Przepis na wyrzuty sumienia
Anna-Marija Adomaityte, „Pas de deux”, fot. Pietro Bertora

11 minut czytania

/ Teatr

Przepis na wyrzuty sumienia

Witold Mrozek

Mieszczańska publiczność Zachodu, z Polską włącznie, od dawna płaci artystom za wyśmiewanie i krytykę faktu, że jest mieszczańską publicznością. To esencja teatru politycznego, a może zwłaszcza publicznego – relacja z festiwalu w Santarcangelo

Jeszcze 3 minuty czytania

Mężczyzna karmi piersią młodą kobietę. Kobieta kładzie się na jego łonie. „Karmienie” odbywa się poprzez sztuczny sutek, po drugiej stronie silikonowej rurki jest zbiornik wypełniony sokiem z brzozy. To tylko jeden z rytuałów czułości i troski, jak określa to Samuli Laine – twórca performansu „Nurture”, scenograf z Finlandii i współtwórca kolektywu WAUHAUS. Jesteśmy na festiwalu teatralnym, w niewielkiej bibliotecznej salce w miasteczku Santarcangelo di Romagna, parę kilometrów od Rimini. 

„Nurture” powstało jako performans grany dla jednego widza, a właściwie: osoby współuczestniczącej, biorącej udział we wszystkich zabiegach, które przeprowadza Laine – oprócz „scenografa” w biogramie jest też określenie „facylitator”, a obok karmienia jest chociażby mycie rąk tegoż jedynego widza. Ostatecznie twarde wymogi festiwalowego obiegu sztuki skłoniły twórcę do rozszerzenia widowni. Mogę zatem oglądać „Nurture” z bezpiecznego dystansu – tak jak wolę.

Jednak o mało co nie polizałem artystki na kończącym festiwal performansie „The Cake” Rébekki Chaillon. Francuska czarna performerka o korzeniach na Martynice rok temu przywiozła tutaj mocny „White Washing”, o splocie rasizmu, erotycznych fantazji i przemocy (również ekonomicznej). Tym razem pokazała rzecz także dosadną, ale nieporównywalnie lżejszą. Chaillon robi bowiem z siebie… tytułowy tort. Zjada dzielnie, choć momentami się krztusząc, wszystkie składniki – surowe jajka, surową mąkę, cukier, kawał masła. Powoli i ostentacyjnie, rozmawiając jednocześnie z publicznością. Następnie „piecze” ciasto, czyli w praktyce pali naraz całkiem sporo papierosów. Wreszcie oblana czekoladową polewą, a raczej nutellą ze słodką posypką, Chaillon zachęca do skosztowania wypieku. Kolejni widzowie w cyrkowym namiocie wstają i ośmielają się uszczknąć ustami czekoladę z powierzchni skóry stojącej przed nimi postawnej kobiety. Chcecie mnie spróbować? Smacznego.

Nakarmieni traumą 

Festiwal w Santarcangelo to jedna z najważniejszych imprez teatralnych we Włoszech. Łączy wakacyjno-karnawałową atmosferę ze społeczną krytyką, a także sztukę z południa, północy, wschodu i zachodu. Dyrektorem festiwalu jest od 2022 roku Tomasz Kireńczuk, wcześniej współkierujący Teatrem Nowym Proxima w Krakowie i przede wszystkim Międzynarodowym Festiwalem Teatralnym „Dialog” we Wrocławiu. 

Santarcangelo Festival, 5–14 lipca 2024 roku

Polskie doświadczenia ma za sobą również ukraińska reżyserka, aktorka i choreografka Nina Khyzna. Niedawno w szczecińskim Teatrze Współczesnym Khyzna wystawiła „Powiem ci jutro”, spektakl, w którym na scenie odbyła się sekcja zwłok pokoju, a potem jego pogrzeb. Dziś w „Someone Like Me” przygląda się – tak jak w Szczecinie, z dramaturżką Lyubą Ilnytską – wojennej codzienności i świeżej wojennej traumatycznej pamięci. Łączy choreografię z elementami teatru dokumentalnego. Próbuje odtwarzać na scenie gesty i napięcia pojawiające się w ciałach mieszkańców okupowanych przez Rosjan terytoriów, osób doświadczonych rosyjską przemocą. Jednocześnie w ich imieniu opowiada historie. Gdy mówi o utopii w fantastycznym uniwersum, gdzie przemoc zbrojnych konfliktów zastąpiona została rywalizacją Pokemonów – nie wiadomo do końca, o czyich pokoleniowych doświadczeniach mówi. W strzępach historii snutych przez Khyzną lekkość formy urzeka, i właśnie dlatego przeraża. Albo przynajmniej niepokoi, gdy pomyślimy o ciężarze treści. Może niepokój to i tak najlepsze, co możemy wynieść z festiwalowego przedstawienia, gdy wojenna gehenna sąsiadów wpisana jest w letni włoski plan dnia, między traumy z krajów Azji i Afryki, poranną kawę i popołudniowy aperol? 

Gdy przyjrzymy się biogramom osób artystycznych obecnych w programie włoskiego festiwalu kierowanego przez Polaka, powraca pewien wzorzec. Chodzi o osoby przybyłe z krajów rozwijających się, z terenów dotkniętych kolonialną, ekonomiczną czy wojenną przemocą, zamieszkałe i wykształcone w miastach „starego” Zachodu i robiące tu kariery artystyczne; wypełniające „chłodną”, mniej lub bardziej konceptualną formę „gorącymi treściami”, które, rzecz jasna, muszą nieraz tę formę odkształcić i zmienić. Artyści „stamtąd” karmią „tutejszą”, dostatnią i spragnioną wrażeń publiczność traumą swego miejsca pochodzenia.

fot. Pietro Bertora; od lewej: „Il Mio Fillippino. The Tribe” Liryc Paolo de la Cruz; „The Cake” Rébecca Chaillon; „Someone Like Me” Nina Khyzhna

Jednym z hitów festiwalu był spektakl „Rectum Crocodile”. Jego autor, Marvin M’Toumo, to trzydziestolatek pochodzący z Gwadelupy. Mieszka między Paryżem a Genewą, tworzy zaś gdzieś między literaturą, teatrem a modą. Jego przedstawienie łączy ostentacyjnie schematyczną narrację zaczerpniętą z bajki zwierzęcej, ujmująco ekstrawaganckie kreacje performerek wcielających się w te bajkowe zwierzęta i elementy drag show. Znajdziemy tu kota bez rasy, psa mieszańca, demony czy kakaowe dziecko, symbol kolonialnej przemocy plantacji, defekujące słodkim płynem do filiżanek widzów; znajdziemy przejmujący obraz ucieczki przed przemocą seksualną czy wreszcie – czarne kobiety wyśmiewające biały patriarchat w finale, perliście i brutalnie. Mieszczańska publiczność Zachodu, z Polską włącznie, od dawna płaci artystom za wyśmiewanie i krytykę faktu, że jest mieszczańską publicznością; to esencja teatru politycznego, także – a może zwłaszcza – publicznego. Od niedawna bogaty Zachód płaci także za krytykę faktu, że jest bogatym Zachodem, wziął się stąd, skąd się wziął, i jak utrzymuje swoją pozycję. Zachodnie wyrzuty sumienia to część kulturalnego przemysłu. 

Radykalna próba wyłamania się z tej logiki to „Il Mio Fillippino. The Tribe” (czyli „Moja Filipinka”). Liryc Paolo Dela Cruz jest mieszkającym w Rzymie filipińskim reżyserem filmowym; jego projekt pokazano w kinie. Choreografia najdłuższej części łączącego performans i film przedsięwzięcia to rytmiczne przenoszenie kolejnych plastikowych worków z wielkiej sterty na środku sceny, przy skandowanym w nieskończoność, równie rytmicznym odliczaniu od jeden do ośmiu. Intensywne dźwięki na granicy bólu, zmęczona rutyna przekształcona w spektakl. Co dostajemy poza tym? Skrót historii Filipin w dokumentalnych filmowych migawkach bez tłumaczącego znaczenia zachodniemu widzowi lektorskiego komentarza; śpiew filipińskiej poezji bez tłumaczenia. Dramaturgicznie „Il Mio Fillippino. The Tribe” to wybitnie konsekwentny projekt. Chcesz, widzu, pouczającej, ciekawej historii, która pozwoli ci zajmująco spędzić wieczór? Pragniesz zagłębić się w egzotyczny kontekst? Dostaniesz raczej monotonny zapierdol, taki jak tytułowa „twoja” Filipinka. 

Taniec jak z TikToka 

Z kolei mieszkający w Brukseli Brazylijczyk Bruno Freire sięgnął po twórczość rdzennego amazońskiego pisarza i filozofa Aíltona Krenaka, przedstawiciela wymierającego amazońskiego narodu Krenak, z grupy zwanej przez Brazylijczyków po portugalsku Botocudo. Swoje „Life is not useful or it is what it is” brazylijski artysta odtańczył w dość niezwykłej scenerii – na terenie zamkniętej cementowni w San Michele; dwa lata temu spektakl z migrantami zrobiła w tym miejscu także Anna Karasińska. Freire tańczy do wykładu Krenaka, komentuje go, czasem powtarza frazy słyszane w słuchawce. Porusza się bardzo blisko widzów, ale jego ruch jest także bliski ziemi. Momentami przypomina to tańczone kazanie – w swoich tezach, czy też raczej tezach powtarzanych za Krenakiem, Freire idzie coraz dalej. Współczesna zachodnia wrażliwość ekologiczna nie ma sensu, słyszymy, służy jedynie przedłużaniu życia na planecie, byśmy mogli dalej je konsumować, byśmy mogli z niego korzystać. A sam tytuł przedstawienia, zaczerpnięty z książki Krenaka, mówi przecież o tym, że życie na planecie nie jest do używania. Ale trawestując część tytułu spektaklu Freire’a, jest jak jest. Ruszamy dalej konsumować sztukę. 

Nietrudno z tego, co już napisałem, wywnioskować słusznie, że festiwal Santarcangelo to impreza tyleż teatralna, co taneczna. Choć granice między jednym a drugim obszarem we współczesnych sztukach perfomatywnych dawno się zatarły, to w programie festiwalu znajdziemy też bardziej czyste przejawy tego, co zwykło się nazywać tańcem. I tak Anna-Marija Adomaityte pokazała choreografię na litewsko-szwajcarski damsko-męski duet: to Romane Peytavin i Victor Poltier. „Pas de deux”, wbrew temu, co sugerować może tytuł, nie odsyła wprost do klasycznego baletu. Ekspresyjne twarze Peytavin i Poltiera dalekie są od laboratoryjnej neutralności i baletowego wyestetyzowania. Opis kuratorski obiecywał „współczesne pas de deux, schwytane w przemoc heteronormy” – i coś takiego faktycznie można zobaczyć w spektaklu Adomaityte, Litwinki mieszkającej w Genewie. Kobieta cyklicznymi skrętami tułowia i ruchami głowy sprawia wrażenie, jakby próbowała wyrwać się poza duet; to ona zdaje się energicznie prowadzić, nadawać pęd okrążeniom. Gdy jednak wreszcie wykonują obrót, można odnieść wrażenie, że to tancerz mężczyzna agresywnie wymachuje partnerką. Czytam, że tytuł najnowszej pracy Adomaityte brzmi „TikTok – Ready Choreographies”; coś z krótkiego filmiku faktycznie jest i w „Pas de deux”. Pytanie tylko, czy tego tiktoka trzeba oglądać pięćdziesiąt minut. Ramy teatralnego medium niekoniecznie nadążają tu za swoją zawartością, a przecież mogła być to instalacja.

Ptaki na bicie i ludowy rave

Największy entuzjazm wzbudziły jednak w Santarcangelo dwa spektakle odwołujące się wprost do rave’u, a zarazem zaprzęgające imprezową kulturę, jak to ostatnio robi się i w Polsce, do dźwigania polityczno-społecznych odniesień. Była wśród nich i pandemia COVID-19 – Szwajcar Baptiste Cazaux w „Gimme a Break!!!” ciągle przearanżowywał instalację na scenie i faktycznie miało to w sobie coś z pandemicznej rzeczywistości, z tego, jak nie mogliśmy nigdzie znaleźć sobie miejsca. Ten przenoszący spory ciężar ekspresyjny solowy taniec przełamany został w finale akcentem zaskakująco lekkim – z zaciskającego się kręgu Cazaux wyszedł w energiczny kawałek zagrany w całości na samplach… ptasich treli. Co przywołuje taki ćwierkający bit? Ulgę, tęsknotę za naturą, ucieczkę w sztuczne światy, a może wszystko to jednocześnie?

Z kolei Lisa Vereertbrugghen, tancerka po amsterdamskiej szkole SNDO i zarazem antropolożka badająca kulturę techno, w „While We Are Here” z czterema innymi performerkami (Claire Godsmark, Taką Shamoto, Eimi Leggett i Castélie Yalombo Lilonge) tradycyjne ludowe rytmy zderzyła z elektroniką i klubową ekstazą. Efekt – pozbawiony narracji czy wyrazistego statementu – jest porywający. Czasem ludzie chcą po prostu tańca.