Nie znam się na zakresach definicyjnych imprez artystycznych. Może to dlatego, że nigdy żadnej nie organizowałem? Nie byłem nawet wolontariuszem, tą dzielną osobą, która przez sześć godzin siedzi na niewentylowanym poddaszu i pilnuje wystawy, kiedy do środka wdziera się tropikalny skwar. Moja szkoła życia to przy tym żłobek: próbowałem zmieścić cały miesiąc w jednym upalnym popołudniu. No i jeszcze musiałem myśleć o definicjach.
A te mają kapitalne znaczenie, bo krakowski Miesiąc Fotografii znajduje się obecnie w stanie rekonstrukcji. Minęły trzy lata, odkąd na łamach „Szumu” Agata Pyzik krytykowała festiwal za bezzębność, a jego instytucjonalnego partnera – za czysty oportunizm. Kontekstem był skandal wokół wystawy głównej: na zorganizowanej w Cricotece „Powadze sytuacji” kuratorka Agnieszka Rayss pokazała „Banery z placu Wilsona” Krzysztofa Powierży, kolaż z transparentów zebranych po warszawskim Strajku Kobiet. Wiadomość o antyrządowych hasłach w jednej z flagowych krakowskich instytucji miała oburzyć PiS-owskiego wojewodę, a Rayss, poddana naciskom „apolitycznej” dyrekcji Cricoteki, zamiast cenzurować wystawę, podjęła decyzję o jej zdjęciu. Organizatorzy festiwalu, Joanna Gorlach i Tomasz Gutowski, nie zdecydowali się – co akurat dość zrozumiałe – na dalsze eskalowanie konfliktu i cała akcja zakończyła się finałem w formie polubownego statementu.
Miesiąc Fotografii 2024 w Krakowie
Afrotopie. Wschód – Zachód, Zachód – Wschód, kuratorzy: Amy N. Muhoro, Malaika Nabila, Witek Orski, Pałac Potockich, do 1 września 2024
Sekcja ShowOFF, różne lokalizacje, do 21 lipca 2024
Sekcja Fringe, różne lokalizacje, różne czasy trwania wystaw
Wystawy gościnne, różne lokalizacje, różne czasy trwania wystaw
„Zostaliśmy pozbawieni in spe możliwości jakiejkolwiek dyskusji i nie ma wątpliwości, że źle się stało” – oceniała Pyzik. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to niestety jeszcze gorzej: chodzenie na kompromisy z PiS-owskim aparatem cenzurującym sztukę przynosiło wymierne korzyści tylko tym, których ten aparat wcześniej namaścił. Cała reszta podejmowała wysiłki zupełnie nadaremno. Na początku obecnej dekady prawicowy marsz przez instytucje kultury osiągnął swoje apogeum i właściwie każda inicjatywa o mniej lub bardziej liberalno-krytycznym programie mogła z dnia na dzień wpaść pod ministerialną brzytwę. Polubowność nie zdołała ochronić Miesiąca Fotografii przed utratą dotacji z MKiDN. Jubileuszowa 20. edycja odbywała się jeszcze w starej formule, ale plakatom na mieście i postom w mediach społecznościowym towarzyszył hasztag #ostatnitaki
Nikt tu nie ściemniał: w maju 2023 roku, zamiast wydawać fantomową kasę na potlacz dla świata sztuki, organizatorzy MF wydali zwięzły komunikat. Ogłoszono, że festiwal wypisuje się z kultury festiwalozy i przechodzi w tryb działalności całorocznej, której podsumowaniem będzie biennale w latach nieparzystych. Bez cienia żalu żegnano się z przeładowaniem, nieprzystępnością, zasuwaniem jak dzikie koty i wszechobecnym chaosem organizacyjnym.
„Afrotopie”, Wiliam Malawi, fot. dzięki uprzejmości artysty
I ja też żegnałem to wszystko bez żalu – prawdą jest, że formuła tysiąca rozproszonych wystaw to nie tylko wyzwanie dla organizatorów, ale przede wszystkim dla widzów. Odwiedzając w tym roku Kraków, brałem więc grubą poprawkę na przeszłe i obecne problemy Miesiąca Fotografii oraz na jego nowe, wpisujące się w praktykę hamowania i uspokajania nadprodukcji wizualnej, ambicje. Biorę tę poprawkę i teraz, kiedy piszę ten tekst z poczuciem, że póki co miejsce starego chaosu zastąpił nowy chaos.
Na najbardziej podstawowym poziomie chodzi o niespójność definicyjną, czyli w pewnym sensie także – tożsamościową. Bo skoro Miesiąc Fotografii wciąż tytułuje się miesiącem, to skąd te wszystkie programowe skróty? Trzy podstawowe „moduły” pozostały bez zmian: możemy oglądać wystawę centralną (prezentacje pomysłów sześciorga szczęśliwców wyłonionych w otwartym naborze do sekcji ShowOFF) oraz podsumowanie projektu Fringe (całorocznej platformy łączącej studentów kilku polskich uczelni artystycznych). Problem zaczyna się natomiast w momencie, kiedy podejdziemy do MF na starych zasadach – przyjedziemy na biennale po siódmym lipca i trafimy na puste miejsca po już zdemontowanych wystawach. Tak było z Fringe’em – w końcu jedną z flagowych produkcji Miesiąca – który wisiał w dawnym budynku Poczty Głównej nieco ponad tydzień. W ogóle większość programu MF upchnięto w dwóch weekendach – ostatnim czerwcowym i pierwszym lipcowym – a centrum festiwalowe działało zaledwie przez dziesięć dni.
„Afrotopie”, Stephen Tayo, fot. dzięki uprzejmości artysty
I nie piszę tego z jakiejś wielkiej potrzeby czepiania się ludzi i instytucji – zdaję sobie przecież sprawę, że zapowiadana „defestiwalizacja” musiała przynieść jakąś formę rozładowania napakowanego programu. Komunikacyjnie coś tu jednak nie pykło, szczególnie z perspektywy osoby, która nie siedzi w branży, nie monitoruje pantoflowej poczty towarzysko-instytucjonalnej i na wystawę zamierza wejść niejako z ulicy, zachęcona plakatem czy polecajką znajomego. W takim kontekście już te pierwsze, najbardziej powierzchowne etykietki budują szerokie oczekiwania widzek i widzów – skoro mówicie „miesiąc”, to właściwie dlaczego zamykacie po tygodniu? A jeśli słusznie rezygnujecie z przebodźcowania, to skąd w ogóle pomysł, że ktoś będzie chciał brać udział w tygodniowym maratonie po najważniejszych punktach programu?
Punktualnie i ambitnie przedstawia się za to koncept wystawy centralnej (otwartej nie przez miesiąc, ale aż do września) „Afrotopie. Wschód–Zachód, Zachód–Wschód”. Tomasz Gutowski do realizacji projektu zaprosił Witka Orskiego, a ten wyszedł z bardzo słusznego założenia, że na kolejne wystawy o sztuce Afryki wyprodukowane pod okiem białych osób kuratorskich nie ma dzisiaj w Polsce miejsca, i do współpracy zaprosił pochodzącą z Kenii Amy Muhoro oraz Malaikę Nabilli z Togo. Tak uformowany zespół zawęził pole researcherskiego działania do Afryki Subsaharyjskiej, odrzucił spojrzenie postkolonialne i skupił się – co dość oczywiste, a u nas wciąż przyjmowane z rodzajem tępego zdziwienia – na Afryce nie jako kontynentalnym monolicie, ale bardzo zróżnicowanym tyglu kulturowym, społecznym i politycznym. Nie ma tu więc „fotografii afrykańskiej”, bo – jak czytamy w tekście kuratorskim – taki „uogólniony konstrukt nie istnieje”. Są natomiast obrazy osiemnaściorga osób artystycznych, które wywodzą się z różnych kontekstów i poruszają bardzo różne tematy, od życia lokalnych społeczności aż po bardziej uniwersalne i abstrakcyjne: miłość, wolność, wspólnotę czy duchowość.
Całej tej arcybogatej prezentacji patronuje tytułowa afrotopia: pojęcie ukute przez senegalskiego filozofa Felwina Sarrę i związane z postulatem, żeby afrykańskie społeczności przestały inwestować całą energię w nieustanne rozliczanie przeszłości i zaczęły projektować przyszłość w oparciu o obecne zasoby społeczno-kulturowe. Zespół jak powiedział, tak zrobił, bo w zasadzie tylko dwie zaproszone artystki – Melanie Issaka i Mbali Dhlamini – odwołują się do historii kolonialnych w sposób otwarty. Ta pierwsza, w serii zdjęć „Odbitka: Czarna skóra, biała maska”, zainspirowanych słynnym esejem Franza Fanona, stopniowo umieszcza swoje ciało za płótnem z odciśniętym białym konturem, żeby na końcu się zza niego wyłonić – choć tylko częściowo. Z kolei Dhlamini korzysta z archiwaliów: cyfrowo przetwarza XIX-wieczne kolonialne portrety senegalskich kobiet i na pierwszy plan wysuwa to, co w istocie interesowało białych portrecistów – nie czarne ciała, lecz tradycyjnie barwione, drogie tkaniny indygo. W towarzyszącym wideo artystka odtwarza starą praktykę barwienia, a zdekonstruowane archiwalia można uznać zarówno za symbol zawłaszczenia kulturowego, jak i wyraz kulturowej dumy.
„Afrotopie”, fot. Salomon, dzięki uprzejmości artysty
A ta ostatnia – zgodnie z postulatem – zdecydowanie dominuje. Sam mam w tym kontekście przemożną chęć skorzystania z najbardziej powierzchownych tropów wizualnych (co, zastrzegam, będzie działać tylko na korzyść wystawy). „Afrotopie” są po prostu radykalnie barwne, wypełnione chromatyczną intensywnością, która w kilku miejscach może człowieka doprowadzić do przyjemnego obłędu. W queerowych cyklach Williama Malawiego i Kibe Nduni pastelowy szał rozlewa się na całe pomieszczenie potęgowany liczbą i rozmiarami odbitek; surrealistycznym miksem modowej awangardy, swagu i tradycji; ale także – nie łudźmy się – pięknem czarnej skóry. Nikt – ani artyści, ani kuratorki – nie próbuje tutaj udawać, że różnica nie istnieje i że odwiedzający krakowską wystawę – w większości biali Polacy – nie będą myśleć i patrzeć przez jej pryzmat. Afroutopijność zakłada afirmację, estetyzowanie, budowanie pozytywnej siatki skojarzeń, stałe ewoluowanie stylu, co chyba najlepiej uchwyciła nigeryjsko-brytyjska artystka Ayomide Tejuso (posługująca się także pseudonimem Plantation) w tekście komentującym jej prace: chodzi o pilną potrzebę tworzenia nowej kultury wizualnej Czarnych. Takiej, która byłaby gęstwiną obrazów z bardzo różnych porządków – popkultury, mediów społecznościowych, indywidualnych doświadczeń, szaleńczych poszukiwań formy.
I to łaknienie sprawdzenia, przetestowania różnych możliwości, jakie daje praca z obrazem, jest kolejną dominantą „Afrotopii” (choć organizatorzy twierdzą, że to jedna z najbardziej „klasycznie fotograficznych” wystaw głównych w historii Miesiąca). Fotografie bywają tutaj mocno przetworzone, poskładane z wielu warstw, kolażowe. Kenijski artysta Shitanda tworzy surrealistyczne, zwierzęco-ludzkie portrety skondensowanej czarności, Mathew Matete czerpie z westernowej wizualności i kina Nollywood, a cykl „Nie nasze na zawsze” Margaret Ngigi wdziera się na jedną ze ścian niczym gąsienica z różnokolorowych, nanizanych na sznurek paciorków. Fantastyczne są zdjęcia Stephena Tayo z Lagos, który ubiera swoich modeli w stroje z bazarowych rupieci i miejskich odpadków. Ghański fotograf Carlos Idun-Tawiah korzysta z podobnej twórczej taktyki, co kiedyś Zbigniew Libera – grzebie w archiwach, szuka starych fotografii i na ich podstawie tworzy fikcyjne opowieści, alternatywne wersje historii swojego kraju.
Można się oczywiście zastanawiać, czy to dobrze, że wystawa rzadko wchodzi na delikatne terytoria polityki. O problemach z nacjonalizmem i fundamentalizmem religijnym mówią w zasadzie tylko – i to w bardzo enigmatyczny sposób – prace Solomona Kyalo i Sackiteya Tesy Mate-Kodjo. Najbardziej przemyślanym projektem konceptualnym jest natomiast instalacja Jamesa Muriukiego, artysty już uznanego w globalnym art worldzie, który w „Punkcie stycznym” bada zależności między porządkiem architektonicznym a porządkiem klasowym w stolicy Kenii, Nairobi. Takie miały być jednak „Afrotopie” – skupione na afirmowaniu subsaharyjskiej wizualności, a nie na wyzyskiwaniu jej potencjałów krytycznych. I ja ten pomysł przyjmuję, szczególnie że wystawa zmaga się z problemami natury aranżacyjno-produkcyjnej, które są raczej pokłosiem szerszych problemów z nową formułą Miesiąca Fotografii.
„Afrotopie”, fot. Shitanda, dzięki uprzejmości artysty
Pierwsze schody zaczynają się w momencie, kiedy chcemy poznać idee stojące za poszczególnymi pracami. Kod QR zeskanowany smartfonem odsyła nas do strony internetowej Miesiąca, gdzie panuje nadzwyczajny chaos. Niektóre teksty wyglądają tak, jakby na szybko przetłumaczył je chatbot, inne nie zostały przełożone na język polski w ogóle; znajdziemy tutaj zarówno kilkuzdaniowe, niewiele mówiące opisy, jak i potężne, poprzetykane „kuratorskim bełkotem” elaboraty, przez które naprawdę bardzo trudno jest przebrnąć. Rozumiem chęć oddania głosu samym artystkom i artystom prezentowanym na wystawie, ale mimo wszystko ktoś powinien zadbać o porządne zredagowanie i ujednolicenie tych tekstów, bo zwykła widzka – nawet jeśli nie istnieje i jest tylko konstruktem pojęciowym – niewiele będzie w stanie uszczknąć z chaosu i wyrastających znienacka ścian nieprzejrzystej terminologii.
Druga sprawa wiąże się z problematycznością samej przestrzeni wystawienniczej. O tych istotnych trudnościach w całkiem przekonujący sposób opowiadali Gutowski i Orski na antenie Radia Kraków, jednocześnie zachwycając się projektem aranżacji autorstwa Bartka Buczka – drewnianymi ekostelażami z materiałów pozyskanych z rozebranej wiejskiej dzwonnicy, na których rozwieszono prace i towarzyszące im batiki. Biuro Fundacji Sztuk Wizualnych, organizatora Miesiąca, mieści się od pewnego czasu w Pałacu Potockich przy Rynku Głównym i ma do dyspozycji galerię w średniowiecznych piwnicach budynku – to zresztą ta sama przestrzeń, w której do niedawna wystawy organizował Bunkier Sztuki. Kiedy jednak nie zna się tych wszystkich kontekstów – a nie zna się, gdyż organizator nie zadbał o ich przejrzystą komunikację w swoich kanałach – istnieje poważne ryzyko, że „Afrotopie” będą oglądane przez klisze wizualne. Choćby te najbardziej oczywiste: konieczność zejścia do kazamatów, zbudowanych z czerwonej cegły zimnych lochów, konotuje nie tylko skojarzenia z kolonialną historią Afryki, ale też z wizualnym porządkiem ukrywania – piwnica bywa przecież magazynem na rzeczy niechciane, odrzucone ze wstydem czy w danym momencie nieużyteczne. To rupieciarnia, co w połączeniu z surową dekoracją Buczka odpala jeszcze jeden stereotyp – Afryki jako przestrzeni zdominowanej przez prowizoryczność, tandetę, biedę czy estetyczną „drugorzędność”. Miejsca, do którego biały człowiek deleguje wszystko to, czego nie chce widzieć u siebie w domu – na czele z odpadami komunalnymi generowanymi przez hiperkonsumpcję późnego kapitalizmu.
Rzadko to mówię, ale akurat „Afrotopiom” bardzo dobrze zrobiłby krytykowany ze wszystkich stron klasyczny white cube – na takim tle zarówno aranżacja, jak same ultraintensywne fotografie po prostu wyglądałyby lepiej. Za to w średniowiecznych piwnicach bez problemu dałoby się pomieścić część wystaw tegorocznego ShowOFF-u. A te są jak zwykle niezłym przekrojem przez tematy i formy, które dzisiaj najbardziej rajcują młode osoby artystyczne pracujące z fotografią. Znajdziemy wśród nich metarefleksje nad materialnością obrazów (proces rozkładu odmiennych porządków wizualnych na wystawie „Listen Like Thieves” Yasmin Nebenführ), marzenia pokolenia Z o ludzkości wyemancypowanej z przymusu pracy („Wczesna emerytura” Gabrieli Marciniak) czy szczere próby oddania wizualnej rzeczywistości osoby zmagającej się z demencją („Fragment... ja” Marty Wojnarowskiej).
„Afrotopie”, fot. Plantation, dzięki uprzejmości artysty
Szczególną frajdę sprawiły mi natomiast efekty warsztatów zinowych zorganizowanych przez Zdulsky („Laboratorium dzikich kwiatów”). Powrót fascynacji ideą DIY i dowartościowanie oddolnych, całkowicie bezpretensjonalnych praktyk artystycznego przetwarzania obrazów rojących się w mediach społecznościowych to coś, co od pewnego czasu obserwuję u przedstawicieli młodszych pokoleń, a także – w intensywnej zinotwórczej działalności osób mi bliskich. Średniowieczne kazamaty – to byłaby bez dwóch zdań doskonała przestrzeń dla laboratoryjnych zinów, z których wiele korzysta z lochowej estetyki goblin core’u. Ceglane ściany sprawdziłyby się także jako tło dla starożytnej czerwonej skrzynki na listy z instalacji „Pozdrowienia ze wsi” Angeliki Gad. Artystka odwraca pewien bardzo ostatnio popularny gest – tutaj to my mamy słać kartki do wsi, a nie wieś przychodzić do nas i prezentować się jako fascynujący materiał badawczy do kolejnej książki o ludowej historii Polski. Tylko czy Gad bierze pod uwagę prawdopodobieństwo, że wieś może sobie nie życzyć takiej formy kontaktu z miastem? I że właściwie nie ma szans na te „pozdrowienia” odpowiedzieć?
I tak, w tym miejscu powinna się pojawić relacja z wystawy podsumowującej Fringe. Tyle że w tym celu należało przyjechać wcześniej, lepiej planować, czytać wszystkie rozsypane informacje i po prostu działać bardziej dynamicznie. Za dwa lata postaram się zrobić to wszystko sprawniej i pewnie Miesiąc Fotografii też się postara. Sytuacja „nowego otwarcia”, konieczność przeformułowania starej i latami praktykowanej formuły, zdekonstruowania, przebudowania i odświeżenia własnej tożsamości – to są rzeczy bardzo czasochłonne i trudne. Trzeba stąpać ostrożnie. Iść tak, żeby z kotła festiwalozy nie wskoczyć do piekła dezintegracji. Albo przez przypadek nie pomylić biletu miesięcznego z tygodniowym.
Marcin Stachowicz
Ur. 1988, eseista, krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z „Dwutygodnikiem”, „Filmwebem”, „Czasem Kultury”, „Szumem” i „Krytyką Polityczną”. Lubi pisać o szeroko pojętej kulturze wizualnej i polityce. Pochodzi z Radomia.
Numer wydania
390
Data
lipiec 2024