Kurasant
Niedawno, podczas rozmowy telefonicznej z przyjaciółką, przypomniałam sobie pewien szczegół dotyczący zatrzymania, o którym nigdy wcześniej nie wspominałam. W ogóle rzadko wracam myślami do tego wydarzenia. Kilka lat intensywnej terapii, wspomagające praktyki samoleczenia, profesjonalne umiejętności szkoleniowe, otoczenie i, rzecz jasna, cała masa innych traumatycznych wydarzeń, a do tego absolutna nieufność wobec organów władzy i niewiara w praworządność w moim kraju – wszystko to znakomicie, zawodowo wręcz zastąpiło, wyparło to doświadczenie i częściowo mnie z niego wyleczyło. Pozwoliło żyć dalej, żyć tak dobrze, jak to tylko możliwe w samym środku III wojny światowej.
Wiem, jeszcze tak o niej nie mówimy, ale zaczniemy. Wojnę Rosji przeciwko Ukrainie też kiedyś nazywaliśmy „operacją”, teraz często określa się ją jako „konflikt”. Konflikt mogę mieć z sąsiadem, który często zasypia zalany w trupa na klatce schodowej, blokując mi wejście do wynajmowanego mieszkania na Rusaniwce. To jest wojna, nie żaden konflikt. Choć wspólnocie międzynarodowej to słowo z trudem przechodzi przez gardło, bo jego bezwzględność utrudnia zawieranie umów gospodarczych i prowadzenie impotentnej polityki. Mnie też przeszkadza zapach moczu na klatce, dlatego mam „konflikt” z Tarasem Stepanowyczem. Kiedyś spędziliśmy razem poranek w schronie. Dopiero się przeprowadziłam z Berlina do Kijowa i pierwszy (a zarazem ostatni) raz zeszłam do ukrycia. Siedzieliśmy tam we dwójkę. Taras Stepanowycz się przedstawił i z lekko podlaną alkoholem galanterią, właściwą mieszkańcom postindustrialnych miasteczek, zaproponował mi „kurasanta”.
Minęło kilka dni. Pomiędzy staniem w kolejkach w Centrum Świadczenia Usług Administracyjnych i Urzędzie stanu Cywilnego kilkukrotnie opowiadałam znajomym historię o szarmanckim kurasantniku i podczas jednej z rozmów z pamięci wypadła mi nagle dyskietka ze wspomnieniem pojmania. Tym, którzy zaczęli podejrzewać, że „dyskietka” to termin z czasów ICQ i Volkov Commandera, wyjaśniam – właśnie tak, chodzi o antyczny nośnik cyfrowy o bardzo małej pojemności. Zaczęłam się rozglądać po wspomnieniach w poszukiwaniu flopka (tak mówiło się na stację dyskietek), żeby przejrzeć to nieoczekiwane archiwum – i znalazłam go.
Stoję w łazience u mojej przyjaciółki, do której zdołałam się dostać po ucieczce/zwolnieniu, w dłoni trzymam foliówkę z okruchami i makiem. Co w niej było – bułka, croissant? Czy ja tę bułkę zjadłam? Nie pamiętam. Tamtego ranka usiadłam na przednim siedzeniu marszrutki i ktoś tę bułkę z makiem wsunął przez okno. Urywkowo przypominam sobie, jak wschodziło słońce, jak patrzyłam na swoją rękę z tym rogalikiem w woreczku. Pamiętam babki i czerwone cebule porozwieszane wzdłuż drogi. Pamiętam, jak zapukałam do drzwi Daszy i powiedziałam: „O nic nie pytaj”. Nie wiem dokładnie, jak długo nie jadłam. Jedzenie nieszczególnie mnie wtedy interesowało. Ogromnie chciało mi się pić. Kilka razy przynosili do celi wodę, na moich oczach nalewali do kubeczka i stawiali go na stole. Nigdy nie sądziłam, że pragnienie jest tak podstępną suką, zdolną zamienić cię w kogoś, kogo kompletnie nie znasz.
Siostrzyzna
Zacznijmy od samego początku, jako że miejsca, w których nigdy nie byliśmy, nie napierają na nas okupowanymi ruinami, a ludzie, których nie znamy, nie istnieją dla nas. Urodziłam się i wychowałam w górniczej wiosce na Doniecczyźnie, w ojczyźnie mojej babci, którą nazywam matczyzną albo macierzyzną, bo ojczyzną mojego ojca jest Besarabia. Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec przeprowadził się na Krym, moje nastoletnie wakacje spędzałam więc w letniej jałtańskiej atmosferze. Czy rodzice wzięli oficjalny rozwód – nie wiem, ale tato każdej zimy wracał na Donbas, a my okazjonalnie odwiedzaliśmy go nad morzem. Studiowałam w Charkowie, który, wydaje mi się, najpełniej ukształtował mnie jako jednostkę, dlatego Ukraina Słobodzka z czasem stała się dla mnie siostrzyzną i bratczyzną.
Bardzo mi się podobała ta modernistyczno-undergroundowa energia Charkowa, który znajdował się w nieustannym ruchu, eksperymentował, błądził i wybaczał. Od dziecka byłam jednocześnie odważna i wrażliwa, ciekawska i uparta. U chłopców zwykle te cechy ceniono, podczas gdy o takich dziewczynkach często mówiło się, że „mają trudny charakter”. Przez wiele lat naprawdę myślałam, że ten tajemniczy „trudny charakter” mam, i chyba dopiero wojna pomogła mi zrozumieć, że nie o trudność charakteru chodzi, a o fakt, że on w ogóle jest. Podobnie jak całe nasze pokolenie, odziedziczyłam po prababci międzypokoleniową traumę przemocy ubranej w patologicznie wypaczone pojęcia „tradycji”. Po babci wraz z mamą odziedziczyłyśmy międzypokoleniową traumę wojny, kolektywizacji i trzech Hołodomorów, z czego rozmawiamy tylko o tym drugim. Pokolenie mojej mamy stało się pokoleniem unikania, samotnego przeżywania traumy. Pokoleniem milczenia.
Dekadę temu miałam 27 lat i wówczas wartości rewolucji transfeministycznej wraz z nową etyką komunikacji, emancypacją, nadzieją na sprawiedliwość i widzialność dopiero zaczęły przenikać do rzeczywistości mojej generacji. Również dekadę temu zaatakowali nas Rosjanie, w moim kraju wybuchła wojna. Ale to było tak dawno, że właściwie już nie pamiętam, w co wierzyłam przed wojną i na przejęcie jakiej niewygodnej międzypokoleniowej spuścizny się szykowałam.
Zażygaczka
Po 21 listopada 2013 roku kalendarium dat i wydarzeń mocno się zagęściło. Szybko okazało się, że kraj, którego nie znasz, nie wygląda tak, jakbyś tego chciała, a w warunkach ekstremalnych błyskawicznie orientujesz się, kto jest kim. 30 listopada – niepozwalające spać stężenie hormonów we krwi, pociągi do centrum, zimne noce w tych samych miejscach co w roku 2004, podczas Pomarańczowej Rewolucji. Potem przyszedł jednak 18 i 19 lutego 2014 roku, a wraz z nimi gwałtowne dojrzewanie. Z każdym startym z powierzchni stepu miastem, z każdą wymazaną z mapy wsią przestrzeń w pamięci się kurczyła, ale ciało pamięta. I przypomina fantomowym wrażeniem pocierania opuszką kciuka zepsutej zapalniczki.
Wspomnienie odmrożonych, pokaleczonych, spierzchniętych dłoni, zapachu sterylnych opatrunków, wosku i gazu uległo niemal całkowitej amputacji. Po pierwszych plamach cudzej krwi na kurtce, po pierwszym (wtedy jeszcze bardzo powierzchownym) przebłysku świadomości, że oto byli świadkami masowej śmierci, ludzie zaczęli przynosić kwiaty i znicze, a później w nocy – zdjęcia i pamiątki. Podświadomość broniła się przed rozpaczą, jak tylko mogła: sortowanie, zapalanie zgasłych zniczy, poprawianie powyginanych płatków goździków, zapalanie zgasłych zniczy, przekładanie kwiatów, wznoszenie obelisków z kostki brukowej, sortowanie, znów zapalanie zgasłych zniczy. Rzecz nie w tym, że nie dało się przestać, raczej w tym, że nie wiadomo było, po co, co dalej i po co jakiekolwiek „dalej”.
Padał drobny deszcz, wiał leciutki, cichutki wiatr, w gardle stała gula. Niedostosowane do warunków ubranie coraz mocniej przemakało. Plecy bolały. Palce kostniały. Ktoś podszedł, ostrożnie wyjął z mojej dłoni zapalniczkę krzesiwową i wsunął w zamian piezoelektryczną. Dopiero zaczynałam mówić po ukraińsku, ale niektóre słowa „stąd” sobie zachowałam. Zapalniczkę nazywaliśmy zażygaczką – rosyjski początek, ukraińska końcówka. Trochę jak moje życie.
Zapalałam znicze i rozmyślałam o tym słowie, o nowych słowach w moim prywatnym słowniku albo o ucieleśnianiu znaczeń starych słów. Myślałam o kostce (bruszczatka), w głowie i rękami przekładałam ją na bruk (brukiwka). Myślałam o chryzantemach, przekładałam je spod zniczy na portrety. W nocy kciuk odmówił posłuszeństwa, zaczęłam używać palca wskazującego lewej ręki. Bruk ugrzązł na dnie mojej wyobraźni. Towarzyszyło mi poczucie, że nic gorszego nie może nas spotkać.
Rankiem 20 lutego zaczęła się wojna. Siły zbrojne Federacji Rosyjskiej po raz pierwszy nielegalnie przekroczyły ukraińską granicę państwową na Krymie.
Łańcuch
Nieczęsto opowiadam o zatrzymaniu ‒ nie dlatego, że sprawia mi to nieznośny ból, ale dlatego, że jest to tylko jedno z wielu znaczących ogniw w trwającym dziesięć lat łańcuchu wydarzeń.
Przez kilka pierwszych lat zupełnie z nikim o tym nie rozmawiałam, nie zwróciłam się do organów ścigania, nie dzieliłam z bliskimi. Myślę, że przyjaciółka, do której domu w Charkowie z jakiegoś powodu pojechałam po zwolnieniu, mimo że sama mieszkałam wówczas we Lwowie, wiele rozumiała, ale nie zadawała pytań. Bardzo doceniam to milczące niepytanie. Kiedy dwa lata wcześniej chowaliśmy mamę, mnóstwo kobiet przychodziło do domu i bez słowa zaczynało sprzątać, gotować, przenosić, wycierać, kroić, prać, składać i rozkładać. Nigdy nie potrafiłam zdefiniować tej niemej stepowej empatii. To taka nieustępliwa sprawcza energia. Pozbawiona frazesów typu: „Zawsze możesz na mnie liczyć” albo „Odzywaj się w razie czego”. Po prostu przychodzisz i zaczynasz działać, nie czekając na zaproszenie czy wyrazy wdzięczności. Milczące, zdecydowane, aktywne współczucie.
Może dlatego tak mocno się zaprzyjaźniłyśmy: ja z Doniecczyzny (połowicznie z zachodniej Odeszczyzny) i Dasza z połtawskiego (oraz, jak się niedawno okazało, z okolic Czerkas) – bo okazywała tę aktywną siostrzaną nieobojętność. I choć nieumiejętność rozmawiania, brak analitycznej komunikacji, brak zdolności do zadawania niewygodnych i koniecznych pytań często mnie irytowały, ona tego dnia o nic nie pytała, po prostu była obok – cicha podpora i opoka.
Często proszę kosmos, aby nie pozwolił mi nigdy przywyknąć, przestać odczuwać przejmujący ból. Bardzo mnie niepokoją moje przytępione reakcje na codzienne śmierci. Wiem, że w ten sposób moja świadomość troszczy się o mnie, chce mnie chronić. Sądzę, że najbardziej przykre słowa, jakie padają na tej planecie, to zdanie: „Nie bierz sobie tego do serca”. Słyszałam je w życiu tak wiele razy, że zaczęłam wierzyć, że rzeczywiście z moim sercem coś jest nie tak, ma zepsuty odbiornik. Jednak cudownym zbiegiem okoliczności akurat moje pokolenie miało szczęście urodzić się w epoce odwrotu od mitopoetyckich zabobonów na rzecz praktyk sprzyjających zdrowiu psychicznemu, higienie emocjonalnej i nietoksycznej komunikacji.
Okres pandemii był najszczęśliwszy w ciągu wszystkich wojennych lat. Właśnie wtedy otworzyła się przestrzeń na przeżycie żałoby, opłakanie śmierci matki, utraty domu, przyjaciół, częściowej utraty prawa do pamięci. Przestrzeń, by bacznie przyjrzeć się pogruchotanej rzeczywistości. Dzięki praktykom samoleczenia, długim rozmowom z przyjaciółkami i pracy z psychoterapeutką ten mętlik zaczął się rozsupływać i odsłaniać epizody poszczególnych przeżyć. Z czasem okazało się, że najstraszniejszym z nich nie było wcale dopasowywanie do ciał pourywanych nóg na sierpniowym stepie, katusze podczas aresztowania czy grzebanie pod ostrzałem najbliższej osoby w pospiesznie wykopanym koślawym grobie. Dla mnie najstraszniejszym dniem tej dziesięcioletniej wojny pozostaje 1 marca 2014 roku. Wszystko, co się wtedy wydarzyło, miało kolosalny wpływ na teraźniejszość. A jeszcze większy wpływ miało wszystko, co się nie stało.
Jestem zła, że doniosłość Charkowskiego, Siewierodonieckiego, Kramatorskiego, Donieckiego Majdanu nie została wystarczająco podkreślona, a pamięć ich/naszych Niebiańskich Sotni – należycie uhonorowana. Ale ta złość ma również charakter autorefleksyjny, bo sama nie zrobiłam wszystkiego, aby te historie wybrzmiały, zostały zgłębione i usłyszane. Na początku baliśmy się mówić, bo w szpitalach aktywistów okaleczano, a ufanie charkowskiej policji było w tamtym momencie nierozsądne. Czas płynął, po marcu przyszedł majdanowy kwiecień w Doniecku, przekształcenie centrum sztuki współczesnej Izolacja w katownię, pierwsze formacje ochotnicze i musieliśmy dojrzewać w takim tempie, że miejsca na analizowanie rzeczywistości już nie było.
Na Charkowskim Majdanie byliśmy kopani, włóczeni po placu za włosy i oblewani zielonką, pluto nam w twarze, łamano żebra, bezczeszczono flagi, palono książki, kazano padać na kolana, żebyśmy oduczyli się lubit’ wsiakoje ukrainskoje. Ale efekt był dokładnie odwrotny. Owszem, było strasznie. Tak strasznie, że wszystkie późniejsze doświadczenia wojny i okupacji nieodmiennie przepuszczam przez to pierwszomarcowe porównawcze sito. Stopniowo jednak strach ewoluował w odporność, strudzoną dojrzałość i gniew. Teraz lubię się wściekać i mieć „trudny charakter”. Zamiast zagubioną i zlęknioną dziewczynką być wkurzoną, upartą i upierdliwą dziewuchą, nawet jeśli z pękniętym żebrem. Im głębiej to akceptuję, tym lepiej śpię.
Spać nie dają mi tylko dwie rzeczy. Pierwsza to wspomnienia domu. Widzę jego zakamarki, przemierzam wzrokiem każdy pokój: pozostawiony na stole kubeczek z jaglanką, przykryty nylonową pokrywką z otworem na świeczkę, żeby nie wyjadły jej myszy, oprawione hafty babci wiszące na ścianach, obrazy taty, rodzinne portrety jego pędzla. A przede wszystkim – wiosenny pejzaż z chatką otuloną kwitnącą na różowo morelą, wiszący nad starą lodówką, która przez kilka przedokupacyjnych lat nie pozwalała mi spać. Startowała w środku nocy jak źle zaprojektowany myśliwiec, który lada moment ma eksplodować i rozprysnąć się na aluminiowo-niklowe strzępy. Mam nadzieję, że stary zardzewiały donbas (tak nazywała się babcina lodówka) nie pozwala teraz spać przynajmniej jednemu z okupantów, którzy ulokowali się w moim domu. Mam nadzieję, że budził ich w samym środku niespokojnych lutowych nocy na broniącej się zaciekle przyfrontowej Doniecczyźnie. Mam nadzieję, że kiedy śpią, chwyta ich za gardło i wsącza im do głów koszmary o pourywanych kończynach.
Teraz mój dom jest za „kirem”. Przez pierwsze osiem lat wojny, podobnie jak setki innych, stał na wstędze szarej strefy. Za każdym razem, gdy przyjeżdżałam, dom prosił mnie, żebym zabrała z niego rodzinne albumy. Wieloletnia tułaczka po obcych mieszkaniach, miastach i krajach kazała mi powtarzać sobie: „Dawaj, Lena, popracujesz jeszcze trochę, odłożysz kasę, kupisz chociaż jakąś mikrokawalerkę i wtedy przewieziesz wszystkie zdjęcia, obrazy, hafty…”.
Każdego głębokiego wieczora, każdego ciężkiego poranka, zanim jeszcze otworzę oczy, pod moimi powiekami pojawia się obraz domu: z wyszywanymi zasłonkami, wyszczerbionym kubkiem mojego brata z zapisanym kiczowatą czcionką hasłem „I ♥ Simejiz”, starą maszyną, na której babcia uczyła mnie szyć fartuchy i na której potem szyłam kominiarki, z lipcowym puchem topoli rozwianym po werandzie, malowanymi doniczkami z wyschniętą ziemią, która nie wiedzieć po co wciąż daje oparcie zasuszonym łodygom dawno umarłych fiołków i hibiskusów.
Druga rzecz, która nie daje mi w nocy spać, to zapach śliny. Kiedy lokalni działacze prorosyjscy do spółki ze zwiezionymi z Rosji tymczasowymi „mieszkańcami” wyprowadzali nas, aktywistów Charkowskiego Majdanu, z budynku Charkowskiej Obwodowej Administracji Państwowej, nie tylko bili nas i upokarzali, ale też pluli. Podczas przemowy na imprezie z okazji maslenicy owiany złą sławą były mer Charkowa podburzył prorosyjski tłum do szturmu na siedzibę administracji – zgromadzeni powybijali okna, wyłamali drzwi i zaczęli wywlekać ze środka aktywistów, których tego dnia, niestety, było zbyt mało, by stawić opór.
Wraz z innymi wolontariuszkami ukryłyśmy się początkowo na ostatnim piętrze, gdzie usiłowałyśmy spalić nasze identyfikatory i listy z danymi. Ale rozjuszeni antymajdanowi demonstranci wyważyli drzwi i zaczęli nas gonić po klatce schodowej. Rozwrzeszczani, pędzili nas jak bydło. I pluli, jak gdyby wykonywali rozkaz. Każdy z mężczyzn głośno nabierał powietrza do gardła i spluwał nam w twarze zgniłym śluzem. Celowali w oczy i usta. Wykonywali bardzo podobne ruchy, tak jakby był to dobrze wyćwiczony happening. Niektórzy ciągnęli za włosy albo kaptury, by odchylić głowę i pluć z większą precyzją. Biegłyśmy w dół naszym wolontariackim łańcuszkiem, jeszcze nie wiedząc, że utworzyli „ścieżkę zdrowia”, którą ciągali ludzi na kolanach, obrzucali kamieniami i śmieciami, bili, wyszydzali i opluwali przez prawie kilometr (zdaje się, że w tamtej chwili po raz pierwszy pożałowałam, że charkowski plac Wolności jest znany jako największy w Ukrainie).
Miałam szczęście, bo nie wyprowadzili nas głównym wyjściem, tylko bocznym i nasza ścieżka liczyła zaledwie sto metrów, do stacji metra Uniwersytet. Przede mną szła studentka, którą uczyłam historii teatru w Akademii Kultury (niestety nie pamiętam jej imienia). Kiedy jeden z nich po raz kolejny złapał ją za szyję, żeby ją opluć, wyrwała się, co jeszcze bardziej bydlaka rozwścieczyło i uderzył dziewczynę w sam środek pleców. Wydawało mi się, że usłyszałam trzask. Ten dźwięk zagłuszył wszystko inne. Potem, kiedy kazali nam klęczeć w kręgu, ledwo słyszałam ryk tłumu, bo chrzęściło mi w uszach. Jakaś kobieta w kremowym płaszczu, mniej więcej w wieku mojej matki, z krzywym uśmieszkiem kopnęła mnie w brzuch, kilka osób było już oblanych zielonką, komuś krwawiła głowa.
W kucki
Ktoś obok szepnął: „Nie klęcz, kucnij”. Pamiętam drżący młody głos po mojej prawej, jak jedna po drugiej wysunęłam spod siebie nogi, jak mamrotałam: „Kucnij, Lena, dawaj, spokojnie, nie bój się”. Pamiętam, jak potem, podniósłszy nieco głowę, wyszeptałam do kolejnej osoby po mojej lewej: „W kucki, w kucki, nie na kolanach”. Ktoś z cicha zaczął recytować wiersz, dołączyłam do murmuranda. Niemal bezgłośnie zaintonowaliśmy hymn i Czerwoną rutę.
Jesteśmy pokoleniem wnuków i prawnuków tych, którzy ocaleli z II wojny światowej, patrzymy wstecz i powtarzamy: „Nigdy więcej”. Ale jesteśmy też pokoleniem świadków wojen w Afganistanie, Jemenie, Burkinie Faso, Libii, Iranie, Syrii. Jesteśmy też – ja, my – pokoleniem, które nie zareagowało wystarczająco stanowczo na okupację Iczkerii i wojnę w Sakartwelo. Pewnie dlatego klęczenie pośrodku europejskiego placu, w otoczeniu uniwersyteckich budynków intelektualnego, undergroundowego Charkowa wydawało się tak skrajnie abstrakcyjną niemożliwością. Jednak nie dla wszystkich.
W późniejszym czasie dzięki zaangażowaniu w rozmaite projekty społeczne i artystyczne, rozmowom z badaczkami i badaczami, własnym lekturom stopniowo zaczęłam dostrzegać nieprzemijalność chorobliwej rosyjskiej fantazji o odbudowie imperium, zaczęłam dostrzegać związek między protestami górniczymi w końcówce lat 80. a pragnieniem odłączenia się od Związku Radzieckiego i żądaniem niepodległości Ukraińskiej SRR, związek tych protestów ze studencką Rewolucją na Granicie, Pomarańczową Rewolucją, konfliktem o Tuzłę i w rezultacie – zabójstwami podczas Rewolucji Godności.
Dojrzałość drogo nas kosztowała. Cena obejmowała, między innymi, wykarczowanie poczucia niższości, mozolne samokształcenie, przejście z dotychczasowego języka ojczystego na nowy język ojczysty, zerwanie wszelkich rodzinnych więzi, zdradę wielkiej narracji, totalne osamotnienie, w którym potężnym młotem wykuwała się samoświadomość.
Do 27 roku życia wstydziłam się swojego pochodzenia. Być z Donbasu – znaczy zawsze starać się trochę bardziej, kontrolować zachowanie, język, reakcje, żeby „po raz kolejny” nie dostarczać innym „dowodów naszej niewystarczającej ukraińskości”. Czasem jest to wyzwanie porównywalne do bycia kobietą w patriarchalnym społeczeństwie. Żeby uznano cię za równą, zawsze musisz robić więcej i lepiej, nie pozwalać sobie na błędy, być wystarczająco inteligentną, ale bez przesady, być zadbaną, ale nie zbyt piękną, mieć wiedzę, ale umieć milczeć, kiedy twoja wiedza zagraża czyjemuś autorytetowi, być twardą, ale nie zbyt męską, żeby nie stracić na kobiecości, nie być nadto upartą, ale też niepozbawioną charyzmy, a przy tym niezłośliwą, mieć poczucie humoru, ale nie wychodzić przed szereg, nie gubić się w tłumie, ale nie dominować nikogo „trudnym charakterem”.
Wojna uświadomiła mi, że mimo mieszanego pochodzenia i przyswojonych przekonań jestem dzieckiem Doniecczyzny i wreszcie zaczęłam być z tego dumna: z mojego „stepowego charakteru”, bezpośredniości, prostolinijności, nierzadko odczytywanej jako prostactwo, milczącej surowości i często niedostrzegalnej dla innych kruchości. W jednej ósmej jestem „moskalką”, ale wieloletni gniew doszczętnie wypalił we mnie wszystko, co rosyjskie, i wymiata resztki popiołu. Kocham moje zapadliska i hałdy, moje pokryte lejami pola, które przez najbliższe setki lat nie porosną trawą, kocham moje ciemne gwiaździste noce, które jeszcze przez dekady przenikać będzie smród spalenizny i zawodzenie zardzewiałych elementów zbrojenia zgładzonych miast.
Niezbyt dobrze pamiętam lato 2018. Ponieważ ci, którzy mnie przetrzymywali, nie odpuszczali ani na moment, nie bili mocno, za to niemal bez przerw. Niektóre epizody zatarły się w mojej pamięci, inne wymieszały się z wieloletnimi koszmarami. Nieustannie pytali: „A Rossiję kochasz? A Putina kochasz? A Ukrainę kochasz? A Aksionowa kochasz? A Jaceniuka kochasz? A Krym kochasz? A Poroszenkę kochasz?” – i tak w kółko, dziesiątki razy, i przy każdym razie jeden z nich uderzał mnie w twarz albo w ucho. Nie mocno, ale metodycznie. Nie spowodowało to zbyt poważnych obrażeń, niekiedy tylko proszę przyjaciół, żeby pogłośnili, kiedy oglądamy film. No i czasem coś mi dzwoni to w jednym, to w drugim uchu.
Nie miało znaczenia, czy odpowiadałam „tak”, „nie” czy „nie wiem”. Próbowałam różnych sposobów: odpowiedzi dłuższe, nie na temat, wierszowane, w innych językach, próbowałam milczeć. „Kombinuj dalej. Znajdź prawilnyj otwiet”. Żadna odpowiedź nie była poprawna. A kiedy jeden zmęczył się zadawaniem ciosów, drugi zaczynał wpychać mi palce do uszu, nozdrzy, gardła. Czasami grzebał najpierw w swoich spodniach, czasami w moich szortach. Nie pamiętam zbyt dobrze większości szczegółów, za to świetnie pamiętam zapach śliny. Tak samo zgniłej jak przed czterema laty na placu Wolności.
Ale to było później, tego lata, kiedy świat ‒ oraz, niestety, część Ukraińców – zaczął zapominać, że trwa u nas wojna, i nazywać ją „konfliktem w Donbasie”, który zrobił się już „męczący”. Często się zastanawiam, czy gdyby w 2014 roku Rosjanie napadli na Kijów albo Łuck, mówilibyśmy: „wojna na Wołyniu” albo „wojna na Kijowszczyźnie”? Nie sądzę. Mówilibyśmy: „wojna w Ukrainie”. Skąd nam się wzięło to „w Donbasie”? Jak to się stało, że myślałam, że mieszkam na południowym stepie Ukrainy, a kiedy przyszły kłopoty, okazało się, że według wielu mój dom jest jakąś odległą wyspą? To pytanie retoryczne i zapewne kryje się za nim ogrom bólu i niewiele spokojnej akceptacji dla wyważonych argumentów, niemniej czasem kołacze mi się po głowie.
W ciągu tych lat wielokrotnie otwierano mój paszport na stronie z informacją o meldunku. Żeby złagodzić intensywność ciosów podczas Charkowskiego Majdanu, musiałam udowodnić, że jestem „doniecka”, że nie jestem „banderówką”. Dziwiło to ludzi, niektórych wprawiało wręcz w osłupienie: „Coś takiego, nasza, a takie głupoty w głowie”. We Lwowie w 2017 roku pewna kobieta nie wynajęła mi mieszkania ze względu na adres zameldowania, za to pochwaliła mnie za ładną ukraińską wymowę. Byłam wtedy po dwóch latach płatnych indywidualnych lekcji ukraińskiego.
Podczas przesłuchania jeden z tych nielegalnych pograniczników, który ciągle obracał w dłoniach mój paszport, nagle gwałtownie wstał i powiedział: „Ach, więc jesteśmy tutejsi. To czemu taka z ciebie zdrajczyni?”. Potem zamienił się z poprzednim i zaczął wymierzać trochę mocniejsze uderzenia w brzuch. Z trudem łapałam oddech, nogi się pode mną uginały, on mnie podnosił, znowu bił i za każdym razem powtarzał: „Zdradziłaś swoją rodzinę. Ojczyznę zdradziłaś. Wstajemy, wstajemy. Niegrzeczna diewoczka. Swoich zdradziłaś”.
Wojna trwała już czwarty rok. Dla mnie zaczęła się wiosną 2014, mniej więcej tydzień po feralnym 1 marca. Na granicy z obwodem biełgorodzkim, w pobliżu punktu kontrolnego Hoptiwka, Rosjanie zaczęli gromadzić sprzęt wojskowy. W połowie marca o świcie wraz z trójką przyjaciół aktywistów po raz pierwszy wyruszyliśmy do żołnierzy. Mieliśmy już pewne pojęcie o budowaniu barykad, produkcji koktajli Mołotowa i szybkim robieniu kanapek, ale co przydaje się na froncie – nie wiedzieliśmy, a z istnienia dronów i kamer termowizyjnych ledwo zdawaliśmy sobie sprawę. Wieźliśmy więc słodycze, konserwy, ciepłe skarpety i papierosy. Intuicyjnie stwierdziliśmy, że należałoby też uszyć i dostarczyć trochę flag. Tamtego ranka po raz pierwszy jechaliśmy w wojskowym konwoju i czytaliśmy o tym, jakie jednostki wojskowe działają w naszym kraju i gdzie stacjonują. Na granicy pachniało strachem i odwagą, buty chłopaków były absolutnie gówniane, uściski dłoni niezgrabne, ale ciepłe. Flagi rozeszły się natychmiast, szybciej niż papierosy. Nikt z nas nie wiedział, jak się zachować, ale wszyscy już rozumieli, że zaczęła się wojna.
Potem było powtarzalnie: przesiedleńcy na dworcach, zakupy na front, ewakuacja, poszukiwanie szkół dla relokowanych, nieudane próby bycia użyteczną na froncie, projekty poświęcone niesłuchanym i niewygodnym dla mainlandu uchodźcom i uchodźczyniom, wypalenia, przeprowadzki, pieprzone fajerwerki z okazji Dnia Charkowa, pieprzone fajerwerki z okazji Dnia Kijowa, pieprzone fajerwerki z okazji Nowego Roku.
Kasztany
Aktualnie żyjemy w niekończącym się przestępnym lutym, a pierwsze lata wojny przypominały wieczną jesień: samotną, wietrzną i dżdżystą. Albo zlany potem sierpień w krwawych kotłach. Przed wojną jesień była dla mnie najszczęśliwszą porą – urodziłam się w październiku, mój prywatny rok zaczynał się i kończył pośród złotych klonów i naznaczonych patologicznymi brązowymi plamami donieckich kasztanowców. Teraz jesień to dla mnie pora najsmutniejsza. Na urodziny dostałam twoją śmierć i od tego czasu mój prywatny rok zaczyna się i kończy stypą.
Ciało trzeba było przewieźć przez kilka punktów kontrolnych. Miałam na sobie twój płaszcz, nie wiedzieć po co, jeszcze pod kostnicą podniosłam z ziemi dwa kasztany i włożyłam je do kieszeni. Kieszenie płaszcza były bardzo głębokie, palcami odnalazłam w nich twoje wsuwki, guziki, stare serwetki, kłębki włosów, śrubkę, zapałki. Na pierwszym blokpoście ukraiński żołnierz zapytał: „Kto to?”. „Mama”, powiedziałam. Dodał coś jeszcze. Ścisnęłam w kieszeni kasztany, jeden z nich pękł. Wyczułam chropowatą rysę i zaczęłam przesuwać po niej kciukiem, tak jak to robiłam z zapalniczką na Majdanie dwa lata wcześniej.
Teraz, kiedy o tym piszę, myślę sobie, że cały czas uparcie trzymamy zapalniczkę w zmarzniętej prawej dłoni i zmrożonym lewym palcem wskazującym wprawiamy w ruch koło zapłonowe, żeby wciąż i wciąż rozniecać ogień dla tych, którzy nas bronią. Tym razem bez iluzji, że najczarniejsza noc już za nami.
Przez całą drogę na cmentarz bawiłam się kasztanami w kieszeni. Chowałam cię pod ostrzałem i bawiłam się kasztanami w kieszeni. Wielu cię lubiło i szanowało, ale prawie nikt nie przyszedł cię pożegnać. Pociski z Wołnowachy przelatywały nad nami w drodze do Dokuczajewska. Nikomu nie miałam tego za złe, sama się bałam. Bo latało. Obok grobu leżała czerwona gliniasta ziemia. Na Doniecczyźnie nie ma zbyt wielu czarnoziemów. Złość i pogardę czułam tylko wobec rodziny, która nie przyjechała. Byłam wściekła na twojego brata. Ale może to i dobrze, że się nie pojawili.
Przed pełnoskalową wojną mieliśmy jeszcze jako taki kontakt, upewnialiśmy się, czy wszyscy żyją, dzwoniliśmy do siebie na urodziny. Od dwóch lat nie rozmawiamy. Już mnie to nie boli. Już się nie wściekam. To jak wyrzucanie worków z piaskiem z balonu na ogrzane powietrze, kiedy w powłoce brakuje ciepła, a na zewnątrz jest zbyt zimno. Czasem da się dosłyszeć echo głuchego uderzenia, ale przez dywany chmur samego upadku nie widać. Moi siostrzeńcy, siostra, z którą całe dzieciństwo spędziłam u dziadków, wujek, którego podziwiałam jako mała dziewczynka, starsze siostry – wszystkich zainfekował raszyzm i wszyscy, jak worki z piaskiem, wylądowali gdzieś daleko, poza granicami mojej rzeczywistości, poza naszą wspólną przyszłością.
Mijały miesiące, przekładałam kasztany do zimowej kurtki, potem do wiosennej marynarki, do letniego kardiganu. Towarzyszyły mi w niewoli, ściskałam je w ręce, idąc przez Sywasz. Nie biegłam. Myślałam, że będą strzelać. Nie strzelali. Trzymałam kasztany w kieszeni na wszystkich granicach, wszystkich punktach kontrolnych, trzymałam je, kiedy wróciłam. Teraz puszczam. Wiem, że drzewa już z nich nie wyrosną, ale wraz z nimi w łajnie, w ziemi, w popiele pogrzebane zostanie mnóstwo lęków, niepewności i bólu. Dziękuję wam, moje kasztany.
W moim domu od dziesięciu lat toczy się wojna. Powtarzam, gdzie tylko mogę: nie od dwóch – od dziesięciu, dziesięć lat – nie dwa. Pałęta się po moim ogrodzie, kładzie swoje brudne ciało w moim łóżku, parszywą gębą je z moich talerzy, wypróżnia się pod morwą na mój krzew jaśminowca. Wojna wryła się gradem niewybuchów w co piąte podwórko. Szanuję to, że inne państwa czy poszczególne osoby mają własne problemy ekonomiczne, polityczne i społeczne. Rozumiem część przyczyn, dla których światu trudno było przyznać, że za milczącym przyzwoleniem społeczeństw Rosjanie przez osiem lat zabijali i katowali Ukraińców. Czasem jednak odnoszę wrażenie, że za rzadko przepraszamy siebie nawzajem za wszystkie niewysłuchane historie, za stare i nowe zmęczenie wojną, za to, że lubimy życie na cudzy koszt i przynajmniej raz wzięliśmy lub daliśmy łapówkę. Często proszę swoje ciało, pamięć, psychikę o wybaczenie za moją nieostrożność, krótkowzroczność, zdradę przekonań. Jeśli dziś nie mówisz otwarcie, to tak, jakbyś milczał. Sądzę, że to zasadnicza cecha naszej epoki.
Pąki
Po śmierci mamy tata zaczął częściej chorować. Wtedy podjęłam decyzję, że pojadę do niego na Krym. Oficjalny zakaz podróżowania na półwysep nie istniał, ale było to postępowanie moralnie niewłaściwe, sama je potępiałam. Jeżdżąc na okupowane terytorium, obywatele Ukrainy tę okupację legitymizowali. Tak uważałam. Ale strach przed kolejną stratą wziął górę nad moimi własnymi przekonaniami. Do dziś nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi. Wiem tylko tyle, że to eschatologiczne pragnienie było silniejsze niż moralna słuszność – choć raz zobaczyć dom, niechby płonący, ale zobaczyć, wchłonąć przez skórę zapachy, usłyszeć znajomy trzask czy skrzypnięcie furtki albo podłogi. Wrócić. Wrócić do domu. Podjęłam złą decyzję. Ale podjęłam – jechałam do ojca. I kiedy przekraczałam nielegalną, bezprawną granicę między Ukrainą a Półwyspem Krymskim, bezprawnie zatrzymali mnie nielegalni pracownicy nielegalnej służby granicznej okupowanego przez Rosjan ukraińskiego Krymu.
Kiedy próbuję skondensować nasze straty w jednym zdaniu, sama dla siebie określić, co konkretnie odebrali mi Rosjanie w ciągu tych dziesięciu lat, dochodzę do wniosku, że jest to przestrzeń dla czułości. Sama czułość została. Nieustannie przybiera nowe wcielenia, od wściekłości, przez rozpacz, znowu czułość i na powrót wściekłość. Ale przestrzeni nie ma. Tak, głęboki, wyważony gniew jest darem wolności, zdolnym przekształcać poczucie winy, ból doznanych strat i złość w konstruktywną odpowiedzialność. Ale zapach martwych ciał w młodnikach, w których nie ocalało żadne drzewo, i mikroskopijny pył betonowych ruin zniszczonych miast zostawiają na płucach zbyt lepkie ślady. Kiedyś, w młodości, cieszyłam się przywilejem pacyfizmu. Dziś próbuję utrzymać w rękach AR-15 i trafić w cel. To niełatwe, ale muszę się nauczyć.
Na początku przesłuchań tamtego parnego lata 2018, kiedy jeszcze miałam w sobie resztki asertywności i zuchwałości, powiedziałam: „Walczcie z wojskiem, a nie z takimi dziewczynkami jak ja”. Minęło kilka nieznośnie długich godzin pełnych przemocy i upokorzeń. Próbowałam odgadnąć, za co konkretnie mnie zatrzymali: może za działalność aktywistyczną albo akcje na rzecz więźniów. Powtarzałam sobie w kółko: „Czego oni chcą? Dlaczego ja? Jak ja się po tym pozbieram? Jeśli mnie zgwałcą, nie dam rady, nie przeżyję tego”. W pewnym momencie jeden z nich uderzył mnie zbyt mocno, drugi zastopował go, zaczął mnie dotykać i dodał: „Takich diewoczek nie trzeba bić, takie diewoczki trzeba reedukować. Takie diewoczki są gorsze niż armia. Takie diewoczki trzeba łamać”.
***
Mam taki zwyczaj, że wiosną zjadam młode pąki z drzew i krzewów. Fascynuję się historią i obrzędowością dawnych Słowian, zgłębiam nasze – niestety niemal do cna zniszczone przez chrześcijaństwo – dziedzictwo. Bo czuję jakąś subtelną niesprawiedliwość w fakcie, że w szkołach i na uniwersytetach uczymy się o kulturze antycznej: Tesalia i Peloponez, tajemnice starożytnej Grecji, helleńska architektura i dramaturgia, demokracja ateńska, rzymska urbanistyka. Wsłuchujemy się w rady Demeter, Apolla i Afrodyty oraz ich wykładnie autorstwa Sofoklesa, Ajschylosa i Arystofanesa, podczas gdy tak mało wiemy o Ładzie, Jaryle, Koladzie i Żywie, tradycjach wiecowania u południowych Uliczów czy królowej Amage, która ocaliła Chersonez Taurydzki. Za każdym razem, kiedy odwiedzałam rodzinne strony, starałam się przynajmniej na kilka minut zatrzymać się pod siedmioma wiatrami Kremencia, pobyć z połowieckimi wojowniczkami, w ich tysiącletniej ciszy złożyć ręce na brzuchu dłońmi do nieba, postać chwilę z twarzą skierowaną na wschód.
Po przesłuchaniu jeden z nich otworzył drzwi i powiedział: „Możesz iść w lewo. Nie wiem, co tam będzie. Ale możesz też w prawo”. Poszłam przez noc i Sywasz. Nie wiedziałam, dlaczego mnie wypuścili. Nie boję się ciemności. Ale boję się, że nie dostrzegę detali, kiedy moje oczy nie będą w stanie ogarnąć przestrzeni. Boję się własnej nieuważności. Nieuważności wobec czegoś konkretnego. Takiej uważności zabliźnionej pod rozstępami, pod szramą po rozcięciu na brzuchu. Wiem, że jestem wyczulona na ludzi, na ich głosy i traumy, ale wszystko ma swoje granice. Nie mam na myśli chamstwa – tutaj sprawa jest jasna, albo je ignorujesz, albo, gdy brakuje równowagi i wewnętrznego spokoju, reagujesz, trawiąc energię. Chodzi raczej o ciemne plamy, czy też – jasne plamy w ciemności, trochę jak bielmo, zasłona przed okiem. Tam, gdzie parzy, przestajesz widzieć. Boję się tej nieuważnej ślepoty. A jednocześnie to właśnie ona pozwala mi zrozumieć, które miejsca w sobie powinnam doświetlić. Poza tym w ciemności boję się min w naszych lasach. Za dnia też.
Z początku szłam bardzo wolno. Mój mózg prowadził ze mną bardzo brzydką grę, przekonywał, że powinnam po cichu pożegnać się ze wszystkimi i podziękować za życie, podrzucał sceny z filmów: jeśli strzelą w głowę, jeśli strzelą w klatkę piersiową. Teraz, kiedy niespiesznie poruszam się w ciemności (choćby po mieszkaniu), miewam wrażenie, że czuję w powietrzu słony zapach Sywaszu i słyszę cykanie świerszczy.
Kiedy dotarło do mnie, że nikt za mną nie idzie, że oddaliłam się wystarczająco – zaczęłam powoli biec. Poruszałam się nieporadnie, jak nowo narodzone cielę, bo byłam spragniona i wykończona. Podbiegłam do naszych pograniczników, próbowałam opowiedzieć, co się stało, ale przerwali mi, powiedzieli, że sama jestem sobie winna, skoro „tam polazłam”. Wiedziałam, że to moja odpowiedzialność, ale nie moja wina, jednak milczałam. Przez kilka lat. Musiałam przebyć długą drogę, sama dać sobie oparcie. Chyba mniej więcej się udaje.
Od dziesięciu lat tkwię na mentalnym, intelektualnym i fizycznym pograniczu, które niszczy, podtrzymuje, rozdziera, buduje, uzdrawia, kruszy, zdradza, czeka, warczy, zakazuje, wspiera, milczy i przygląda się mojemu kręgosłupowi od środka. Przez osiem wojennych lat przez mój ogród przebiegała „taśma” – granica między Ukrainą a bezprawnym tworem. Mój rodzinny stół przecina rów pomiędzy moim obywatelskim wyborem a przekonaniami większości członków i członkiń mojej licznej rodziny. Na przestrzeni tych lat zjeździłam dziesiątki miast, wiele krajów, spędziłam na granicach setki godzin. Setki samotnych godzin.
Lubię myśleć, że przetrwałam i pokonałam wtedy ten przysywaski step, bo miałam w sobie swoją Amage. Lubię myśleć, że to historia o dziewczynie, która przeżyła kilka (według niektórych – niemożliwie dużo) traumatycznych wydarzeń. O kobiecie, która pomału uczy się szanować swoje blizny, radzić sobie z cierpieniem i opłakiwać straty, o kobiecie, której wiele się nie udało, i kobiecie, której udało się bardzo dużo. O kobiecie, która nie nosiła pod sercem dziecka, ale nosi dwa złamane żebra. O kobiecie, której te dwa złamane żebra nie bolą, boli za to coś w rodzaju sumienia albo raczej odpowiedzialności, naciskającej, zmuszającej do podejmowania kroków, które według tych, co uważają, że ta kobieta przeżyła niemożliwie dużo, są lekkomyślne. To historia o dziewczynie, która straciła bliskich, straciła dom i ojczysty język. O dziewczynie, która poznała podobnie myślących przyjaciół, znalazła nową rzeczywistość i siostrzany, braterski język. To historia o dziewczynie, która właściwie już nie pamięta, kim była i o czym marzyła przed wojną, która wie, że nigdy nie będzie jak dawniej i że do wykonania jest ogrom pracy. To historia o dziewczynie, która zakasuje rękawy.
Teraz, u kresu młodości, jadę na moje pogranicze z kilkoma kilogramami żelaza w rękach, żeby bronić naszego domu. Źródeł na temat zwyczajów i rytuałów naszych przodków istnieje bardzo niewiele, ale w kilku wyczytałam, że wiosną często oczyszczali i regenerowali organizmy poprzez praktykę, którą później nazwiemy postem. Zakładała ona, między innymi, jedzenie młodych pąków. Czerpanie mocy ziemi, mocy wiosny, wchłanianie jej witalności każdą komórką. W pobliżu okupowanych Jasynuwatej i Wołnowachy rozciąga się Las Wełykoanadolski, jeden z największych sztucznych lasów na świecie. W środku, w sąsiedztwie muzeum szkoły leśnej, stoją w kręgu kamienne baby, kobiety wojowniczki, monumentalne posągi, stawiane przez dawne ludy koczownicze. Wokół rosną olchy, głogi, tarniny i dęby.
Dziś uwalniam swój głęboki gniew za pomocą żelaza, ramię w ramię z innymi, oddychamy w jednym kierunku, żeby odzyskać przestrzeń dla czułości, którą nam zagrabiono. Korony drzew na linii styku już dziesiątą wiosnę sterczą zwęglone, tak jakby ktoś po tej stronie ziemi nie był w stanie nauczyć się rysować i ze zmęczenia i irytacji wbijał w step naostrzone ołówki przypalonym grafitem do nieba. Może jeszcze nie tej wiosny, może nawet nie następnej, ale luty dobiegnie końca, drzewa wypuszczą pąki, a ja odwiedzę moje stepowe baby wojowniczki, znajdę tarninę i ją zjem.
Przełożyła Katarzyna Fiszer
Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.