Nowa książka Dominiki Słowik eksploruje dobrze przekopane pola – na pierwszym znajdujemy relację matka–córka, na drugim artefakty szalonych lat przełomu wieków w Polsce, kiedy to komputery, satelity i rychły akces do Unii miały z nas zrobić cywilizowany kraj. Taki wybór scenerii wymaga pewnej odwagi (lub całkowitego jej braku, o który trudno jednak posądzać tak doświadczoną twórczynię jak Słowik): co więcej, można znaleźć w tych tematach od lat zawzięcie opracowywanych przez pisarzy/pisarki młodego i średniego pokolenia? I tu na scenę wkraczają dwie zmienne, dzięki którym „Rybie oko” broni się przed zarzutem sentymentalnej przejażdżki po banale traumy dorastania. Są to dojrzałość twórcza i no cóż, talent.
Książkę otwiera opowieść o zębach. Zęby to znany i lubiany motyw tekstów kultury. Opowieść o dziadku dentyście u Lucii Berlin, „Historia moich zębów” Valerii Luiselli, ukryty w ścianie „Lokatora” zawinięty w watę siekacz i „Uśmiech zębiczny” Polańskiego, nie wspominając o ulubionym motywie psychoanalitycznym, czyli śnie o wypadaniu zębów. Ale u Słowik ten element zostanie rozegrany inaczej. Na dziąśle pięcioletniej Natalii tworzy się ropień, dziewczynka puchnie i gorączkuje. Domowe sposoby nie pomogą, konieczna jest wizyta u dentysty. Ale to nie jest proste: u lekarza trzeba umówić wizytę, następnie trzeba dotrzeć do gabinetu i zapłacić za usługę. Każda z tych okoliczności jest dla jej matki, Edyty, problematyczna. Dlaczego? Naszym oknem (czy raczej okiem) na świat przedstawiony jest dziewczynka, której Słowik nie dopisuje dorosłej świadomości, nie dodaje też pomocnego, wszechwiedzącego narratora. Podążamy za gorączkowymi impresjami Natalii, która źle się czuje, boi się zabiegu, a jednocześnie chce być dzielną córeczką, do czego dopinguje ją aktywnie mama. Ze strzępków informacji zaczynamy powoli układać obraz rodziny: dziewczynka zwraca się do matki po imieniu i chwilami można mieć wrażenie, że rozmawiają ze sobą siostry lub koleżanki. Pieniądze na wizytę przywozi wujek. Dentysta, który zaczyna pałać do matki i córki niezrozumiałą sympatią, zachodzi w odwiedziny do ich mieszkania. Pięciolatka nie bardzo rozumie machinacje Edyty w kwestiach finansowych albo przy okazji kontroli drogowej, ale podskórnie czuje wstyd i wie, że nie powinna o nic pytać. Jednocześnie nie dziwi jej, że matka znika na kilka godzin, żeby załatwić sprawy na mieście, i zostawia ją samą w domu, otuloną kołderką. Dla czytelników/czytelniczek jest na tym etapie jasne, że Edyta nie wpisuje się we wzorzec odpowiedzialnej, dojrzałej matki – bo taka nie próbowałaby poderwać starego dentysty w celu zapewnienia sobie i dziecku darmowych zabiegów (przeprowadzanych przez tego dziwacznego adoratora na trawniku pod blokiem). Patologia, suterena, wieczne pożyczki, Natalia biegająca samopas, matka koleżanka, lambadziara z papierosem w ustach. Opowieść o zębach jest narracją klasową, klamrą, którą Słowik spina opowieść o dorastaniu Natalii – tym fizycznym, ale także mentalnym, polegającym na stopniowym rozpoznawaniu swojego położenia i jego ograniczeń.
Dominika Słowik, „Rybie oko”. Wydawnictwo Literackie, 248 stron, w księgarniach od września 2024
Jak wiadomo z życia i literatury, matki są winne wszystkich problemów dzieci. Kochają za mało, za bardzo, zbyt zaborczo, są niedojrzałe, zimne, skupione na własnych problemach. To nieobecne karierowiczki, niemądre imprezowiczki lub zakopane w garach i praniu cierpiętnice. Edyta ma wszelkie predyspozycje, żeby wpisać się na listę czynników rujnujących zdrowie emocjonalne córki. Nie ma stałej pracy, jest skonfliktowana ze swoimi potwornymi, przemocowymi rodzicami, nie gotuje obiadów z trzech dań, ciągle liczy na to, że znajdzie faceta, który rozwiąże jej materialne problemy. Natalia często zostaje sama w domu albo towarzyszy matce w pracy akwizytorki, przy czym obie opcje są równie nieodpowiednie dla kilkulatki. Nikt nie zapisuje jej na zajęcia pozalekcyjne, nie sprawdza zeszytów, nie martwi się tym, co ogląda w telewizji. A jednak czytając „Rybie oko”, miałam w głowie cały czas cytat ze Stanisława Grochowiaka: „W krainę pleśni – w ciemną mą ojczyznę. Jest wejście przez miłość”. Natalia i Edyta niewątpliwie się kochają, mają ze sobą autentyczną, czułą więź i to, przynajmniej na razie, w jakiś sposób je ratuje. Edycie jest ciężko i Natalii jest ciężko, każdej na swój sposób – ale potrafią znaleźć pocieszenie w sobie nawzajem, zawijając się w koce, jedząc na tapczanie smażone ziemniaki i oglądając „Z Archiwum X”, które właśnie pojawiło się w telewizji.
Słowik szkicuje tę bliskość subtelnie, bez idealizowania. Wiadomo, że w podskórnym wstydzie Natalii czai się widmo parentyfikacji, potrzeba zaopiekowania się matką lub przynajmniej usunięcia w cień własnych problemów. Natalia w miarę dorastania orientuje się też, że chaotyczność ich życia wynika po prostu z biedy. Kolejne dziwaczne prace matki pozwalają im przeżyć, ale nie wydźwignąć się z sutereny, gdzie ubrania przesiąkają zapachem wilgoci, który komunikuje z wyprzedzeniem status społeczny właścicielek. Edyta ma jednak w sobie niezłomność i otwartość, które pozwalają na zbudowanie „wystarczająco dobrej” relacji z córką. Być może Natalia nie powinna słuchać jej rozmów z facetami przez CB-radio, ale mieszkają w jednym pokoju. Być może nie powinna stać w deszczu pod hurtownią, ale akurat tam Edyta prowadzi akwizycję, a dziadkowie nie chcieli zająć się wnuczką. Być może smażone ziemniaczki nie są najzdrowszym obiadem, ale taki właśnie Edyta potrafi przyrządzić. Jest samotną matką bez wykształcenia i wsparcia, z przemocowej rodziny, w czasach dzikiego kapitalizmu – robi tyle, ile może, i nie udaje, że może więcej. Jeżeli jest zmęczona, to płacze. Jeżeli jest wkurzona, pali. A jeżeli ma nowy pomysł na życie, to angażuje się w niego, zachowując jednak czujność. Nie tresuje i nie dyscyplinuje córki, nie przelewa na nią swoich rozczarowań i niespełnionych ambicji. Po prostu jest, nawet jeżeli jej akurat nie ma.
Wyciągam na pierwszy plan relację Natalii z matką, bo wydaje mi się najciekawszym elementem „Rybiego oka”. Słowik umieszcza ją w znanym i sprawnie odtworzonym sztafażu opowieści o dorastaniu, uzupełnionym ilustracjami przypominającymi bazgroły na marginesach zeszytów. Więź łączącą Nat i Edytę można analizować i rozpracowywać, także w kontekście posłowia, w którym Słowik wymienia ulubione pisarki, determinujące jej spojrzenie na świat i literaturę. W przypadku rozczarowań dojrzewania autorka zatrudnia do pracy pamięć emocjonalną i zapewniam: każde dziewczyńskie zranienie zaboli was przy tej lekturze na nowo. Osobom szczególnie wrażliwym polecam ominąć rozdział o papudze Felicji.
Przemyślanej w każdym detalu całości „Rybiego oka” dopełnia zaprojektowana przez Kirę Pietrek okładka: holograficzne różowe tło, olbrzymia welonka, a na niej dwie dziewczyny w letnio-imprezowym negliżu (a może welonka jest normalnych rozmiarów, a dziewczyny malutkie?). Czy dorastanie jest taką właśnie imprezą, z której obudzimy się z paskudnym kacem, po czym będzie trzeba przepracować wszystkie traumy? A może zakrzywienie perspektywy pozwoli nam umieścić w centrum to, co było dobre, nie tracąc oczywiście z obrazka szarych peryferiów? Słowik nie podsuwa osobom czytającym łatwych diagnoz: nie demonizuje biedy, ale też nie robi z życia Natalii i Edyty bajki o życiu na dnie bajora. Tyle może literatura. A jak jest w rzeczywistości? Jak głosi słynna maksyma agenta Muldera w tłumaczeniu Natalii, „prawda jest gdzieś na zewnątrz”.