SEZONY: Lipiec
Zapomnieliśmy o drzewach, zanim zdążyliśmy nazwać związane z nimi zjawiska. Kwitnienie, listnienie, owocowanie to za mało
Gdyby dęby rosnące naprzeciwko SGH umiały mówić, usłyszelibyśmy jęki, westchnienia i prośby o wodę. Podobnie kasztanowce i topole wzdłuż dawnych budynków SGGW przy Rakowieckiej czy też klon jesionolistny na międzytorzu przed przystankiem tramwajowym Metro Pole Mokotowskie. Obłożyliśmy je betonem, odcięliśmy od wody, a wokół zbudowaliśmy wyspę ciepła. Zmieniliśmy klimat, w którym dorastały. Warszawa jest pełna liściastych i iglastych jeremiad, których nikt nie słyszy. Tymczasem kończy się epoka wielkich drzew.
To największe żywe organizmy, z jakimi obcujemy na co dzień. Białodrzew, sokora, brzost. Brzęk, robinia, paklon. Nie poznaliśmy ich języka, ślepi na oczywiste znaki: usychające pędy wierzchołka, odrosty z pnia, przebarwienia na obrzeżach liści. Zapomnieliśmy nawet ich nazw, sprowadzając je do jednego słowa: „drzewo”. Tymczasem to jesionoklon, trześnia albo grab. Wiemy, że żyją jak my, że płynie w nich fizjologia, którą odzwierciedla na zewnątrz ta ich niepowtarzalna anatomia. Dotykamy ich, niektórzy się przytulają. W literaturze drzewa szepcą albo mówią. W języku umierają, nigdy nie zdychają. Trzmielina, rokitnik, grusza polna.
Zapomnieliśmy o drzewach, zanim zdążyliśmy nazwać związane z nimi zjawiska. Kwitnienie, listnienie, owocowanie to za mało. Korona, pień i korzenie? To zaledwie początek. Nie nazwaliśmy choćby pewnych szczególnych przejawów świerkowości. Na przykład zdziwienia na widok świerka. Świerkostan? Świerkotanie serca? Świerkosz. Uświerknąć znaczy uschnąć, ale język na pewno stać tu na więcej, a wiemy przecież, że nienazwane nie istnieje. Wciąż nie rozróżniamy rodzajów cienia różnych gatunków drzew i krzewów, zadowalając się półcieniem, światłocieniem i podcieniem. Brak słów na części pnia, poza odziomkiem i nasadą korony. Jednym hasłem podsumowujemy tysiące rodzajów otworów, jakie powstają w drzewie dzięki grzybom i dzięciołom: dziupla. Zredukowaliśmy bogactwo ryzosfery do skromnego rzeczownika: korzeń.
Szeleścień, głogostan, podcienie. Szeleścień zauważyła i nazwała Julia Fiedorczuk, oznacza jednoczesne przeżywanie szelestu i cienia drzewa liściastego. Głogostan, czyli zachwyt kwitnącymi głogami, opisał nam Jerzy Harasymowicz w wierszu „Głogi”. Podcienie to stare polskie słowo na miejsce pod koronami. Są inne. Wielkodrzew, drzewon i wiszary. Smocza łuska, brewki i oczka. Przypominanie sobie tych starych nazw jest jak niespodziewany odrost korony morwy po bezsensownym ogłowieniu przez radę osiedla czy inny zarząd zieleni.
fot. Kate Bezzubets / Unsplash
Powstały też enttuzjazm, dendropolis, subdermium. Świerkosz – ktoś, kto lubi świerki. Dębosz – ktoś, kto lubi dęby. Sośnierz – ktoś, kto ceni sosny. Naukowcy dali nam dendrotelmę, arboryści zrostek. Ale to tak mało, by opowiedzieć drzewa. Jesion, wiąz i buk. Bo jak nazwać sferę końców gałązek na świerku, jodle czy sośnie, gdzie tylko tak lekkie ptaki jak mysikóliki, 4 gramy na skrzydłach, potrafią się utrzymać? Jak nazwać figurę, jaka powstaje po połączeniu końców gałązek? Ten obszar otulający, opasujący, okalający koronę, na skraju którego poruszają się owady, a w którym polują nietoperze? Karlik, gacek czy nocek? Arboreola? To raczej rodzaj pojedynczej orbity wokół korony drzewa. Dendrosfera? Jest zbyt idealna, kulista, radialna. Egzodermium? Egzodendrium? Egzofolium?
Nie mają zębów jadowych. Nie mają żądeł. Kłów, pazurów i szponów. Choć grusza polna, robinia, glediczia coś tam mają, dla samoobrony. Drzewa są jednak gościnne, tak otwarte, że nie sposób ich zamknąć. Nie da się zamknąć korony albo podcieni. Roślinny filozof Michael Marder zauważył więc nową etykę, etykę roślinności. Etykę topoli białej, czarnej i szarej. Wyraża ją na przykład transkorporealność, czyli urzeczywistnianie się drzewa daleko poza jego organizmem i obecność innych organizmów w nim samym. Ta realność to zapraszanie grzybów, w glebowej mikoryzie bądź w wysokich dziuplach. Maślaka, żółciaka, łuskwiaka. Chrząszczy w próchnowiskach. Pachnicy, ciołka, kwietnicy. Pszczół w martwych konarach: zadrzechni fioletowej, porobnicy drewniarki czy zadrzechni czarnorogiej. Granica między drzewem a światem jest rozmyta w innych bytach. Jest chyba procesem, nie miejscem. Olsza, wierzba, brzoza. Na olszy hurmak, w wierzbie zgrzypik twardokrywka, w brzozie ogłodek.
Marder mówi też o heteroczasowości roślin drzewiastych. Drzewa korzystają z czasu innych. Osika, jawor, orzech. Korzystają z czasu danego im przez słońce. Przez deszcz. Przez zapylacze. Wiatr. Same nie mogą się przemieścić, by to wszystko znaleźć, więc żyją trochę cudzymi temporalnościami, cudzymi życiami, czasami. Tak przynajmniej rozumiem kruszynę, trzmielinę, wiśnię. Są na wskroś inne. Kiedy ziarno pyłku pada na znamię słupka. Kiedy robi to murarka, zadrzechnia, kiedy nożycówka.
fot. Michal Theofilopoulos / Unsplash
Myślę o tym wszystkim, odwiedzając robinię akacjową na Włochach, przy przystanku Ryżowa. Lipy przy Metrze Centrum. Klon srebrzysty, do niedawna pełen dzięciołów i sikor, na placu Inwalidów (ten przy pomniku I Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka).