Jeszcze 2 minuty czytania

Michał Książek

SEZONY: Sierpień

Michał Książek

Michał Książek

Gdzie można udać się w centrum Warszawy po chłód? Do kościoła Świętej Barbary przy Nowogrodzkiej 51. Tuż po przekroczeniu furty i granicy drzew temperatura spada o kilkanaście stopni. Słychać ptaki. Słychać własne myśli. Słychać szeleścień

W środku sierpniowych upałów otrzymuję „gorące pozdrowienia” znad morza. Dziękuję, bardzo dziękuję, ale wolałbym zimne. Krioterapię bym wolał. Chłodne przyjęcie. Zimne pożegnanie. Pot spływa mi nie tylko po plecach, ale nawet po organach wewnętrznych, kiedy czytam: „gorące pozdrowienia”, a w cieniu obok 35 stopni. Nasz język nie nadąża za zmianami klimatu, tak jak my wszyscy. Czy „zimne” i „mokre” długo jeszcze będzie utożsamiane ze złym? Podobnie jak „ciemność”, którą wciąż tak bardzo chcemy oświecić? Ciemność jest dobra i nas uratuje.

Tęsknię za zimnem w centrum Warszawy. Za cieniem. Za wodą. I za organiczną glebą. Kriofilia – pociąg do zimna, został już zawłaszczony przez język intymnych relacji, oznacza pobudzenie seksualne ze względu na zimno lub zimnymi przedmiotami (np. za pomocą kostki lodu). Ale mamy na szczęście rodzimą zimnolubność. Zimnolub. Podoba mi się też „borealność”.

Zimno, inaczej niż ciepło, przychodzi zazwyczaj z zewnątrz. Ma cechy dotyku, nazywamy je nawet dotkliwym. Zimno pozwala poczuć własne ciało, zarejestrować odsłonięte miejsce, odnaleźć swoje granice. A dzięki temu wyznaczyć jakiś ośrodek świadomości i zebrać myśli. Można żyć w lekkim chłodzie. A ciepło? Ciepło czyni żywe miękkim i rozlazłym. Rozmywa kształty przedmiotów i podaje w wątpliwość twardą fakturę świata. Ciepło nakazuje ograniczenie ruchu, byle nie wytwarzać więcej energii, z którą i tak nic nie da się zrobić. 

Szukam więc zimna w centrum Warszawy. Park Świętokrzyski ledwo zipie, obudowany szczelnie i poddany presji miasta powoli wysycha. Plac Grzybowski zniszczono podczas rewitalizacji, plac Pięciu Rogów to miejsce dla sympatyków nieoczekiwanych zastosowań cementu w schyłkowym kapitalizmie (jakże brakuje tam pomnika betoniarki!). Patelnia przed zejściem do metra skwierczy od na wpół rozebranych ciał ludzi oraz wróbli na granicy wytrzymałości termicznej, grzmi od języków, świata, próśb, przekleństw i wyrywków z Ewangelii. Gdzie więc można udać się w centrum Warszawy po chłód? Do kościoła Świętej Barbary przy Nowogrodzkiej 51.

To tylko pięć minut z Dworca Centralnego, ulicą Emilii Plater. Wokół kościoła przetrwało około dwustu drzew. Są to największe drzewa w tej części miasta. Okazałe dęby, lipy, klony. Szczególnie ujmujących jest pięć wielkich jesionów (od strony ul. Wspólnej), to gatunek, który gdzie indziej ginie na skutek zmian klimatu. Tuż po przekroczeniu furty i granicy drzew nie trzeba już mrużyć oczu, a pachy przestają się lepić: temperatura spada o kilkanaście stopni. Słychać ptaki. Słychać własne myśli. Słychać szeleścień.

W czasie powstania warszawskiego wokół kościoła trwały ciężkie walki, głównie batalionu Zaremba-Piorun. Niemcy wysadzili kościół w 1944 roku, odbudowano go po wojnie. Mur cmentarny, kaplica na dawnym cmentarzu wokół i postument pomnika dziewczyny zwanej jawnogrzesznicą (z Jezusem Chrystusem obok) zachowały wiele śladów po kulach. W niektórych z nich można dziś wypatrzeć kolonie glonów, w innych zahaczył się bluszcz, a w jednej znalazłem pozostałości jakiegoś stawonoga.

Z przyjemnością buszuję w mikroobrazie porostów. Ich ciemne zakamarki i zalistki skrywają doskonałą prawie ciemność. Są misecznice murowe, są złotorosty, jest i orzast. Jak to w Warszawie, towarzyszą im również mchy: szurpek, brodek murowy i zęboróg. Łodyżki mchów cisną się do siebie jak drzewa wokół kościoła: to przystosowanie do magazynowania wody, zwyczajnie chronią ją między sobą. Są przez to żywozielone nawet w czasie upału, zarówno mchy, jak i drzewa.

Malowniczych szczelin dostarcza też architektura ogrodzenia: metalowa palisada na niewysokim ceglanym murku inkrustowanym co kilkanaście metrów kapliczkami drogi krzyżowej. W spoinach cegieł można śledzić dawne drogi mrówek, które powtykały tam w równej linii nasiona glistnika jaskółcze ziele, nerecznicy i brzozy pospolitej. Tak, brzozy chyba też, bo jak inaczej ona, brzoza, wlazłaby tuż pod okap murku? Owszem, mógł wiatr wwiać nasionko na szlak mrówki, znaczony tyloma glistnikami, ale czy to możliwe? Czy możliwy jest taki podmuch? Chłód, który czuć od muru, smakuje jak lekki powiew wiatru.

Parę kroków dalej, na Wspólnej, kilka lip posadzonych w kwadratach gleby pośród gorącego bruku walczy z suszą i gorącem. Liście usychają, a mają pnie zadziwiająco ciepłe jak na drzewa, grzeją dłoń, jakby miały gorączkę. Lipy potrafią odrzucać wierzchołki i obniżać koronę, by dostosować się do zmniejszonej ilości wody, ale potrzebują na to czasu. Być może ta, przy której stoję, została posadzona niedawno, całą energię i zasoby wkłada w dostosowanie systemu korzeniowego do miejskiego gruntu. Dużo lepiej na Wspólnej żyje się robiniom akacjowym: ich korony są żywozielone, gęste. Wręcz kędzierzawe. Choć na niższych konarach i gałęziach też widać młode pędy: znak, że drzewo dąży do obniżenia korony.

Kiedy przyglądam się drzewom, dostaję raz po raz serią twardych decybeli po głowie. Ulica ma własną rozedrganą częstotliwość, która chce wpłynąć na rytm, w jakim pracują moje organy i narządy. Rozrzedzone ciepłe powietrze unosi się, rozpuszczając rzeczywistość jak w wodzie, i zdaje się zbyt rzadkie, by wystarczyć na oddech.

Termometr, który zawsze mam przy sobie, wskazuje 48 stopni Celsjusza w szczelinie asfaltu. Tuż obok zieleni się malutki pomponik mchu. To prątnik. Wciąż żywy prątnik. Rzuca malutki, malusieńki cień.