Lubisz nowe wyzwania? Jesteś kowalem swojego losu i nie wyobrażasz sobie, by wyjść z kuźni, jeśli żelazo jest jeszcze gorące? Robisz to, co kochasz, praca jest twoją pasją, więc nie przepracowałeś w swoim życiu jednego dnia, nawet jeśli do domu wychodziłeś o 22?
A może wręcz przeciwnie: dzwonienie do osoby na urlopie jawi ci się jako dowód złego zarządzania w firmie i braku profesjonalizmu. Wiesz, że czas spędzony z rodziną, przyjaciółmi, na uprawianiu sportu czy zajmowaniu się hobby jest niezbędny, żeby działać skutecznie, twórczo i produktywnie. Jesteś w kontakcie ze swoim ciałem i emocjami, dążysz do work-life balance.
Może nie wyobrażasz sobie, by ktoś tobą zarządzał. Jesteś przedsiębiorcza i elastyczna, networkujesz, zbierasz obserwujących i gwiazdki w apkach. Rozróżnienie na pracę i prywatność nie ma dla ciebie większego sensu – wszak „inwestujesz” swój czas, osobowość i życie osobiste, by „wykreować swoją markę”.
Może nie masz żadnych złudzeń: pracujesz na dwa etaty, zarabiając minimalną krajową, albo jeździsz na karetce jako pięćset plus (godzin pracy miesięcznie). Nie masz wątpliwości, że pracujesz za dużo za zbyt małe pieniądze, ale niewiele z tego wynika, bo nie masz czasu i przestrzeni (chcesz spać!).
Albo wreszcie twoja praca nie nadaje się na kadr ani z serialu TVN-u, ani dokumentu interwencyjnego – nie jest aż tak uwikłana w fantazmaty sukcesu, w ikonografię klasy średniej, nie jest aż tak słabo płatna, odczłowieczająca, bezsensowna.
Kimkolwiek jednak jesteś, neoliberalna ideologia pracy kształtuje realia twojego życia, twoje lęki i marzenia, twój horyzont wyobraźni, twoją podmiotowość. Tworzy ciebie.
Pożegnanie człowieka sukcesu?
W 2020 roku zaczęła się pandemia, która postawiła pod znakiem zapytania zinternalizowane reżimy pracy. Strach o przyszłość i bliskich, czas spędzony w zamknięciu skłoniły wiele osób do przemyślenia priorytetów, a przejście części pracowników na pracę zdalną pokazało, że inne organizacje pracy są możliwe. W 2022 „modnym” terminem (i hasztagiem) stało się quiet quitting („ciche odejście”/„ciche rzucenie pracy”?), opisujące postawę pracownika, który wykonuje wynikające z umowy obowiązki z minimum zaangażowania. Odpowiedzią było załamywanie rąk nad konsekwencjami tego fenomenu nie tylko dla produktywności, ale i ludzkiego dobrostanu: „W quiet quitting nie chodzi tylko o rzucenie pracy, to krok w kierunku rzucenia życia” – pisała na LinkenIn założycielka i CEO Thrive Global, Arianna Huffington. Jeśli wierzyć pracodawcom, hasztag jest tylko czubkiem góry lodowej: wchodzące na rynek pracy pokolenie jawi się im jako roszczeniowe, narcystyczne, nadwrażliwe i niezdolne do wykonania powierzonych zadań.
Proces ten ma lokalną polską odsłonę. W 2021 roku w wywiadzie dla tygodnika „Polityka”, wspominając o młodych ludziach lewicy, Marcin Matczak powiedział: „Wątpię, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godz. na dobę, żeby osiągnąć sukces. Indywidualne niepowodzenia bardzo często służą im potem jako uzasadnienie dla zmian systemowych”. Odpowiedział mu Adrian Zandberg z partii „Razem” i zaczęła się burza. W roku 2022 wyszła książka „Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu” Wiesławca Deluxe, autora popularnego fanpage’a z memami wyśmiewającymi absurd korporacyjnej nowomowy. Wtedy też ukazał się polski przekład „Społeczeństwa zmęczenia i innych esejów” Byung-Chul Hana – filozof diagnozował, że staliśmy się managerami samych siebie i sami sobie tworzymy obóz pracy. Książka ta stała się punktem wyjścia krytycznego eseju Joanny Bednarek „Czy żyjemy w społeczeństwie zmęczenia?”, a niedługo później ukazał się monograficzny numer „Dwutygodnika” wokół zmęczenia właśnie. W maju tego roku Zuzanna Kowalczyk stawiała na łamach „Pisma” pytanie o sens traktowania swojej pracy w kategoriach tożsamościowych, a na koniec wakacji w księgarniach pojawiły się dwie książki o kulturze pracy i wypaleniu: „Nie musisz. Od kultu osiągnięć do wypalonych pokoleń” Mikołaja Marceli i „Cześć pracy. O kulturze zapierdolu” Zofii Smełki-Leszczyńskiej.
Zjawiska te wskazują na zmianę w sposobie mówienia i myślenia o pracy, a niekoniecznie samych jej realiów. Dyskurs nie jest rzeczywistością społeczną, ale udającym obiektywność, właściwym dla danego czasu i miejsca, uwikłanym w relacje władzy sposobem jej reprezentowania. Przesunięcia w jego ramach sygnalizują przeobrażenia zbiorowej wyobraźni – znamionują czy rozpoczynają realne zmiany (co nie znaczy, że je wiernie oddają). To, że w ostatnich latach nasila się lewicowa krytyka zastanego porządku, za punkt wyjścia biorąca pracę (nie tylko robotników fizycznych), a mainstreamowy dyskurs porzuca ideę całkowitego podporządkowania życia karierze na rzecz work-life balance (rozumianej jednak jako warunek produktywności), nie musi świadczyć o tym, że Polacy faktycznie mniej pracują. Wskazuje raczej, że osoby identyfikujące się z wartościami proeuropejskimi i nowoczesnymi zaczynają konfrontować się z faktem, że dla większości Polaków ciężka praca wcale nie prowadzi do samorealizacji i strony okładkowej magazynu „Sukces” (wcześniej ta kwestia była zbywana i utożsamiana z konserwatyzmem, nacjonalizmem, który sprzeciw wobec zglobalizowanego rynku łączył z ksenofobiczną, antykobiecą, antymniejszościową retoryką).
Wychodząc od „Nie musisz” Marcela i „Cześć pracy” Smełki-Leszczyńskiej, chciałabym się przyjrzeć mechanizmom języka neoliberalnego, fetyszyzującym „produktywność”, „przedsiębiorczość” i „elastyczność”, rozważając przy tym możliwe strategie samoobrony. Nim jednak do tego przejdę, postawię pytanie, które w tych książkach się nie pojawia: jakim cudem kult „ciężkiej pracy” przyjął się w społeczeństwie, które do niedawna żyło zbiorową fantazją o własnym szlachectwie? Wszak szlachta – wiadomo! – nie pracuje.
Praca jako wartość moralna
Zacznijmy od tego, że w społeczeństwach przedkapitalistycznych, kiedy dużo wysiłku wymagało zaspokojenie podstawowych potrzeb, praca była rozumiana jako środek do celu, a nie wartość moralna sama w sobie. Nawet w przypadku średniowiecznego chłopstwa, rzemieślników czy służby domowej miała być podporządkowana rytmowi naturalnemu i kalendarzowi liturgicznemu. Julie Shor, autorka „The Overworked American: The Unexpected Decline of Leisure” szacowała, że w średniowiecznej Anglii około jednej trzeciej roku stanowiły dni wolne, a w Hiszpanii czy Francji nawet więcej. Także w ciągu intensywnego dnia roboczego obowiązywały zwyczajowe przerwy na odpoczynek. Co więcej, kiedy stawki za pracę się podnosiły (tak było na przykład w późnym XIV wieku), wielu ludzi pracowało tylko tyle dni, ile potrzebne było do osiągnięcia ich odpowiedniego dochodu rocznego.
Dopiero narodziny kapitalizmu, łączonego przez Maxa Webera z etyką protestancką, wiązały się z nakazem akumulacji, która nie prowadziła do konsumpcji czy materialnej ostentacji przekładanej na polityczną władzę. Purytanie wierzyli, że sukces w życiu codziennym jest znakiem, że znajdują się wśród wybranych przez Boga do zbawienia. W połączeniu z nakazem życia surowego i oszczędnego prowadziło to do gromadzenia kapitału, który miał być inwestowany i pomnażany, ale nie konsumowany. Z czasem ta akumulacja przestała być skutkiem ubocznym religijnego przerażenia – stała się celem samym w sobie.
W kapitalizmie zatem praca przestaje być postrzegana jako zaspokojenie określonych (ograniczonych ludzką miarą) potrzeb bądź część boskiego planu: zostaje środkiem prowadzącym do gromadzenia kapitału. Z jednej strony prowadzi to do fetyszyzacji jej wartości moralnej – czego przykładem może być ojciec założyciel Stanów Zjednoczonych, Benjamin Franklin, patron „self-made menów” i „kowali własnego losu”, autor popularnych almanachów i autobiografii, dzięki którym rozpowszechnił się wzorzec postrzegania życia w kategoriach kapitalistycznej inwestycji. Franklin traktował zdolność kredytową jako wyznacznik moralności człowieka (a ten jest wart kredytu, kogo widzi się cały czas przy pracy), a czas jako ekonomiczny zasób (to on ukuł frazę „czas to pieniądz”). Z widzeniem pracy jako wartości moralnej łączy się traktowanie jej jako narzędzia „reedukacji” (więźniów, włóczęgów, „ludzi marginesu”), wstydliwość sięgania po jałmużnę czy pomoc społeczną i potępianie biednych jako „samych sobie winnych”.
Z drugiej strony kapitalistyczne rozumienie pracy usprawiedliwia brutalny wyzysk ludzi, którzy stają się zasobem do wyeksploatowania. Ani niewolnictwo w koloniach, ani zwiększenie obciążeń pańszczyźnianych w Rzeczpospolitej Obojga Narodów nie były przypadkowym nieludzkim „anachronizmem”, ale wynikiem kształtowania się globalnego kapitalizmu.
Kuźnia losu z importu
Trudno się dziwić, że w folwarcznie zarządzanym „spichrzu Europy” kult pracy się nie przyjął – ci, którzy na niej korzystali, mieli ją w głębokiej pogardzie; ci, którzy ją świadczyli, nie widzieli w niej potwierdzenia własnej wartości. W czasie gdy literatura najbardziej rozwiniętych gospodarczo państw europejskich mierzy się z moralnością kapitalistyczną, Polacy przeżywają nostalgię za ostatnimi zajazdami na Litwie (nigdy dość przypominania, że piszący „Pana Tadeusza” Adam Mickiewicz i Honoré Balzac chodzili w tym samym czasie po paryskim bruku). W polskim kanonie jest miejsce dla wąwozu Somosierry i heroizmu kolejnych przegranych powstań (czyli ułańską fantazję), a w ostateczności pracę u podstaw „wysadzonych z siodła” szlachciców (ten nudny pozytywizm), ale nie odnoszenie sukcesów ekonomicznych na rynku (te odpychające czerwone ręce Wokulskiego!).
Trudno więc się dziwić, że powojenny kult przodowników i współzawodnictwa pracy jawił się jako narzucony z zewnątrz. W PRL tęsknoty za amerykańskim snem dotyczyły raczej jego aspektu konsumpcyjnego (nadmiar materialnych dóbr zamiast pustych półek) niż potrzeby potwierdzenia swojej wartości przez osiągnięcia ekonomiczne. Zresztą nawet intelektualne elity u schyłku PRL o realnym funkcjonowaniu kapitalizmu miały pojęcie nikłe (tu bardziej doświadczeni byli „praktycy”, czyli „badylarze”), co po latach przyznał Marcin Król w słynnym eseju „Byliśmy głupi”. Emblematyczna jest tu historia twórców musicalu „Metro”, którzy jadąc w 1992 roku do Nowego Jorku, na serio wierzyli, że „pokażą Ameryce, jak się robi Broadway” (znamienne zresztą, że akcja tej czytankowej opowieści o dylematach między autentycznością a „sprzedaniem się” rozgrywała się w miejscu dla Polaków fantasmagorycznym – w tym czasie warszawskie metro jeszcze nie działało).
Jeśli zatem od czasów transformacji zaczął nad Wisłą kwitnąć kult kowali własnego losu, to jak wcześniejsze „współzawodnictwo pracy” stanowił egzotyczny przeszczep. Główna różnica polega na tym, że o ile w ówczesnej świadomości wartości promowane przez socrealizm były obcą ideologią, o tyle te importowane z Zachodu przedstawiane były jako bezalternatywna oczywistość. Swoistość porządku neoliberalnego opartego na deregulacji, outsourcingu, przenoszeniu globalnego kapitału do krajów rozwijających się i zmienianiu pracowników w przedsiębiorców, relatywnie nowego również na Zachodzie (koniec lat 70. XX wieku), została utożsamiona z „kapitalizmem po prostu”, a więc z „normalnością”. O ile zatem w PRL walka z wyśrubowanymi normami, samoorganizacja pracownicza, strajki były rozumiane jako poszerzanie pola obywatelskiej wolności, to w III RP wręcz przeciwnie: stały się one oznaką mentalności „homo sovieticusa” (pojęcie rozpowszechnione przez księdza Józefa Tischnera).
Jeśli więc dzisiaj polska krytyka porządku neoliberalnego czerpie przede wszystkim ze zglobalizowanej, głównie anglosaskiej kultury popularnej (od taśmowo produkowanych dystopii Netflixa po „Parasite” czy „Triangle of Sadness”) i refleksji krytycznej, to musimy pamiętać o okolicznościach, w jakich go przyjęliśmy, i miejscu, który w tym porządku zajmujemy. Wszak Polska stanowi atrakcyjny rynek zbytu i źródło wciąż relatywnie taniej, nieźle wykształconej i nieuzwiązkowionej siły roboczej. Jak głębokie ma to konsekwencje, zrozumiałam, obserwując reakcje na kryzys spowodowany rosnącą inflacją i cenami energii w Polsce i w Wielkiej Brytanii. Mieszkając w Londynie, musiałam dostosowywać swoje codzienne życie do przetaczającej się fali strajków (m.in. kolejarze, pocztowcy, kierowcy autobusów, nauczyciele, lekarze rezydenci). Pytani o to, jak sobie radzą, niektórzy brytyjscy znajomi referowali negocjacje prowadzone przez swoje związki zawodowe i dylematy związane z tym, czy głosować za przyjęciem proponowanego układu zbiorowego czy nie. W tym samym czasie znajomi w Polsce opowiadali o rosnących ratach kredytu, dodatkowych zleceniach czy etacie i zaciskaniu zębów. (W Anglii mam znacznie bardziej klasowo zróżnicowaną sieć społeczną, ale dane potwierdzają tę różnicę: w roku 2021 w Polsce przynależność do związków zawodowych deklarowało 10,5% pracowników najemnych, w Wielkiej Brytanii 23,1%, a trzeba wziąć pod uwagę, że w Polsce większy odsetek pracuje na samozatrudnieniu).
Choć zatem neoliberalizm działa globalnie wedle takich samych zasad, warto nie zapominać o tym, że jedną z nich jest logika neokolonialna. Bezkrytyczne przyjęcie kultury zapierdolu jako normalności było przecież podszyte desperacką potrzebą „dogonienia Europy” i uzasadnioną obawą, że strzelające w niebo szklane korporacyjne domy mogą opustoszeć, gdy okaże się, że taniej i wydajniej będzie przenieść obsługę klienta do Rumunii, Mołdawii czy Indii. Polacy dzielący styl i standard życia globalnej klasy średniej mogą dziś czytać czerpiącą głównie z anglosaskiej refleksji książkę Mikołaja Marceli „Nie musisz”. Ale żeby w ogóle mogli poczuć się częścią tej klasy, wcześniej musieli zasuwać, nie zadając zbędnych pytań.
Straszny system
Mikołaj Marcela, „Nie musisz. Od kultu osiągnięć do wypalonych pokoleń”. Znak, 320 stron, w księgarniach od sierpnia 2024„Nie musisz” nie bierze pod uwagę tych lokalnych uwarunkowań, choć analizuje kwestię wypalenia i kultury przepracowywania się przez pryzmat pokoleniowy. Wychodząc od negatywnego stereotypu millennialsów i zetek, Marcela wskazuje, że to boomersi i pokolenie X są odpowiedzialni za porządek świata, w którym dorastali ludzie, których dziś krytykują za roszczeniowość, narcyzm i uzależnienie od internetu. A przecież to oni budowali zręby cyfrowego kapitalizmu inwigilacji i są jego głównymi beneficjentami. To oni jako pierwsi zaczęli się domagać, by praca stała się przestrzenią samorealizacji.
Sam Marcela jest starszym millennialsem (1985) i jak wielu intelektualistów z tego pokolenia (do którego też należę) łączy różne rodzaje pracy. Wykłada na Uniwersytecie Śląskim (doktorat pisał o potworach w nowoczesności), wydawał książki eseistyczne (np. „Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwo i świat” i „Patoposłuszeństwo. Jak szkoła, rodzina i państwo uczą nas bezradności i co z tym zrobić?”), jak sam to określa, „bestsellerowe poradniki edukacyjne dla dorosłych i młodzieży” (np. „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku”, „Dlaczego szkoła cię wkurza”), powieść i książki dla dzieci. Do tego aktywnie prowadzi media społecznościowe (z TikTokiem włącznie), gości w podkastach i wideoblogach. Wpisuje się więc w figurę „managera siebie”, który „buduje własną markę”.
Marcela stawia kilka ciekawych tez. Wskazuje, że paniki moralne dotyczące wpływu nowych technologii na dzieci są związane z lękiem starszych przed sytuacją, w której to dzieci muszą być przewodnikami dorosłych (powołuje się tu na typologię Margaret Mead). Sygnalizuje, że nowe podejście do bezpieczeństwa zrewolucjonizowało życie młodych ludzi w niemniejszym stopniu niż komórki i media społecznościowe. Dziś niemal cały czas dzieci są w jakiś sposób nadzorowane przez dorosłych – od animacji na urodzinach przedszkolaków, przez szkołę, nabity grafik zajęć dodatkowych, po śledzenie lokalizacji. Dzieciństwo jawi się jako czas „inwestycji” w umiejętności, pozwalające w przyszłości poradzić sobie na niestabilnym i opartym na rywalizacji rynku pracy. Zamiast zatem bawić się według swojego „widzi mi się”, prowadzić życie podwórkowe czy nudzić się (a więc uczyć się życia na własną rękę), młodzi ludzie od najmłodszych lat są wdrażani w reżim produktywności, nieustannego samodoskonalenia i rywalizacji. Ich teraźniejszość zawsze jest podporządkowana przyszłości, ich czas musi być zawsze dobrze zagospodarowany. Jeśli uda im się odnieść sukces i dzięki ciężkiej pracy w podstawówce trafić do elitarnego liceum, z którego – dzięki ciężkiej pracy – trafią na studia, to potem czeka ich... ciężka praca w ramach „pracy właściwej”. Czy można zatem dziwić się wypaleniu młodych ludzi, którzy nawet nie mogą nazwać swojej sytuacji po imieniu: wszak są dziećmi, co znaczy, że nie „pracują”, a tylko się „uczą”?
Problem z „Nie musisz” jest taki, że interesującym obserwacjom towarzyszą tu ogólniki i uproszczenia z jednej i przeciążenie niepotrzebną erudycją z drugiej strony. Jak na eseistykę akademicką kluczowa teza jest banalna: to, że byli hipisi zaprzęgli hasła rewolucji seksualnej ‘68 roku (autoekspresja, dążenie do samospełnienia itd.) w służbę kapitalizmu, wiadomo od czasu wydanych w roku 1976 „Kulturowych sprzeczności kapitalizmu” Daniela Bella (a genialną popkulturową ilustracją tej tezy był finał serialu „Mad Men”). Autor czasem buduje długą i opartą na szerokiej bibliografii argumentację, by dowieść oczywistości (tak, pokolenia mają różne wrażliwości, bo wychowały się w czasie dominacji różnych idei!), ale gdy stawia ważną tezę, że trening szkolny kształtuje zdolności poznawcze dzieci na tej samej zasadzie co nowe media, nie odwołuje się nawet do klasycznej interpretacji kultury druku Marshalla McLuhana, o nowszych badaniach nie wspominając (stosunkowo niedawno wyszła na przykład na ten temat książka „Polityki pisma. Szkice plenerowe z pajdocentrycznej nowoczesności” Marty Rakoczy).
Co szokujące, u Marceli „system edukacyjny” jest zawsze figurą zła utkaną z obiegowych haseł i wyobrażeń (a pewnie i wspomnień), któremu przeciwstawia się wyłącznie alternatywę (jak szkoły demokratyczne czy waldorfskie). Sama uważam, że brak gruntownej reformy edukacji jest jedną z największych porażek potransformacyjnej Polski, ale w książce tej nie znajduję żadnych konkretnych wskazówek na temat tego, jak go zbudować – same komunały i utopijne tęsknoty. A przecież systemy szkolne na świecie są bardzo różne i istnieje na ten temat cała literatura (brytyjska podstawówka, którą znam z autopsji jako rodzic, spełnia na przykład szereg postulatów Marceli, ale jest odległa od ideału szkoły demokratycznej). Nawet popkulturowe ilustracje, które mają ten wywód uatrakcyjnić, uruchamiają nieufność: na przykład przyjaciele eksplorujący podziemia Hogwartu mają być odzwierciedleniem pokolenia, które dociera do wiedzy bez pośrednictwa dorosłych. Jak zatem tłumaczyć fakt, że w finale każdego tomu Harry Potter zaczyna rozumieć sens swoich działań dopiero wtedy, gdy obdarzona autorytetem moralnym figura ojca dyrektora zechce ujawnić przed nim zatajaną przed nim (oczywiście dla jego dobra) wiedzę?
Czytając „Nie musisz”, miałam poczucie, jakbym patrzyła przez lornetkę, w której ktoś nieustannie zmienia ostrość szkieł: czasem odsłoni mi się na moment linia jakiegoś grzbietu, ale zaraz obraz rozmaże się albo wyostrzy na nieistotny detal. Autorowi mieszają się style, gatunki i role (akademika, public intellectual, influencera, autora poradników). Dlatego nie sposób przy lekturze tej książki w pełni oderwać się od kontekstu, w jakim powstała.
Wzywając do wyzwolenia się z kapitalistycznego przymusu, Marcela uprawia dramatyczną nadprodukcję – dość wspomnieć, że to jego czwarta książka wydana w 2024 roku (a mamy dopiero wrzesień!). Tytuły kolejnych „bestsellerowych poradników” są tak zbliżone do siebie, że można odnieść wrażenie, że uprawia się tu daleko posunięty recykling tego samego hasła: jak nie dać się opresyjnej szkole. Do tego w mediach społecznościowych autor buduje przekaz mocno osadzony w idiomie sukcesu: zestawia na przykład swoje zdjęcia, by pokazać, że udało mu się schudnąć siedemdziesiąt kilo i lepiej się ubiera. Niby podkreśla przy tym, że zmiana nie zależy wyłącznie od woli jednostki, i wzywa do nienakładania na siebie presji, ale jednocześnie używa wyrażeń żywcem wyjętych z coachingowo-korporacyjnej nowomowy („optymalny moment, by zmierzyć się z takim wyzwaniem”). Nie sposób zatem uciec od poczucia, że książka ta jest tyleż interpretacją kultury zapierdolu, co jej symptomem.
Jeśli przywołuję tu tę dwuznaczność, to nie po to, by uprawiać tanie moralizatorstwo czy wskazywać na czyjąś hipokryzję. Chcę raczej pokazać na tym przykładzie paradoks intelektualisty, twórczyni czy artystki, którzy ze strukturalnych względów są zmuszeni poddać się logice, którą próbują obnażyć. Jak bowiem przekonująco krytykować produktywność, elastyczność, optymalizację w sytuacji, w której, by w ogóle być słyszalnym, trzeba umieć skutecznie „operacjonalizować” ten zestaw „neoliberalnych cnót”?
Jedną z najczęściej stosowanych strategii jest śmiech, ironia.
Czy wiara ma znaczenie
„Żałuję, że nie spędzałem czasu z rodziną i robiłem karierę” – mówi na jednym z niedawnych rysunków Andrzej Rysuje korporatoid do stojącej przed jego biurkiem postaci z kosą. „Ty to nazywasz karierą?” – pyta na to śmierć. „Przyłapaliśmy jednego z pracowników na oczernianiu naszego obozu zagłady” – mówi stockowy manager do stockowych podwładnych na obowiązkowym różowym tle memów Wiesławca Deluxe. Autobiograficzna książka „Każda praca hańbi” tegoż autora dostarcza humorystycznego opisu doświadczenia pracy mniej lub bardziej absurdalnej, upokarzającej, męczącej, ale zawsze opartej na wyzysku (i zazwyczaj wplecionej w logikę globalnego outsourcingu). Beka z korporacji, coachingu i samorozwoju to element obowiązkowy komercyjnych warszawskich scen (jak Klub Komediowy czy teatr Potem-o-tem). Gatunek ten ma swój nieformalny kanon („The Office”, „Make Life Harder”, „Malcziki”), ale przede wszystkim nieprzebraną ilość spontanicznych oddolnych, często anonimowych realizacji – miliony memów, demotywatorów, szeptanych przy kawopoju biurowych żartów (to dzisiejszy odpowiednik folkloru).
Taki humor może działać jako narzędzie psychicznej samoobrony dla jednostki czy grupy, niesie ze sobą jakiś potencjał krytyczny. Niekoniecznie ma jednak charakter antysystemowy: podobnie jak średniowieczny karnawał odwracający feudalne role, można go interpretować jako wentyl bezpieczeństwa, w ramach którego opresjonowani dają ujście swojej frustracji (podobną rolę odgrywają dystopie, pozwalające przeżyć na co dzień wypieraną grozę własnego położenia).
Jednym ze złudzeń kultury ceniącej indywidualizm i autentyczność jest przekonanie, że ironia i samoświadomość skutecznie chronią nas przed wpływem ideologii. Tymczasem ważniejsze niż to, jak śmieszne są tworzone przez nas memy o „szczerych” rozmowach o pracę („Co pana najbardziej motywuje? Głód”), jest to, że w czasie realnej rekrutacji gładko wchodzimy w role entuzjastycznych, wiecznie rozwijających się i gotowych do podjęcia nowych wyzwań pracowników. Wszak to, że z punktu widzenia jednostki jest to „tylko” performance, nie pozbawia go społecznej mocy.
Dobrze ilustruje to Margaret Atwood w „Opowieściach podręcznej”, kiedy Freda idzie do miasta z kobietą, która jest w takiej samej sytuacji, a której nie zna. Nowo poznana mówi tylko narzuconymi przez Gilead frazesami, więc Freda jej nie ufa. Zarazem jednak wie, że dokładnie to samo może myśleć druga strona – wszak ona sama ze strachu przed donosem odgrywa dokładnie ten sam komunikacyjny skrypt.
Ta scena przypomniała mi się, gdy spotkałam osobę, którą wcześniej znałam przede wszystkim z postów dotyczących rozwoju jej „brandu” i piękna jednoosobowej działalności gospodarczej (którą ja prowadzę z frustracją). Miałam ją za wierzącą entuzjastkę przedsiębiorczości, ale w czasie rozmowy okazało się, że firmę założyła po tym, jak została zwolniona. Trudno się więc dziwić, że „rozwijając swój biznes”, a więc walcząc o możliwość utrzymania się, przedstawiała siebie jako przebojową, dynamiczną osobę, która kształtuje swój los i spełnia się w tym, co robi. Czy cieszę się, że jej się udało i teraz zarabia lepiej niż u pracodawcy, który ją „zredukował”? Oczywiście. Czy jej sposób prezentacji siebie podtrzymuje ideologię, której ofiarą sama padła? Niestety tak.
Jak wskazywali Victor Klemperer i Michał Głowiński, naczelnym celem propagandy jest nie tyle doprowadzenie do tego, by wszyscy bezkrytycznie wierzyli w narzuconą ideologię, ile taka dewastacja komunikacji, by artykulacja poważnej krytyki stała się niemożliwa. Socjolog Alain Bahir argumentował, że język neoliberalny JEST nowomową w sensie orwellowskim, ponieważ rozsadza znaczenie kluczowych słów: „równość” utożsamia z „równością szans” (a nie warunków życia), „wolność” z „wolnością rynkową”, a „ludzi” z „zasobami ludzkimi” służących kapitałowi.
W tej sytuacji ironia nie przynosi wyzwolenia (co najwyżej daje złudną namiastkę „wewnętrznej wolności”). Jedyną nadzieją jest stworzenie alternatywnego języka.
O miłości i innych neoliberalnych demonach
Zofia Smełka-Leszczyńska, „Cześć pracy. O kulturze zap***dolu”. Krytyka Polityczna, 320 stron, w księgarniach od września 2024Książka Zofii Smełki-Leszczyńskiej „Cześć pracy” nie jest wolna od ironii, ale to ironia subtelna – wynikająca ze zderzenia słów i wyrażeń z neoliberalnego słownika z analizą sposobu, w jaki funkcjonują. Jest to porządna, oparta na źródłach (oferty, materiały rekrutacyjne, poradniki, podręczniki przedsiębiorczości, przekazy prasowe etc.) analiza sposobów przedstawiania pracy w III RP. Na pierwszy rzut oka książka solidna, ale mało interpretacyjnie efektowna (tak to bywa z analizami dyskursu).
Autorka – jak większość z nas – jest uwikłana w paradoks podtrzymywania systemu, który krytykuje. Ma wykształcenie psychologiczne i doktorat z kulturoznawstwa, przedstawia się jako semiotyczka kultury, napisała książkę „Usunąć do 30 dni. Semiotyka polskich plakatów wyborczych z lat 1989–2015”. Działa też w partii Razem, organizowała oddolne protesty na Bielanach w sprawie bezpieczeństwa na drogach i zasiada w Radzie Warszawy. Jednocześnie przez wiele lat pracowała dla korporacji, opracowując kampanie reklamowe i strategie komunikacyjne dużych marek (teraz te same usługi oferuje jako freelancerka). Trudno więc wyobrazić sobie, by jej praca nie była jakoś uwikłana w wytwarzanie języka, któremu w książce się krytycznie przygląda (czego sama autorka w książce nie problematyzuje i nie interpretuje).
Jej celem jest jednak oderwanie się od perspektywy subiektywnej. Na pierwszych stronach pisze: „Ludzie wierzą, że ich przemyślenia na temat pracy są nie tylko obiektywne, ale też oryginalne, niezależne i niepodlegające żadnym wpływom. Przecież to my decydujemy, jaki sens nadajemy pracy w naszym życiu! Tak właśnie działa ideologia. Przypomina w tym trochę reklamę – każdy sądzi, że jest na nią odporny. Nie jest”. „Część pracy” pokazuje, że tu nie chodzi o śmiesznostki i strasznostki neoliberalnej nowomowy, prywatne frustracje, absurdy życia biurowego, bezinteresowną kafkowskość instytucji, ale o infrastrukturę wyobraźni podtrzymującą wyzysk pracowników – czyli nas. Stawia tezę, że zafałszowanie języka mówienia o pracy w III RP opiera się na dwóch filarach: koncepcji pracy jako narzędzia samorealizacji (praca–pasja) i prezentowania pracodawców i pracowników jako rodziny czy drużyny (a więc ukrywanie konfliktu interesów).
I tak, analizując porady dotyczące rekrutacji, autorka pokazuje, jak tresują one pracowniczki do zachowań sprzecznych z własnymi interesami (rozumienie pracy jako pasji i samospełnienia, okazywanie niższości w czasie rozmów rekrutacyjnych, zasada, że to pracodawca ma poruszyć kwestię wynagrodzenia). Podkreśla, że księgarnie są pełne poradników, jak osiągnąć sukces dzięki wstawaniu wcześniej, a media – wywiadów z prezesami opowiadającymi o tym, jak to śpią po cztery godziny dziennie i są szczęśliwi, ale nigdy nie usłyszymy o dobroczynnym wpływie braku snu na sukces robotnic wstających o 4, by dojechać do fabryki w specjalnej strefie ekonomicznej. Wskazuje, że szkolne podręczniki do przedsiębiorczości uczą, jak zakładać własną firmę i być elastycznym, a nie walczyć o prawa pracownicze i zakładać związki zawodowe. Przypomina o tym, że zastąpienie wyrażenia „zakład pracy” słowem „pracodawca” w „wolnej Polsce” nie było neutralne. (Czy „dawcy” z zasady nie należy się wdzięczność? A przecież nikt nikomu pracy nie „daje”: pracownik pracę wykonuje z czego zatrudniająca go firma czerpie zysk).
Smełka-Leszczyńska uwrażliwia nas przy tym na różnice klasowe, pokazując, jak bardzo dyskurs ten był (i jest) oderwany od realiów życia większości Polaków. Jak komunizm miał nas zaprowadzić do „bezklasowego” społeczeństwa, tak potransformacyjna Polska została sprowadzona w wyobraźni wyłącznie do elastycznej i przedsiębiorczej klasy średniej. Doprowadziło to nie tylko do takich absurdów jak wymaganie „pasji i zaangażowania” na stanowisku sklepikarki czy magazyniera, ale przede wszystkim zafałszowania wizji społeczeństwa (przyznam, że sama byłam zaskoczona faktem, że tylko 10% pracowników w czasie pandemii pracowało zdalnie; jakbym miała strzelać, powiedziałabym, że 30%). To, że „elastyczne” zatrudnienie informatyka, kierowcy ubera i sprzątaczki ma ten sam cel z punktu widzenia korporacji (redukcja kosztów, możliwość natychmiastowego zwolnienia), nie znaczy, że dają tym ludziom taką samą „elastyczność” życiową: informatyk może zgromadzić poduszkę finansową na wypadek kryzysu (przynajmniej do czasu, gdy na skutek reorganizacji rynku nie zniknie popyt na jego umiejętności), sprzątaczka czy kierowca ubera nie. Ta różnica odbija się zresztą nawet w języku, który próbuje ją ukryć: „pracownik tymczasowy” to nie to samo co „pracownik kontraktowy”, jadący za lepszym zarobkiem profesjonalista nazwie siebie „ekspatem”, a nie „emigrantem zarobkowym”.
Koń trojański
Wydawałoby się, że wszystko to już wiemy, ale moc tej książki polega na tym, że opowiadamy to sobie w ten, a nie inny sposób. Zamiast analizować, czy nie jest zbyt uwikłana, by zabierać głos, Smełka-Leszczyńska konsekwentnie analizuje dyskurs, trzymając się (często ostatnio podważanego w humanistyce) rozróżnienia na przedmiot i podmiot badania. Dzięki temu udaje jej się ominąć pułapkę, w którą często wpada współczesny język „progresywny”.
Zdanie sprawy z pozycji, z której się mówi, ma swoją wartość (odsłania perspektywę i jej możliwe ograniczenia), ale zaskakująco łatwo zdarza mu się reprodukować logikę, którą ma niby krytykować. Wszak skuteczność neoliberalizmu wynika w dużej mierze z tego, że uczy nas nierealistycznej oceny własnej pozycji i szans: każdemu pucybutowi wmawia, że jest przyszłym milionerem, każdej samozatrudnionej „przedsiębiorczyni”, że jest „kontrahentką” korporacji, każdemu białemu kołnierzykowi, że jest „klasą średnią”. Niektóre inkarnacje języka antyneoliberalnego odbijają tę tendencję w krzywym zwierciadle: zamiast skupić się na podnoszeniu świadomości systemowego wyzysku i konieczności samoorganizacji pracowników wszelkiej maści, skupiają się na tropieniu przywilejów wypowiadających się jednostek. Smełka-Leszczyńska tymczasem jest świadoma różnic klasowych, ale konsekwentnie buduje opozycję między kapitałem a ludźmi świadczącymi pracę – niezależnie od ich formalnego zatrudnienia, czy pracują za biurkiem czy na wózku widłowym, i tego, czy zarabiają 4 czy 8 tysięcy na rękę. Tym samym buduje świadomość pracowniczą – potencjał solidarności.
„Cześć pracy” nie wpisuje się przy tym w tak modne dziś „projektowanie przyszłości” czy „tworzenie nowych narracji”. Autorka odwołuje się do narzędzia starego, ale sprawdzonego: a mianowicie XIX-wiecznej zdobyczy cywilizacyjnej o nazwie „związek zawodowy”. Na ostatnich stronach Smełka-Leszczyńska oddaje głos działaczom pracującym w miejscach, które z uzwiązkowieniem się „nie kojarzą”: od kurierów rozwożących jedzenie w ramach portalu „Pyszne.pl” po twórców gier i informatyków. Tym samym pokazuje, że związki są naprawdę dla wszystkich.
Co najważniejsze jednak, tworzy obraz, w którym można się odnaleźć bez potrzeby czytania Žižka czy bycia fanką partii Razem. Opisuje szeroko znane zjawiska i emocje (nierówność między pracodawcą a pracownikiem, ukrywanie ekonomicznego wymiaru pracy pod opowieściami o miłości do Excela), ale interpretuje to nie w kategoriach „naturalnej kolei rzeczy” („tak już jest”) czy beki, tylko narzędzia wyzysku.
I tutaj zdradzę pewien sekret: w kraju, w którym „marksizm” jest automatycznie kojarzony ze zbrodniami stalinizmu, Smełce-Leszczyńskiej udało się napisać marksistowską z ducha analizę tak, by zidentyfikował się z nią pracownik, który na sam dźwięk słowa na „m” oblałby się kawą. Nie wzywa przy tym do walki z kułakami, obalenia kapitalizmu czy uspołecznienia środków produkcji: po prostu daje nam soczewki, przez które możemy zobaczyć siebie nie jako przyszłych „ludzi sukcesu”, „managerów siebie”, przegrywów, nie dość biegłe w autopromocji freelancerki, ale wyzyskiwanych pracowniczki i pracowników. Czy nie jest to zmiana rewolucyjna?