GMINA CENTRUM: Odgraniczenie
Dzięki odgraniczeniu możemy trwać w poczuciu, że przestrzeń, w której żyjemy, właściwie z niczym nie graniczy. Gdy się odgraniczymy, nie widać już nawet granicy
Na niezłe i na gorsze, granice są w naszym życiu po prostu wszechobecne. Wytyczamy je wokół siebie sami lub wytycza się je za nas. Niektóre są nieodzowne i zbawienne, bo tworzą przestrzeń, gdzie może coś się wydarzyć lub gdzie po prostu możemy żyć po swojemu. Niektóre są dusicielskie, bo życie utrudniają lub czynią całkiem niemożliwym. Inne są dobroczynne dla jednych, a niszczące dla innych, niektóre znów okazują się po trosze takie, a po trosze śmakie dla najzupełniej tych samych. Obszary gmin naszych – tych najmniejszych i tych bardziej wielgachnych – wykrawane są granicami z bezgminnego ugoru i nie mogłyby bez nich istnieć.
Ale granica to niedokładnie to samo co odgraniczenie. Kilkanaście kilometrów od granic gościnnego skrawka ziemi, na którym właśnie się rozsiadłem, rozpoczyna się granica strefy przygranicznej, gdzie do swoich granic dociera sławetna polska gościnność. Spokój i samozadowolenie, w których się teraz moszczę, uwarunkowane są nie tylko istnieniem tych granic, lecz także moim od nich odgraniczeniem. To znany paradoks: kiedy wypieram coś poza granice swojej świadomości, nie mogę być świadomy, że to robię, wówczas bowiem wciąż będę miał świadomość tego, co wypieram, a zatem wyparcie nie będzie skuteczne. Zdarza się więc, że gdy wytyczam granicę, muszę równocześnie zapomnieć o tym, że ją wytyczyłem, a przynajmniej zapomnieć o takim czy innym jej znaczeniu. Muszę się od tej granicy, za przeproszeniem, odgraniczyć czy też muszę odgraniczyć ją od swojej świadomości, bo czasem tylko taka odgraniczona, wzięta w nawias granica może spełniać swoje funkcje. Czasem po prostu nie mogę o niej wiedzieć albo nie mogę o niej wiedzieć wszystkiego.
Dzięki takiemu odgraniczeniu możemy trwać sobie w poczuciu, że przestrzeń, w której żyjemy, właściwie z niczym nie graniczy, a już na pewno – z niczym przykrym dla oka. Inaczej mówiąc: gdy się odgraniczymy, nie widać już nawet granicy. Wówczas jednak mechanizmom odgraniczenia podlega też często coś równie ważnego, a mianowicie nasze sekretne związki z tym, co za granicą, nasza zależność od tego, co po drugiej stronie. Spokój, w którym się moszczę, możliwy jest nie tylko dlatego, że inni zostają za granicą lub na granicy – a ja się od niej odgraniczam – lecz także dzięki temu właśnie, co takiego się za rozmaitymi granicami dzieje. Zaświadczają o tym choćby moje zdumiewająco tanie gacie, szyte z niskopłatnym zapałem za siedmioma granicami.
O tych niby dobrze znanych, a jednak wciąż jak najuporczywiej nieprzyjmowanych do wiadomości warunkach naszego niezbyt świętego spokoju, o odgraniczeniu granic i odgraniczaniu naszej więzi z tym, co za granicą, myślę nieco częściej od czasu niedawnej rozmowy z Em. Choć Em pracuje dla pewnej globalnej organizacji, której dzieje są paskudne, dzisiejsze postępki – szemrane, a fundamentalne założenia ideowe – z gruntu błędne, sama Em jest po prostu wspaniała, a jej ofiarność wobec innych ludzi budzi wyłącznie mój podziw. Widujemy się mniej więcej raz na rok, chyba że Em ratuje akurat jakiś świat lub oddaje się podejrzanym praktykom właściwym swojej organizacji.
Tym razem spotkaliśmy się nieopodal zamkniętej bramy uniwersytetu, która ostatnio stała się skądinąd figurą dosyć przykrego odgraniczenia. Przez kilka tygodni, w sposób mniej lub bardziej udatny, grupa młodych obywateli Gminy Centrum próbowała podjąć rozmowę na temat wojny toczącej się na pewnym odległym kawałku ziemi, posiekanym granicami w sposób przekraczający możliwości intelektualne naszych najwybitniejszych topologów. Ponieważ na ich obozik rozbity w kąciku mało kto zwracał uwagę, młodzi obywatele zaczęli – o zgrozo – blokować bramy wjazdowe owej prześwietnej placówki edukacyjnej. Łamiąc jedno z nielicznych tabu życia akademickiego, naczelny klucznik uniwersytetu ściągnął dziarską brygadę Bardzo Zbrojnych Wojów, którzy ochoczo wymietli żackie tałatajstwo. Następnie bramy uczelni zawarto, tak byśmy nadal żyli sobie w błogim odgraniczeniu.
Em wróciła właśnie z Afryki. Nie miała dobrych wiadomości. Cóż, nie od dziś wiadomo, że stosunek Europy do tego kontynentu przywodzi na myśl dowcip o zarzygańcu. Znacie? Siedzi kobieta w tramwaju, nad nią kiwa się facet, ewidentnie napity. Tramwajem huśta, facet słania się coraz zamaszyściej, na dodatek wszystko wskazuje na to, że wnętrznościami jego poczęły już wstrząsać siły nieczyste a niepohamowane. Kobieta co i rusz zerka na niego z niepokojem, ale brak jej determinacji, by tak po prostu wstać i się przesiąść. Błąd. Gdy zewnętrzne moce tramwajowej trząchaniny wchodzą naraz w diaboliczne przymierze z wewnętrznymi siłami niedotrawionej udręki, dochodzi do nieuchronnej eksterioryzacyjnej katastrofy. Kobieta wybucha mieszaniną rozpaczy i gniewu. Facet, jakoś oklapły, ale i ukojony, patrzy na nią wyniośle i cedzi z pogardą: „Cicho siedź, ty zarzygańcu”.
Owszem. Ale rzecz nie sprowadza się przecież do wzgardy wobec tych, którym wcześniej zrobiliśmy z kontynentu jesień wszystkich epok świata za jednym zamachem. Em, która wcześniej pracowała w więzieniach rozsianych po gminach naszych krajowych, zawsze chciała dotrzeć do miejsc, gdzie jest jeszcze gorzej. No to się udało. Przez kilka miesięcy pracowała w Gomie. Tych, którzy – podobnie jak ja przed rozmową z Em – nie wiedzą, co to Goma, spieszę poinformować, że idzie o miasto na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga.
W tym regionie już od lat toczy się krwawa wojna domowa między siłami rządowymi a siłami partyzantki, tzw. ruchu M23, wspieranymi potajemnie przez Ruandę, z którą DRK w tym regionie graniczy. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o surowce. Dokładniej o kobalt i koltan, bardzo przydatne w elektronice (koltan podobno hula w smartfonach). Jako człowiekowi nieuczonemu w piśmie planetarnego szaleństwa trudno mi się w tym połapać, ale wedle Em samo trwanie konfliktu sprawia, że globalniejszym graczom łatwiej robić Kongijczyków w szpotawego konia, wydobywać te cudeńka w najlepsze i czerpać zyski.
Jak się okazuje, także i nasz zespół gmin żałośliwych macza w tym kociołku swojego zaropiałego palucha, bo nie dalej jak parę miesięcy temu pewien Andżej odwiedził Ruandę i – ku zrozumiałemu oburzeniu Kongijczyków – podpisał umowę na handelek polskimi giwerami, które teraz będą mogły trafić w łapki chłopaków z M23. Ręka do góry, kto o tym słyszał. Po rozmowie z Em próbowałem się trochę w tej kwestii douczyć, to i owo wygrzebałem, ale ostatecznie nie zdołałem rozeznać się w plątaninie internetowych doniesień o różnym stopniu wiarygodności i aktualności. Finały poszczególnych faz konfliktu wpadały na początki faz następnych. Winni okazywali się ci lub tamci. Gdzieś pisano uspokajająco, że tzw. społeczność międzynarodowa jednak coś w tej sprawie robi, gdzieś, że doszło do zawieszenia broni, gdzieś, że jest lepiej i że wyrażamy nadzieję. Jak mówi Iksik: „Może i tak, ale chyba nie”.
Em pracowała w ośrodku dla dzieci prowadzonym przez jej szemraną instytucję. Jeśli dobrze rozumiem, otoczona przez rebeliantów Goma stanowi strefę bezpieczeństwa chronioną kordonem wojsk rządowych, a sam ośrodek przypomina po trosze małą fortecę z własnym ochroniarzem. W środku tego podwójnego kręgu granic toczy się chyba zupełnie przyzwoite szkolno-internatowe życie. Ze zdjęć, które pokazywała mi Em, szczerzyły się paszcze wesołych ancymonków obsiadających moją przyjaciółkę lub ganiających po korytarzach ośrodka. Poszczególne wzory na ubraniach miały oznaczać przynależność do jednej z poszczególnych grup, które pełnią funkcję zastępników bezpowrotnie utraconych rodzin. Na kilku zdjęciach dzieciaki błaznują z żołnierzami sił międzynarodowych, których wizyta wszakże – jak dopowiedziała Em – została zbojkotowana przez lokalne pracownice ośrodka: jak w wielu miejscach, błękitne hełmy mają tam bardzo złą prasę. Hiszpańscy żołnierze wyglądali sympatycznie i radośnie. Cieszą się, tłumaczyła Em, bo za chwilę wracają do domu. Nikt tam nie wytrzymuje dłużej niż rok.
Em to twarda babka. Wystawia się na najtrudniejsze doświadczenia. Dotychczas jej historie kończyły się zazwyczaj happy endami: temu udało się pomóc, z tamtą przynajmniej pogadać. Tym razem było inaczej. Pierwszy raz słyszałem, że Em mówi o bezradności. „W sumie jestem zadowolona, że tam byłam, bo teraz wiem, jak jest”. Jakoś nie udało jej się wykrzesać bardziej pozytywnego podsumowania całej eskapady. Poruszony niezwyczajnym dla niej przygnębieniem, dość bezmyślnie zagrałem standardowym tekstem w stylu: „No ale dałaś im parę miesięcy fajnego dzieciństwa”. Nie podjęła tej nieprzekonującej melodii. „Sto procent tych chłopców będzie walczyć w którejś z armii, sto procent tych dziewczynek zostanie zgwałconych”, powiedziała. Tam, na miejscu, była w trybie zadaniowym. Teraz myśli bez końca o tym szczególnie jej bliskim chłopcu, który jopił się w obiektyw na kilku zdjęciach, i o krzykach kobiet gwałconych pod murami ośrodka, tuż za granicą bezpiecznej przestrzeni, które słyszała, biorąc prysznic. Od tego nie da się odgraniczyć.
Iksik mówi, że jak nie można nic zrobić, to przynajmniej trzeba wiedzieć, jak jest. Iksik mówi, że mimo wszystko nie potrafi nie mieć nadziei. Iksik pyta, czy to nienormalne, że kiedy w tłumie ludzi protestuje przeciw czemuś bardzo złemu, to trochę zapomina o złym i cieszy się tłumem. Nie, Iksik, to chyba nie jest nienormalne. Ja też tak mam. Ale nie wiem, czy to coś zmienia. Mam nadzieję, że tak.