech).
W dzieciństwie większość wakacji spędzałam na pograniczu Warmii i Mazur, w domu w środku lasu, który ostał się jako jeden z kilku budynków dawnej, opuszczonej wsi. Jako dzieciaki wiedzieliśmy, gdzie stały kiedyś domy, bo w tych miejscach nagle w lesie wyrastały krzaki bzu, a my potykaliśmy się o stare, zarośnięte cegły. Słyszałam opowieści o zatopionych czołgach i ludziach utopionych w bagnie. Jednocześnie jest to najpiękniejsze miejsce, ma w sobie coś idyllicznego. Czuć w tym krajobrazie warstwy, tak jak czuć je w pani opowieści. Zawsze pani wiedziała, że kiedyś napisze taką książkę?
Myślałam o tym, ale długo nie umiałam znaleźć dla niej formy. Chciałam napisać coś o dziejach mojej rodziny, o mojej babci Helene, ale nie czułam się na siłach, nie umiałam znaleźć w sobie kształtu dla tych opowieści. Nie potrafiłam też pytać ludzi, a dziś wiele z tych osób, które mogły mi coś opowiedzieć, już zapytać o nic nie mogę. Jestem raczej introwertyczna i nieśmiała i nie potrafiłabym wypytywać członków mojej rodziny o przeszłość, to byłoby dla mnie jakieś przekroczenie. Powstała książka – poszarpana, puzzlowata, w której są strzępy różnych historii, rzeczy ważne i mniej ważne, okruchy wspomnień z przeszłości. Skupiłam się na tym, co widziałam, co samo wydobyło się z mojego ojca.
Ojciec mówi o sobie: „zdrowy jak rydz i pusty jak nic”. Jest jednocześnie kawalarzem i groźnym władcą swego królestwa, ma w sobie mnóstwo języków, emocji i opowieści, ale też pustkę.
Ojciec może być widziany jako żartobliwy Warmiak, ale jest w nim również coś melancholijnego, złowrogiego i może nawet niszczycielskiego. To także książka o starości, o tym, jak istotne stają się z biegiem lat rzeczy, które istotne kiedyś nie były, jak przeżycia kumulują się, a ich ciężar w głowie narasta. W postaci ojca jest wiele rzeczy pozornie się wykluczających, ale współistniejących, tak jak właśnie i w Warmii. Jest Warmia idylliczna, szczęśliwa, piękna i Warmia ciemna, pełna przemocy, rozstań, emigracji. Podobnie ojciec – bywa żartobliwy, ale też poważny czy wściekły, pełen pretensji, właśnie taki spod znaku Saturna. Nie chciałam pisać smutnej książki, dlatego kończę ją wizytą siostry ciotecznej ojca, osoby, która być może jako jedyna potrafi go zrozumieć, a tym samym zmniejszyć jego samotność. Jakaś rzecz okazała się nie zu spät – za późno, i to wydało mi się dobrą klamrą.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.
Zofia Zaleska
Ur. 1981, absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i Szkoły Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”, publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Zeszytach Literackich” i „Dwutygodniku”. Autorka książki pod tytułem „Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie”. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Warszawie. Stale współpracuje z dwutygodnik.com.
Tagi
Numer wydania
396
Data
październik 2024