Przychodzą spóźnione. Jak zwykle. Pod koniec zamiast na początku września. Spłowiałe od słońca. Dziwnie obce. Strasznie odległe. Jak pomarszczone zeszłoroczne kasztany, ukryte w kieszeni jesiennego płaszcza. Albo wrześniowe jabłka – jędrne, soczyste, czerwone – które nagle, z dnia na dzień, zaczynają gnić wśród przesuszonych traw, oblepiając park ostrym octowym zapachem rozkładu. Pozdrowienia z wakacji! Uściski znad morza! Serdeczne buziaki z malowniczej górskiej wsi!
Może gdyby dotarły zimą, wzruszałyby bardziej? Pokryte patyną miękkiej, świetlistej nostalgii niosłyby pocieszenie wśród mroźnej nocnej ciszy i obiecywały wszystko, co choć odeszło, jeszcze kiedyś nadejdzie. Tu i teraz są jednak jakoś nie na miejscu. Jak ciężki letni upał, który wciąż dusił Warszawę, choć według kalendarzy szkolnych i astronomicznych już dawno nastała jesień.
Gdy trzymam w ręku zdjęcia, na których Bałtyk buńczucznie faluje, jakby wciąż był morzem, a nie bezpłodnym jeziorem, a wodospad Szklarki szemrze, sączy się i spływa, a nie, jak dziś, spada, szumi i huczy – nie mogę uwierzyć, ile nas dzieli. Jak dużo wody upłynęło. I jak mało czasu. Jakby te kartki, głupie, kiczowate pocztówki z wakacji, nie były przyjemnym, błahym wspomnieniem z minionego miesiąca, tylko poważnym historycznym świadectwem z odległej epoki. Łamiącym serce reliktem innego, na zawsze minionego świata.
Polacy, nic się nie stało
Może inaczej by było, gdybym nadal miała czas i pieniądze, żeby latać tam, gdzie mnie akurat poniesie. Gdzie mnie jeszcze nie było. Im dalej, tym lepiej. Bez oglądania się na dzieci, inflację, urlopy, koszty środowiskowe. Do Phuket, Miami, Buenos Aires, na Zanzibar. Pewnie gdybym dalej skakała tak z plaży na plażę, mniej by mnie te wszystkie susze, burze i kurczące się brzegi uderzały. Wolna od wieloletniej relacji z konkretnym lokalnym środowiskiem, nie zauważałabym zmian, które go dotykają. Nie brałabym ich do siebie. Nie doświadczała ich na własnej skórze. A nawet jeśli, to traktowałabym je jako turystycznego pecha, męczącą anomalię, odstępstwo od normy, a nie regułę.
Bo mało który przewodnik nastawia turystkę na atrakcje w postaci morderczych nawałnic czy rekordowych temperatur. Gdybym oglądała świat z okien samolotu i nie zatrzymywała się nigdzie na dłużej, mogłabym wciąż udawać sama przed sobą, że nic się nie dzieje. Myślę, że nie dzieje się nic. Naprawdę nie dzieje się nic. I nie stanie się nic – aż do końca. Stara śpiewka. Polacy, nic się nie stało.
Ale że od dwudziestu lat czuję pod stopami, jak Kuźnica zmienia się w coraz węższy przesmyk między morzem a zatoką – i rok po roku badam językiem i skórą, jak Bałtyk traci swój słony posmak i pełne animuszu oceaniczne fale na rzecz grzecznej, słodkiej, śródlądowej flauty – zwyczajnie nie stać mnie na komfort wyparcia. Z dwójką dzieci u nogi nie mogę być dłużej ponad przyszłością, którą wspólnie sobie tu zgotowaliśmy. I która teraz syczy, bulgocze i kipi. Rozlewa się po całym świecie. Wciąż nierówno, ale jednak coraz szerzej.
W tym roku latem zabrakło wody w kranach mieszkańców przeciążonych turystyką greckich turkusowych Cyklad i niewielkiego izerskiego Kopańca, balansującego między Szklarską Porębą a Jelenią Górą na szczycie Koziej Szyi, tuż obok źródła, które karmiło tam wodą wszystkich. Niemców, Ślązaków, Polaków, las, szkoły, pola, zwierzęta i ogrody. Aż tu nagle – choć wcale nie nagle, bo po miesiącach susz i upałów – w sierpniu 2024 roku lokalny strumień zniknął. Studnie ludziom wyschły. I wielu mieszkańców musiało korzystać z beczkowozów lub podłączyć się do gminnego systemu wodociągów. Kiedyś takie rzeczy były nie do pomyślenia. Od kilku lat zdarzają się częściej i częściej.
Jak tłumaczą mi Leszek i Agata Różańscy – artyści, znawcy regionu i nasi serdeczni przyjaciele z kopanieckiej agroturystyki Kozia Szyja, gdzie jeździmy lato w lato, od kiedy skończyłam osiem lat – choć lokalna społeczność jakoś by sobie z tym niedoborem wody źródlanej poradziła, to nie starczyłoby jej dla przyjezdnych. A bez gotówki turystów nikt by się w regionie nie utrzymał. Nie w dobie inflacji. Podobnie jak na Cykladach.
Dwa tygodnie po tym, jak słuchałam tych opowieści nad kawą i racuchami w bujnym, pachnącym ziołami ogrodzie Leszka i Agaty, cyklon Borys najpierw przepełnia ich studnię brudną deszczówką, a potem żłobi przez pół posesji rwący górski potok, który zalałby im dom, gdyby nie szybka reakcja Ochotniczej Straży Pożarnej z Kopańca – czyli po prostu ich sąsiadów. Leszek uspokaja przez Facebooka, że wszyscy są bezpieczni. Sytuacja pod kontrolą. Tylko przez pół wsi pędzi potok, którego jeszcze wczoraj nie było. Ale dzień później ich zielnik, borówki, koty, wnuki i kozy atakuje jeszcze gradobicie, więc trzeba znów założyć sztormiaki i gumiaki i biec na dwór. Obok nowego, rwącego strumienia. Wśród wszechobecnego szumu wody.
I tak mieli szczęście. Nic się nikomu nie stało. Nikt nie stracił domu. Bo mieszkają przy szczycie, a nie na dole, w kotlinie, gdzie oprócz gwałtownych kaprysów klimatu na niekorzyść mieszkańców zadziałały także grawitacja, rzeźba terenu i wiele wieków głupiej gospodarki leśnej. Gdyby tam żyli, to miejsce, w którym mieszkają od przeszło 30 lat, z dnia na dzień zniknęłoby pod wodą. Jak cała Jelenia Góra. Jak pół południowej Polski.
Z konta Leszka i Agaty trafiam na oficjalne konto na Facebooku Jerzego Łużniaka, prezydenta miasta Jeleniej Góry, który w ostatnich tygodniach był głównym źródłem informacji dla mieszkańców i mediów o sytuacji powodziowej w mieście. Czytam, przeglądam, lajkuję.
Państwowy Powiatowy Inspektor Sanitarny w Jeleniej Górze rekomenduje profilaktyczne przegotowywanie wody wodociągowej do picia z wodociągów, gdzie woda jest przydatna do spożycia (nie pić wody „prosto z kranu”). Spółka Tauron prowadzi intensywne prace, aby przywrócić prąd do wszystkich gospodarstw domowych. Na terenach miasta Jelenia Góra, gdzie nadal nie ma prądu, mienia mieszkańców pilnuje Policja, Straż Miejska oraz Żandarmeria Wojskowa.
W końcu pomiędzy kolejnymi komunikatami znajduję laurkę dla pracowników Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji „Wodnik”, wystosowaną mniej więcej wtedy, gdy ogród Leszka i Agaty tonął:
To oni uratowali ujęcia wody dla Jeleniej Góry. (…) Dwa dni po kilkanaście godzin stali w ulewie, w lesie, ręcznie wyciągając z Polskiego Potoku i Sopotu wszystko, co niósł żywioł: kamienie, gałęzie, liście, śmieci. Nie poddali się nawet wtedy, gdy wydawało się, że Leśniczówka jest nie do uratowania. Dzisiaj rano z tarczą opuścili „Grabarów”. Dwie doby walczyli z wlewającym się na teren zakładu Bobrem. Gdyby nie Oni, bez wody byłyby dziś całe Zabobrze i część śródmieścia. Na zdjęciu są zmęczeni, ale uśmiechnięci. Pracownicy Wodnika. Jelenia Góra kłania się im nisko.
Jelenia Góra pozdrawia z wakacji. Oto pocztówka na nasze czasy.
A nie mówiłam?
Tym, którzy od lat trąbią o zmianach klimatu i opłakanych skutkach nieodpowiedzialnej polskiej gospodarki wodnej, trudno dziś nie zadzierać nosa. Nie wymądrzać się. Nie podkreślać: „A nie mówiłam?”. Bo łatwiej prześlizgnąć się na fali gniewu po obrazach z katastrofy, jeśli próbowało się jej zapobiec, niż nurzać się w bezdennym bagnie bezsilności. Płakać nad rozlanym mlekiem.
A przecież z którejkolwiek strony spojrzeć, sytuacja jest opłakana. Na wschodzie wojna. Na zachodzie polityczna ślepota. Od północy recesja i więdnięcie lodowców, wzrost poziomu morza, śmiercionośne militarne odpady na dnie Bałtyku, woda pełna leków i innych zanieczyszczeń chemicznych, erozja brzegu, zanikanie gatunków słonowodnych, nielegalne inwestycje na wydmach oraz nasypy na terenach turystycznych i trucie Półwyspu Helskiego nadmiernym ruchem samochodowym. Od południa wycinanie lasów wodochronnych i tworzenie autostrad dla powodzi, betonowanie dna rzek, stawianie na nich zapór i regulowanie ich tak, by umierały, mity o skuteczności wałów, zbiorników zaporowych i ludzkiej techniki, a do tego jeszcze globalne ocieplenie wraz z jego wszystkimi konsekwencjami – od stałych migracji uchodźców klimatycznych po kolejne lokalne katastrofy hydrologiczne.
Zamiast pocztówek z wakacji polskie naukowczynie i naukowcy – od Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, przez Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu, po ogólnopolski Instytut Biologii Ssaków oraz Europejskie Regionalne Centrum Ekohydrologii Polskiej Akademii Nauk – piszą więc do decydentów kolejne listy i apele:
(…) ostatnie dni w Polsce to podręcznikowy tydzień upływający w dobie zmieniającego się klimatu. (…) To nie jest pojedyncze odstępstwo od normy. To nowa rzeczywistość, o której nadejściu środowiska naukowe i strona społeczna informowały od bardzo dawna. (…) Przez lata kolejne rządy konsekwentnie ignorowały potrzebę zmian, transformację energetyczną odkładając, w najlepszym wypadku, na półkę. Toczy się ona teraz bez kontroli, raczej wskutek globalnych megatrendów. Przeprowadzają ją obywatele, lokalne społeczności i przedsiębiorcy, oddolnie widząc potrzebę zmian prowadzących do obniżenia emisji. (…) Brak nam poważnego potraktowania tego wyzwania i jego systemowego rozwiązania. (…) Zadajemy głośno pytanie: Co państwo robicie, by chronić obywateli przed skutkami spowodowanej przez człowieka zmiany klimatu?
Nic tylko się wkurwić. Albo siedzieć i płakać. Zalać się – i ten cały polski grajdoł – rzęsistymi łzami, powodzią tysiąclecia. Jak święty, sprawiedliwy, miłosierny Bóg, gdy zamiast wziąć odpowiedzialność za coś, co sam stworzył, zesłał na Ziemię potop, a potem patrzył, jak wszystko poza wybranymi ginie:
Wody się więc podniosły na piętnaście łokci ponad góry i zakryły je. Wszystkie istoty poruszające się na ziemi z ptactwa, bydła i innych zwierząt i z wszelkich jestestw, których było wielkie mnóstwo na ziemi, wyginęły wraz ze wszystkimi ludźmi. Wszystkie istoty, w których nozdrzach było ożywiające tchnienie życia, wszystkie, które żyły na lądzie, zginęły. I tak Bóg wygubił doszczętnie wszystko, co istniało na ziemi, od człowieka do bydła, zwierząt pełzających i ptactwa powietrznego; wszystko zostało doszczętnie wytępione z ziemi (Biblia Tysiąclecia).
Czy naprawdę życzymy sobie takich opowieści z wakacji?
Koszty życia
Im więcej wiem o zmianach klimatu i ich najbliższych, namacalnych konsekwencjach, tym trudniej mi zrozumieć, dlaczego zamiast stawić im czoła, na byle wspomnienie o poziomach wody czy wskaźnikach hydrologicznych zatykamy uszy, odwracamy wzrok, chowamy głowę w piasek. Stawiamy na suchych trawnikach zraszacze. Na widok stanu wody w Świdrze cieszymy się, że przynajmniej dzieci się w nim nie potopią. A słysząc kolejne prognozy, ostrzeżenia, alerty i przestrogi, wzruszamy ramionami i zanurzamy się głębiej w potoku bieżących spraw. Aż zupełnie stracimy grunt.
Długo myślałam, że robimy tak przez lęk. Potem, że przez brak wiedzy. Nieuwagę. Fałszywą świadomość. Globalne nierówności w dostępie do zasobów. Patriarchat. Kapitalizm. Bezwzględną maszynę PR-ową największych firm. Binarny oświeceniowy paradygmat, w którym sprawczy, racjonalny człowiek przeciwstawia się dzikiej, bezmyślnej naturze, bo my jedno, a ona drugie.
Dziś sądzę, że na odpowiedź składają się wszystkie te ułamki, jak w kalejdoskopie. Potrząśnij, przyłóż oko, daj spojrzeć komuś innemu, a znów cały obraz się zmieni. Wyłoni się inny porządek. Obcy rozkład sił.
Cykl tekstów o sztuce i ekologii powstaje we współpracy z festiwalem Malta, którego tegoroczna edycja (7-15 września 2024) stawia sobie za zadanie łączenie artystycznej formy z refleksją nad naturą.
Malta Festival – flagowy projekt kulturalny Poznania – odradza się w tym roku z nową, kobiecą energią, pełną zachwytu, uważności, troski i radości. Bogaty program multidyscyplinarnego wydarzenia można znaleźć tutaj. Nie zabraknie międzynarodowych artystów, widowisk na ulicach Poznania, niebanalnych debat i wyjątkowych spotkań, które będą nieść nadzieję na lepszy świat, przyznający naturze i kobietom należne im miejsce. Hasło tegorocznej, pierwszej prowadzonej pod egidą Dominiki Kulczyk edycji brzmi: Za Miłość!
„Jak nam powiedział Orson Welles, szczęśliwe zakończenie zależy od tego, w którym miejscu przerwiemy opowieść” – czytam w „Kosztach życia” Debory Levy, wydanych wreszcie po polsku w przekładzie Anny Gralak. A potem, kilka stron dalej, czytam jeszcze:
Wokół panował spokój. Świeciło słońce. Pływałam w głębinach. A potem, wynurzywszy się po dwudziestu latach, odkryłam, że rozpętała się burza, utworzył się wir i gwałtowna wichura piętrzy fale nad moją głową. (…) Jeśli nie wierzymy w przyszłość, którą planujemy, w dom, na który się zadłużyliśmy, w osobę śpiącą obok, możliwe, że burza (od dawna czająca się wśród chmur) przybliży nas do tego, jacy chcemy być w świecie. Życie się rozpada. Próbujemy je złapać i utrzymać w całości. Później uświadamiamy sobie, że nie chcemy go utrzymać w całości. Gdy miałam jakieś pięćdziesiąt lat i moje życie powinno zwalniać tempo, stawać się coraz bardziej ustabilizowane i przewidywalne, ono przyspieszyło, straciło stabilność i stało się nieprzewidywalne. Moje małżeństwo przypominało łódź i wiedziałam, że jeśli zechcę do niej dopłynąć, utonę. Jest ono także duchem, który zawsze będzie nawiedzał moje życie.
Może czas ponieść koszty naszych wyborów, naszego dotychczasowego życia i jak Levy stworzyć z nich coś nowego? Sprawdzić, „kim jesteśmy, jeśli nie mamy imion?”. Gdy przestajemy być tylko czyimiś żonami, tylko konsumentkami, tylko obywatelkami Polski, tylko pracownicami i podatniczkami, tylko mieszkankami terenów zalewowych, tylko matkami, tylko pisarkami, tylko sprawczymi, samodzielnymi, wszechwładnymi ludźmi? Gdy stajemy się kimś nowym, obcym, wysiedlonym z siebie. Osobą, która zamiast wracać, musi dalej płynąć, choć nie wie dokąd – ani czy gdzieś tam, za horyzontem, faktycznie czeka na nią brzeg?
Wiem. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. A budowanie metafor z czyjegoś cierpienia to zawsze taplanie się we własnym przywileju. Bo żeby snuć nowe opowieści i płynąć z nurtem migotliwych skojarzeń, nie można stać po kolana w wielkiej wodzie, która do niedawna była twoim salonem. Prać godzinami cuchnących wilgocią szmat. Pakować w pośpiechu pieluszek i dokumentów. Zamartwiać się tym, co włoży się wieczorem do garnka. Gdzie położy się dzieci. Skąd weźmie się leki dla psa. Czy znajdzie się wodę w kranie.
Empatyczne pocztówki z drugiego brzegu niewiele pomogą powodziankom. Pomoże im za to zmiana polityki. A zatem i zmiana naszego osobistego nastawienia – naszej gotowości, by patrzeć, towarzyszyć, nie uciekać wzrokiem. Płynąć razem w inną stronę niż do łodzi, która coraz prędzej napełnia się wodą.
Dopływy
Kiedyś, jak wszyscy, inaczej to sobie wyobrażałam. Sądziłam, że będę wieść życie, a nie będę przez nie wiedziona. Sądziłam, że będę bezpieczna. Kochana. Nienaruszalna. Twarda. Niezmienna. Nikt mnie nie ostrzegł. Nie przygotował. Ani na ciosy dorosłych, ani na czyjeś zbyt duże palce, niosące suszę zamiast wilgoci, świdrujące, ryjące, wsuwające się w głąb, głęboko, coraz głębiej, aż do samego źródła. Nikt nie opowiedział mi zawczasu o depresjach. Bulimii. Pandemii. Bólu niedoszłych porodów. Cieknących żyłach, zmiażdżonych masą ciał, które powstawały w moim ciele. Wydmach skór i tłuszczu, uznanych za pas techniczny. Rosnących w miejscu dawnych wyobrażeń o pięknych, płaskich dolinach i chronionych na plaży przed moim wstydem za parawanem oraz falochronem obcisłego, cisnącego stroju. Choć ciała z mojego ciała uwielbiają się w ten miękki, falujący brzuch wtulać, wracać do źródła i w tym, co się zmienia, wiotczeje, brzydnie, przemija, szukać ukojenia.
Opłakuję te odpływy, powodzie i rozlewiska i dryfuję dalej, płynę, zmieniając swe ciało i słowa w bezpieczną przystań dla innych. Jak w poemacie „Pieśni na brzegach” Małgorzaty Lebdy:
Słuchaj. Wszystko tu śpiewa, jest pieśnią i płynie, płynie.
Mogła zadziać się tu śmierć, ale jest życie (ponownie)
Darowane. Składam się z rzek, myślę. Byłam ich, myślę. (…)
Ryzyko wpisane w wodę.
Ryzyko wpisane w krajobraz.
Ryzyko wpisane w ruch ciała.
Ryzyko wpisane w to, co wilgotne. (…)
Ciało wystawione na: krajobraz, historię,
pamięć o tym, co utracone… (…)
Ruch
przeciwko utracie
Słowo się rzekło. Życie się rzekło. Rzeka się rzecze. A nasze ciała, środowiska, domy i rodziny z czasem, nieuchronnie, same stają się pocztówkami z jakiegoś końca. Geologicznym, hydrologicznym i somatycznym zapisem zmian.
W oku cyklonu
Nie wszystko jeszcze stracone. Choć prognozy na przyszłość rzeczywiście mamy burzowe, a polski Sejm woli nadal spać z ręką w nocniku niż przygotować nas porządnie na ten sezon burz, susz i powodzi. Im więcej czytam o sytuacji hydrologicznej w Polsce, tym bardziej jestem zaskoczona, ile właściwie mam do czytania. Ile się dziś tu o wodzie mówi. I to nie tylko w kontekście obecnej powodzi czy wyłącznie na stronach Instytutu Oceanologii PAN lub ogólnopolskiej Koalicji Ratujmy Rzeki, gdzie ekspertki od lat tłumaczą, na jak grzęskim gruncie stoimy. Mówię o istnym zalewie artykułów, podcastów, książek, postów, wierszy, działów Ziemia, zielonych portali, wywiadów, spotkań i warsztatów o życiu w dobie zmian klimatu.
I o danych Ipsos z kwietnia 2024 roku, według których większość (bo aż 63%) Polek i Polaków jest zdania „że Polska powinna robić więcej w celu przeciwdziałania zmianom klimatycznym”, a „natychmiastowe działania powinni podjąć zarówno rząd (59%), przedsiębiorstwa (53%) i obywatele (61%)”.
Szczotka, pasta, kubek, wielka woda. Tak się zaczyna nasza przygoda. Zmęczone powodziami, pomorami, suszami, ulewami, atakami sinic, brodzeniem po mieście w ściekach z przepełnionych deszczem studzienek, bierzemy sobie coraz bardziej stan polskich wód do serca. I to w całym kraju. Od podkarpackiej Myscowej, gdzie w 2020 roku sołtyska po raz pierwszy zorganizowała protest przeciwko budowie źle zaprojektowanego zbiornika przeciwpowodziowego, który najpewniej wcale by przed powodzią nikogo tam nie uratował. Przez Wrocław, gdzie w zeszłym roku mieszkanki protestowały pod Dolnośląskim Urzędem Wojewódzkim w geście niezgody na bezczynność władz wobec katastrofy na Odrze. Po Gdynię, gdzie lokalne aktywistki zamiast znów iść na ulicę, dołączają do samorządowego Referatu Klimatu, żeby mieć większe przełożenie na politykę wodną regionu i móc z poziomu struktur państwowych podważać starą śpiewkę o kaprysach pogody, niespodziewanych tragediach, nieokiełznanym żywiole i Polsce mężnie podnoszącej się z kolan po kolejnej katastrofie tysiąclecia.
Rzeka zmienia koryto. Rozlewa się. Odwraca bieg wydarzeń. Czy politycy tego chcą czy nie. Dlaczego nie opowiadamy o tym głośniej? Nie skandujemy na ulicach, jak Siostry Rzeki pod Elektrownią Kozienice: „Nie gotujcie rzek! Gotujcie się do zmian!”.
Chałupy welcome to
To trochę tak jak z nudystami, którzy do lat 90. rok w rok zalewali Półwysep Helski wilgotnymi, nieskrępowanymi ciałami – co oczywiście wkurzało miejscowych, ale trudno powiedzieć, czy bardziej niż obecne kempingowe imprezki nadwiślańskich surferów. Bo tam, gdzie dziś stoją budki z drogimi kostiumami albo wypożyczalnie sprzętu i szkółki dla umięśnionych sportowców wodnych, nasi wujkowie, sąsiedzi i nauczyciele przez całe lata 80. organizowali nagie bale, wybory Miss Natura i inne dziwaczne wydarzenia. Często seksistowskie, owszem, ale – jak podkreśla historyczka Anna Dobrowolska – jednak kontrkulturowe, bo „radość z życia i seksu” ewidentnie zastępowała w nich „narodową martyrologię”.
Pracując nad książką „Nie tylko Chałupy. Naturyzm w PRL” (którą czyta się jak najlepszy plażowy bestseller), Dobrowolska dotarła do ruchomych pocztówek z tamtych czasów – starych, zjechanych kaset VHS, na których „wyczuwalna jest schyłkowość atmosfery. Koniec lata, koniec urlopu, koniec dobrej pogody”. Aby je obejrzeć, Dobrowolska musiała zaangażować do pomocy cztery osoby i przegrzebać najbardziej zakurzone szafy Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego w poszukiwaniu odpowiedniego sprzętu oraz kabli. Badaczka nie umie powiedzieć, na ile ten proces oraz jej własne nadbałtyckie wspomnienia z dzieciństwa przełożyły się na filtr duchologiczny, przez który te materiały oglądała. Ale jedno było dla niej jasne – choć obecnie „naturyści opalają się na wybranych plażach bez większych przeszkód”, to mało kto pamięta o powszechności golasów na plażach w latach 80.
Poszukując źródła tej niepamięci, Dobrowolska wskazuje na dysonans pomiędzy obowiązującą historią kultury tego okresu a obrazami naturystów w ich środowisku naturalnym. Na jednym z nagrań „grupa znajomych odpoczywa wieczorem w ogrodzie, żartując i rozmawiając podczas kolacji; na innym rodziny z dziećmi siedzą wokół ogniska i śpiewają piosenki przy akompaniamencie gitary”, relacjonuje badaczka, a potem tłumaczy:
Polska lat 80. zwykle kojarzy się z szarością, niedoborami i kryzysem. To czas rosnących wpływów Kościoła katolickiego i słabnącej siły komunistycznej ideologii. W tak zarysowanym pejzażu życie codzienne ostatniej dekady PRL jawi się jako ciągła walka z gospodarką niedoboru i aparatem totalitarnego państwa (…). Historia polskiego naturyzmu w ostatniej dekadzie PRL stanowi przeciwwagę dla tej opowieści. Zamiast szarości zobaczymy w niej błękit wakacyjnego nieba i promienie lipcowego słońca. Zamiast kolejek przed sklepami tłumy wesołych ludzi na plaży w Chałupach. W miejsce wstrzemięźliwości katolickiej etyki seksualnej – swobodny stosunek do nagości i zabawę z lekko tylko skrywanym podtekstem erotycznym. Wszystkie te zjawiska skłaniają do zadania sobie pytania o alternatywną historię Polski.
Zastanawiam się, jak pisać taką alternatywną historię Polski doby zmian klimatu. Tak, żeby nie była ani straszakiem dla niegrzecznych dzieci – dydaktyczną przypowieścią o zbrodni i karze, piętnującą ludzi balujących na zgliszczach umierającego świata. Ani paraliżującym trenem, pisanym z głębin żałoby, lęku i żalu. Ani tanią pocztówką z przerysowanymi kolorami i pozdrowieniami ze świata, który nie istnieje, więc nam nie zagraża. Żeby była za to opowieścią z drogi. Z pływów, drgań, wirów i prądów. Pozwalającą nam razem unieść się na falach. Dryfować. Oddychać. Nie złorzeczyć, nie tonąć. Płynąć.
Cykl tekstów o sztuce i ekologii powstaje we współpracy z festiwalem Malta.