Nowe stare plemię
„Wschodni front”, reż. Jewhen Tytarenko, Witalij Mański

16 minut czytania

/ Film

Nowe stare plemię

Dmytro Desiateryk

Ukraińską dokumentalistykę bez wątpienia można nazwać kinem nowo powstałej wspólnotowości. Wypieranej lub zdobywanej, postrzeganej jako coś zewnętrznego lub doświadczanej jako immanentna wartość, miejscami śmiesznej, nierzadko tragicznej

Jeszcze 4 minuty czytania


Żaden tekst o współczesnej Ukrainie nie może się obejść bez tematu wojny. Żaden film nakręcony w Ukrainie w ciągu ostatniej dekady nie uniknie wystawienia oceny na skali, dla której punktem odniesienia jest 20 lutego 2014 – data faktycznego początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Czym jest kino czasów wojny? I czy wyłącznie o wojnę w nim chodzi? Bo stawiając sprawę uczciwie, trwa ona już jedenasty rok i rozpoczęła się w chwili, kiedy rosyjskie wojska na Krymie opuściły miejsca stałej dyslokacji i złamawszy wszelkie umowy, zaczęły przejmować instytucje państwowe oraz blokować działanie tych, które pozostały wierne przysiędze.

A zatem wojna nie tylko stała się częścią społecznego, politycznego i kulturowego krajobrazu Ukrainy – ona od dawna go definiuje, nawet jeśli wcześniej nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

W ogromie produkcji filmowych, jakie w ciągu tych lat w Ukrainie powstały, istotne wydaje mi się wyróżnienie dokumentalistyki. Wywołane Majdanem ożywienie społeczne zaowocowało postępem we wszystkich gatunkach; jednak ‒ z szeregu oczywistych powodów ‒ to właśnie dokumentalistyka dostała najsilniejszy impuls – gwałtownie wzrosła zarówno liczba, jak i jakość filmów. Nasz przemysł filmowy otworzył się przy tym wreszcie na świat, wiele obrazów powstaje obecnie w koprodukcji z wpływowymi europejskimi kinematografiami – od Czech po Wielką Brytanię, od Polski po Francję.

Wszystko zaczęło się od kronik rewolucji, jednak, co ważniejsze, właśnie w 2014 roku pojawiło się nowe pokolenie filmowców z nowymi pomysłami, świeżym spojrzeniem i ogromnym zapałem do pracy. Najwyższym wyrazem uznania dla naszej „nowej fali” stał się Oscar za pełnometrażowy debiut Mstysława Czernowa „20 dni w Mariupolu”. Jednocześnie na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia ukraińskie filmy co roku zdobywają nagrody najbardziej prestiżowych festiwali – i jak się przekonamy, wcale nie wszystkie dosłownie koncentrują się na wojnie i rewolucji.

Kluczowe pytanie brzmi: jaką narracją posługują się ich – bardzo od siebie różni – reżyserzy i reżyserki. Jak przedstawiają ukraiński etnos i etos?

Jeśli mówimy o fundamentalnych dla Ukraińców praktykach socjokulturowych, pierwsza przychodzi na myśl anarchia – rozumiana nie tyle jako postulowany przez Kropotkina i Bakunina brak władzy państwowej, ile jako model horyzontalnej samoorganizacji społeczeństwa. Pierwszą formacją anarchistyczną na terytorium Ukrainy była bezsprzecznie Sicz – kozacka wolnica z elekcyjnym przywódcą, atamanem, którego w dowolnej chwili można było pozbawić funkcji. Pierwszą na świecie republikę anarchistyczną – Machnowszczyznę ze stolicą w Hulajpolu – również proklamowano w Ukrainie. „Jeśli sytuacja jest niepewna, organizuj Sicz” – to powiedzenie z czasów Euromajdanu tylko częściowo jest żartem. Faktycznie oba Majdany – 2004 oraz 2013‒2014 – zostały przeprowadzone zgodnie z siczowymi regułami, z pomocą wzajemną i samoorganizacją na wysokim poziomie. Mając na uwadze tę właśnie immanentną cechę ukraińskiego społeczeństwa, warto przyjrzeć się postmajdanowej dokumentalistyce.

Jednym z pierwszych wyróżniających się filmów nowej ukraińskiej fali byli z pewnością „Ukraińscy szeryfowie” Romana Bondarczuka (Ukraina – Łotwa ‒ Niemcy 2015), uhonorowani nagrodą specjalną festiwalu IDFA w Amsterdamie.

Film ten wyewoluował z projektu „Nowi bohaterowie”, poświęconego osobom skutecznie przeciwstawiającym się skorumpowanemu aparatowi państwowemu. Takim bohaterem okazał się przewodniczący rady wiejskiej w Starej Zburjiwce (na Chersońszczyźnie), z wykształcenia nauczyciel historii, Wiktor Maruniak. Opowiedział on Romanowi między innymi o nietypowym w ukraińskich warunkach zjawisku: zatrudnianiu przez lokalną społeczność specjalnych szeryfów, których zadaniem ma być utrzymywanie porządku.

„Ten deszcz nigdy nie ustanie”, reż. Alina Horłowa; „Ukraińscy szeryfowie”, reż. Roman Bondarczuk

Mieszkańcy powołali szeryfów, ponieważ funkcjonariusz policji rejonowej, obarczony odpowiedzialnością za ogromny teren, zaniedbywał Starą Zburjiwkę. Funkcję objęli Wiktor i Wołodymyr. Bardzo się różnią, pod pewnymi względami są wręcz całkowitymi przeciwieństwami, ale z dużym przekonaniem wcielają się w rolę „prawdziwych facetów”. Załatwiając interesy, wożą się rozkosznymi w swojej filmowości kanarkowożółtymi żiguli. Wespół z przewodniczącym Maruniakiem obcują z szalenie barwną zbiorowością. Kalejdoskop oblicz Zburjiwki jest doprawdy fascynujący.

To jednak nie tyle film o szeryfach, ile o południowoukraińskiej wsi, obciążonej typowymi, a zarazem specyficznymi dla siebie problemami i atmosferą. Bondarczuk nie goni za prowincjonalną estetyką. Interesują go przede wszystkim ludzie, mieszkańcy wsi – śmieszni i patetyczni, wzruszający i smutni. Reżyser żył wśród swoich bohaterów, wtopił się w społeczność wraz z kamerą. W efekcie udało mu się osiągnąć niezwykłą autentyczność postaci i wiarygodność opowiadanej tu historii.

Drugi pełnometrażowy obraz Bondarczuka, „Dixieland” (Ukraina – Łotwa – Niemcy), wszedł na ekrany pod koniec tego samego roku, jego historia jest jednak dłuższa. Zaczęło się od krótkometrażowej „Poliny”, historii o dziewczynce, która uczy się w dziecięcej orkiestrze jazzowej w Chersoniu; w ciągu trzech lat szkic rozrósł się do rozmiarów pełnego metrażu. Bohaterów jest troje: sama Polina, nastoletni trębacz Roman oraz nowy kierownik orkiestry, którego wszyscy nazywają po prostu Lową – objął on posadę po śmierci założyciela Dixielandu, Semena Rywkina.

„Dixieland” został zrealizowany w dość tradycyjny sposób, z fragmentami nagrań z prywatnych archiwów, wywiadami oraz podkładem muzycznym. Ale Bondarczuk pewnie porusza się w tej stylistyce. Ukazanie znanych realiów – wszechobecnej biedy, wnętrz Chruszczowek, wstążek św. Jerzego oraz marszów pod czerwonymi flagami z okazji 9 maja – pozwala położyć silniejszy akcent na celebrację muzyki. W całość wplecione zostały pozafabularne, muzyczno-malarskie momenty, które tworzą swego rodzaju audiowizualną ramę dla pełnokrwiście przedstawionych postaci.

„Ukraińscy szeryfowie” i „Dixieland” składają się na dokumentalną dylogię, podwójny portret chersońskiej społeczności w jej dorosłym i dziecięcym wydaniu, na poziomie życia codziennego oraz sztuki.

Tymczasem Iryna Tsilyk w pełnometrażowym debiucie „Ziemia jest niebieska jak pomarańcza” (Ukraina – Litwa 2020; nagroda za najlepszą reżyserię w kategorii World Cinema Documentary na festiwalu Sundance) zawęża perspektywę do granic rodzinnego gniazda. Tsilyk śledzi życie wielodzietnej rodziny w Krasnohoriwce – donbaskim miasteczku znajdującym się pod ciągłym ostrzałem (podczas pełnoskalowej wojny rosyjscy okupanci praktycznie zmietli to miejsce z powierzchni ziemi). Dla Anny Hładkiej, która samodzielnie wychowuje czwórkę dzieci – Myrosławę „Myrę”, Nastię, Włada i Stasyka – wojna jest szczególnie ciężkim brzemieniem.

Myrosława przygotowuje się do podjęcia studiów na wydziale filmowym Narodowego Uniwersytetu Kultury i Sztuki, a równocześnie nagrywa film o życiu swojej rodziny i angażuje w proces bliskich, sąsiadów, a nawet ukraińskich wojskowych.

Anna i jej dzieci żyją na przekór horrorowi i absurdowi, w jakich (na moment powstawania dokumentu) Krasnohoriwka pogrążona jest już od sześciu lat. „Wojna to pustka” – mówi Myrosława. Mimo to w domu śmieją się, kręcą filmy, muzykują, bawią się z kotami i żółwiem, który pojawia się w najmniej spodziewanych miejscach. A poza tym całą rodziną ukrywają się w piwnicy – nie po to, by schronić się przed pociskami, ale by nagrać rekonstrukcję tego, jak przetrwali ostrzał. Oddanie Myry dla kina to pasja z rodzaju tych, które przenoszą góry. Miasto pełne podziurawionych budynków samo w sobie tworzy wymowną scenerię, a Myrosława maksymalnie je wykorzystuje; jednak Anna i jej córka, jako współtwórczynie obrazu, nieustannie sprzeczają się o to, co i jak najlepiej sfilmować. Kino jest dla nich sposobem na upamiętnienie i terapią zarazem: jednocześnie zagłusza wojnę i archiwizuje ją. Filmy Tsilyk i Myrosławy odbijają się w sobie nawzajem; wojna odbija się w filmach; wszystko odbija się na siatkówkach świadków – zakładników wojny. Dlatego właśnie po napisie „2014” Tsilyk odwraca oko kamery od ekranu, na którym wyświetla się materiał Myrosławy, i całkowicie skupia się na oczach widzek. Te oczy wystarczą, by dowiedzieć się wszystkiego na temat Krasnohoriwki i żyjących w niej ludzi. Te niezwykłe kobiety, stare i młode, których nie powinno tutaj być, a jednak są – samym swoim istnieniem stawiają opór szaleństwu wojny, zaś ich głosami stają się właśnie Myrosława i jej niezłomna rodzina.

Solidarność i pomoc wzajemna najwyraziściej przejawiają się w fenomenie wolontariatu, który od pierwszego dnia rosyjskiej agresji stanowi nieodłączny element ukraińskiego oporu – o tym właśnie opowiada „Poemat dla małych ludzi” Iwana Sautkina (Ukraina – Litwa – Wielka Brytania 2024). W filmie równolegle rozwijają się dwie linie narracyjne. Pierwsza – opowieść o działalności grupy wolontariuszy oraz ich lidera Antona. Ich praca polega na ewakuowaniu cywilów, przede wszystkim osób starszych, ze strefy przyfrontowej. Trudności przysparzają im nie tylko ataki powietrzne, eksplozje min i pocisków, ale też ludzki upór. Wielu osobom z trudem przychodzi opuszczenie domu, w którym spędzili całe życie. Zdarza się, że ewakuację trzeba przeprowadzać pod bezpośrednim ostrzałem.

Druga historia skupia się na dwóch starszych przyjaciółkach z wyzwolonej przed rokiem wsi na Czernihowszczyźnie: pragmatyczce Zinaidzie i marzycielce Taisie, które podjęły decyzję o pozostaniu w domu mimo okupacji. Zinaida i Taisa poszukują wszelkich możliwych form oporu – od modlitwy i pisania wierszy po ukrywanie historycznych tablic pamiątkowych i przekazywanie danych wywiadowczych ukraińskim wojskowym.

Połączenie tych dwóch wątków nadaje „Poematowi dla małych ludzi” dramatyzm i poetyczność. Iwan Sautkin nie sięga przy tym po sceny walki, nie tworzy kroniki przemocy. To po prostu film o zwykłych ludziach, na których wojna spadła z całym impetem.

Prace nad projektem „Ten deszcz nigdy nie ustanie” (reż. Alina Horłowa, Ukraina – Łotwa – Niemcy – Katar 2020; nagroda za najlepszy debiut na festiwalu IDFA), wcześniej znanym w środowisku filmowym pod tytułem „Między wojnami”, trwały prawie cztery lata. Głównym bohaterem obrazu (nakręconego w czerni i bieli i podzielonego na rozdziały ‒ od 0 do 9, z powrotem do numeru 0 w finale) jest Andrij Sulejman, syn syryjskiego Kurda i Ukrainki, który uciekł przed wojną w swojej ojczyźnie do Donbasu, gdzie dogonił go kolejny konflikt zbrojny. Obserwujemy, jak Andrij angażuje się w działalność Czerwonego Krzyża na linii demarkacyjnej, jak odwiedza rodzinę w Niemczech i Iraku, jak podejmuje wysiłki, by pochować przedwcześnie zmarłego ojca na rodzimej ziemi. Poczucie więzi prowadzi w rezultacie do coraz trudniejszych wyzwań: Andrij nie może wyrzec się lojalności wobec swojej ziemi, ale pomoc nowej ojczyźnie – Ukrainie – jest dla niego równoważną potrzebą etyczną.

Dlatego właśnie ta czysto osobista kronika rozgrywa się na tle pejzażu cywilizacyjnego, odmalowanego przez reżyserkę jako nieprzerwany cykl tragedii i konfrontacji z tragediami, jako traumatyzujący kołowrotek, z którego nie sposób się wydostać – tego deszczu naprawdę nie da się zatrzymać.

„Bliscy” Witalija Mańskiego (Ukraina – Niemcy – Łotwa, Estonia 2016; nominacja w kategorii najlepszy film dokumentalny na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach) to przykład niezwykle intymnego kina opowiadającego o krewnych reżysera, którzy na różne sposoby przeżywają wydarzenia związane z rosyjską agresją na Ukrainę. Sam Mański jest radzieckim, rosyjskim i łotewskim dokumentalistą ukraińskiego pochodzenia (urodził się we Lwowie), który nigdy nie zapomniał o swojej historycznej ojczyźnie. Pracując nad „Bliskimi”, których opatrzył własnym pozakadrowym komentarzem w języku ukraińskim, Mański od wiosny 2014 do wiosny 2015 przebywał we Lwowie, Odessie, Kijowie, Sewastopolu, Doniecku. W Ukrainie mieszkają jego mama oraz ciotki, siostrzeńcy, dziadek, kuzynostwo. Uprawiają różne zawody, mają odmienne poglądy na życie i przekonania polityczne. Autor oddaje głos każdemu, nierzadko sam pojawia się w kadrze (ryzykowny zabieg dla dokumentalisty), unika jednak bezpośrednich ocen. Celem jego opowieści nie jest poszukiwanie winnych, a ukazanie historii własnej rodziny, bliskich sobie ludzi – mieszkańców jednego kraju – którzy stali się zupełnie obcy.

Tematem nadrzędnym pozostają oczywiście działania wojenne. Wśród dzieł poświęconych ukraińskiej armii warto wyróżnić „Wschodni front” (reż. Jewhen Tytarenko, Witalij Mański, Ukraina – Czechy – Łotwa – USA 2023), umiejętnie obrazujący życie pięciu żołnierzy zarówno na polu bitwy, jak i w warunkach pokojowych. Współreżyser i bohater obrazu Jewhen Tytarenko najpierw udał się na front w roli dokumentalisty, a następnie wstąpił jako ochotnik do batalionu medycznego Szpitalnicy. Niemal cały materiał złożony jest z nagrań Tytarenki lub jego pobratymców wykonanych za pomocą telefonów komórkowych i kamer mocowanych do ubioru. Kontrastują ze sobą dwa nurty obrazów: z frontu i z tyłów. Przed wyruszeniem na front Jewhen i jego współtowarzysze wysłali swoje rodziny na wieś do zachodniej Ukrainy. Przyjeżdżają do tego zacisznego miejsca tylko na kilka dni, by odwiedzić bliskich i uczestniczyć w chrzcinach syna jednego z bohaterów.

Każda z pięciu postaci obdarzona jest wyrazistą osobowością. Człowieka w mundurze i człowieka bez munduru różni nie tylko wygląd, ale też całkiem odmienne usposobienie, rytm, język. Sceny na tyłach składają się przeważnie z długich dialogów o wszystkim i o niczym – o polityce rusyfikacji, bankach spermy jako sposobie na zachowanie materiału genetycznego obrońców, cudownych ciążach, ideologicznych potyczkach z członkami rodziny, rozmaitych sztuczkach, by dostać się na wojnę z diagnozą wykluczającą mobilizację. Ale też z nabożeństw w małej cerkwi, kąpieli w stawie w słoneczny dzień, uczt pod gołym niebem, ptasich zgraj na tle cichego zmierzchu.

„Poemat dla małych ludzi” Iwana Sautkina; „Dixieland”, reż. Roman Bondarczuk

Front to dysonanse kanonad, to słone żarty i mocne słowa, to ziemia przeorana okopami i podziurawiona wybuchami, to różne kręgi piekła; „Jak w czyśćcu” – mówi jeden z żołnierzy, trafiwszy na fermę, gdzie konają powoli dziesiątki ugrzęzłych w błocie krów. Przerażające sceny zostają jednak zrównoważone spokojnymi krajobrazami, a humor sytuacyjny i obrazowy obecny jest w obu światach. Dzięki mistrzowskiemu montażowi „Wschodni front” nabiera szczególnie poetyckich walorów.

W ten sposób, wyodrębniwszy pięciu spośród setek tysięcy obecnie walczących, Tytarenko i Mański bardzo dokładnie odwzorowali model bojowego pobratymstwa: nie chodzi tylko o stopień wojskowy, a przede wszystkim o poczucie egzystencjalnej więzi, które pomaga stawić czoła najzacieklejszemu wrogowi. I właśnie ta wyjątkowa bliskość, ta suma duchowych sił łączą bohaterów i bohaterki „Ukraińskich szeryfów”, „Dixieland”, „Ziemi niebieskiej jak pomarańcza”, „Poematu dla małych ludzi”.

Ukraińską dokumentalistykę bez wątpienia można nazwać kinem nowo powstałej wspólnotowości. Wypieranej lub zdobywanej, postrzeganej jako coś zewnętrznego lub doświadczanej jako immanentna wartość, miejscami śmiesznej, nierzadko tragicznej, niekiedy zawężanej do najbardziej kameralnego grona, jednak zawsze obecnej. Jesteśmy dawnym, a zarazem nowym europejskim plemieniem, które wciąż uczy się mówić jednym głosem, ale tego głosu nie da się już zagłuszyć ani zignorować.

Przeł. Katarzyna Fiszer