ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Czym jest dziennikarstwo i po co są dziennikarze?
PAULINA JANUSZEWSKA: To pytanie osadza nam dyskusję w kategoriach idei, misyjności, wartości, czyli wszystkiego, co utrudnia konfrontację z rzeczywistością. Mnie to bardzo przeszkadza, bo traktowanie tej pracy w sposób misyjny i wyjątkowy otwiera pola do nadużyć, nieprzestrzegania standardów i zawstydzania oczekiwań ekonomicznych. Jeśli robimy coś dla idei i większej sprawy, to trudno mówić o kodeksie pracy, wynagrodzeniach i tak dalej. Dlatego wolałabym nie rozmawiać o wartościach, a o prawach pracowniczych.
OLGA GITKIEWICZ: Media mają dostarczać informacji, kontrolować władzę. To jest oczywiście definicja idealna, w praktyce często bywa wypaczana.
WOJCIECH CIEŚLA: Niedawno zapytano mnie o to na zajęciach z dziennikarstwa śledczego i odpowiedziałem słowami Ani Gielewskiej, z którą prowadzimy Fundację Reporterów: dziennikarze to detektywi prawdy.
Czy to oznacza, że to robota wyjątkowa? Tak i nie. Z jednej strony taka jak każda: komuś może się nie udać, ktoś inny omija miny i zostaje w zawodzie na długo. Czy to zawód misyjny? Nie lubię wielkich słów, ale dziennikarstwo jest po to, żeby robić zmianę. Pokazywać coś, tłumaczyć. I to chyba nazywa się misją.
Startowaliśmy w zawodzie w różnych epokach. Opowiedzmy, jakie mieliśmy oczekiwania i co z nich zostało. Ja w swoim czasie siedziałam z Wojtkiem Cieślą w jednej ławce w „Gazecie Stołecznej”.
Wojciech Cieśla: To był koniec lat 90., na staż do „Stołka” – warszawskiego dodatku „Gazety Wyborczej” – zdawało się egzaminy. „Wyborcza” była potężna, a my marzyliśmy, żeby pisać reportaże do jej „Magazynu”.
Dlaczego chciałem zostać dziennikarzem? Bo podobała mi się ta praca. Na pewno driverem nie była kasa. Gdy dostałem się na staż do „Wyborczej”, sprzedałem aparat fotograficzny, bo za wynagrodzenie nie mógłbym się utrzymać. Po kilku miesiącach dostałem podwyżkę wystarczającą na przeżycie i czułem się z tym ok. Pieniądze nie były tematem i szczerze mówiąc, wciąż nie uważam ich za najbardziej istotne w zawodzie. To zajęcie, które daje dużą przygodę, frajdę z tego, co się robi. Dziś, kiedy wiem, jakie są tego koszty – miałem mnóstwo procesów, w roli świadka, oskarżonego, pozwanego, i odcisnęło to ślad na moim życiu i na mojej rodzinie – chyba bardziej od kozackości historii, różnych tam przebieranek undercover i nadymania się na dziennikarstwo śledcze interesuje mnie sprawczość.
Wspominaliśmy dzisiaj z Olą nasz wspólny temat sprzed lat, mnie tamta historia właściwie pchnęła do dziennikarstwa śledczego. Któregoś dnia zadzwonili do „Gazety” ludzie z ulicy Smolnej w Warszawie, że w podwórku hałasuje dyskoteka. Pojechaliśmy tam i okazało się, że dyskotekę bez koniecznych pozwoleń założyły jakieś gangusy, miasto uchylało się od odpowiedzialności, mieszkańcy mieli piekło. Pisaliśmy o tym chyba ze dwa lata i doprowadziliśmy do zamknięcia lokalu. Dziś już nikt o tym nie pamięta, ale mieszkańcy tej kamienicy do tej pory dzwonią, gdy mają nowe kłopoty. Prosta lokalna sprawa, ale mega satysfakcja. Wciąż od czasu do czasu dziennikarzom udaje się zamknąć nielegalną dyskotekę czy odwołać jakiegoś ministra.
Olga Gitkiewicz: Czytałam „Wyborczą” od pierwszego numeru, wydawało mi się, że chcę robić to co oni. W 1997 roku przyjechałam do Warszawy zdawać na dziennikarstwo. Egzaminy pokazały mi, że to nie jest miejsce dla dziewczyny ze Skierniewic, która nie chodziła na korepetycje. Nie znałam odpowiedzi na pytania w rodzaju, kto ma pakiet większościowy w Orkla Media. Nie dostałam się. Studiowałam socjologię, robiłam badania i potem pracowałam w babskich mediach, w gazetach dla dzieci, dla młodzieży, poradnikach dla kobiet. Siedziałam w tym dość długo, aż w końcu zdecydowałam się na freelance i od ponad dziesięciu lat jakoś sobie radzę. Piszę, redaguję, współpracuję między innymi z Instytutem Reportażu, gdzie odpowiadam za programy wsparcia dla mediów lokalnych.
Paulina Januszewska: Ja, tak jak kiedyś napisałaś o sobie Olu, byłam entuzjastką najgorszego sortu. Czyli gazetki szkolne, konkursy, olimpiady polonistyczne, od podstawówki wiecznie coś pisałam. W liceum włączyła mi się wywrotowość. Nurtowały mnie pytania, dlaczego coś jest takie, a nie inne. Namiętnie czytałam „Machinę”. Popkultura na punkowej nucie – chciałam tak pisać w przyszłości.
Studiowałam rusycystykę, ale zmieniło się moje myślenie o Rosji, więc poszłam na dokumentalistykę, gdzie zamierzałam nauczyć się warsztatu przydatnego nie tylko w wielkich reportażach prasowych, ale też filmowych czy radiowych. Pisałam recenzje, współpracowałam z czasopismami o kulturze i festiwalami filmowymi, ciągle chciałam kontestować rzeczywistość, ale gdy przyszedł czas prawdziwej pracy, trafiłam do działu online „Newsweeka”.
Paulina Januszewska, „Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?”. Krytyka Polityczna, 392 strony, w księgarniach od czerwca 2024Opisujesz to w wydanej niedawno książce „Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?”. Dlaczego ją napisałaś?
Paulina Januszewska: Trochę ze złości – własnej i zbiorowej, bo latami słuchałam narzekań koleżanek i kolegów z branży, ale przede wszystkim w wyniku kryzysu tożsamościowego. Zorientowałam się, że „dziennikarka” to cała moja tożsamość i że jeśli praca wypełni mi życie, wyląduję na bardzo poważnym leczeniu. Musiałam oddzielić dwie persony: Paulinę i dziennikarkę.
Po drodze zdarzyło się wiele rzeczy, które sprawiły, że podważyłam wszystko, w co do tej pory wierzyłam, również dziennikarstwo traktowane w kategoriach powołania. Okazało się, że najwyższy czas przestać śmiertelnie poważnie traktować swój zawód, bo to nie przynosi niczego dobrego – ani mnie, ani światu, że trzeba zacząć burzyć pomniki, aby być bliżej ludzi, robić rzeczy kolektywnie, mądrze pisać teksty, mieć siłę na kolejny materiał, reportaż czy zaangażowanie w pracę związkową. Nie da się tego robić, będąc przepracowaną i wypaloną, nie umiejąc stawiać granic, gdy są nagminnie przekraczane. Mam nadzieję, że ktoś, kto tę książkę przeczyta, zdobędzie się na podobną refleksję o swojej relacji z pracą i o tym, jak systemowo jesteśmy w nią wikłani.
Koncentrujesz się na warunkach pracy w mediach. Czy one mogłyby być lepsze?
Wojciech Cieśla: To jest biznes, który od lat wlecze się brzuchem po ziemi. Pierwszy kryzys i zwolnienia grupowe mieliśmy w 2001 roku.
Andrzej Andrysiak w rozmowie z Pauliną jako datę graniczną podaje 2008 rok: wtedy padł mur między redakcjami a działami reklamy, wydawcy zaczęli się godzić na daleko idące ustępstwa wobec reklamodawców.
Wojciech Cieśla: Tak czy inaczej od lat wiadomo, że decydując się na pracę w dziennikarstwie, wchodzimy na tonącą łódkę. To jest świadoma decyzja każdego z nas. Jeśli ktoś uważa inaczej, to znaczy, że nie wykonał riserczu.
Paulina Januszewska: Albo nie wie, ile zarabia naczelny w porównaniu z szeregową dziennikarką, i dopiero po jakimś czasie widzi, że coś tu jest jednak grubo nie tak. Dysproporcje w wynagrodzeniach są ogromne. Mnie nie zależy na wielkiej kasie, ale na przejrzystych zasadach. Chciałabym też nie przymierać głodem. Mówiliście o stażach, po których dostawaliście umowę o pracę. Dzisiaj terminowanie może trwać w nieskończoność. Nie ma żadnych ram, ścieżek awansu, standardowych stawek za tekst.
Olga Gitkiewicz: Na freelansie – a wiele redakcji opiera się głównie na zewnętrznych autorach – trudno doprosić się najpierw o umowę, potem publikację, wreszcie przelew. W tej chwili to już nie są moje doświadczenia, ale od absolwentów Polskiej Szkoły Reportażu i innych młodszych osób ciągle słyszę, że ktoś zamówił u nich tekst, otrzymał i nigdy więcej się nie odezwał.
Paulina Januszewska: To tak, jakby wejść do sklepu, wziąć chleb i wyjść, tłumacząc, że zapłacę, jeśli ewentualnie zjem.
Olga Gitkiewicz
Dziennikarka, redaktorka, felietonistka miesięcznika „Znak”, autorka reportaży prasowych i książek reporterskich: „Nie hańbi”, „Nie zdążę” oraz „Krahelska. Krahelskie”.
Fot. Anna LiminowiczCzy z tej sytuacji jest wyjście? Czy można ustalić ramy? Kto miałby to zrobić?
Paulina Januszewska: Związki zawodowe.
Olga Gitkiewicz: One już funkcjonują w niektórych wydawnictwach. Dbają jednak o osoby na etatach. A przecież nawet osoby pracujące na stałe w redakcjach często zatrudnione są na umowach zlecenie, o dzieło czy B2B. Ich nie dotyczą regulacje prawne dotyczące stawek minimalnych czy godzin pracy. Kilka lat temu uczestniczyłam w zakładaniu komisji, która miała zrzeszać osoby współpracujące z wydawnictwami prasowymi. Stworzyliśmy coś w rodzaju kodeksu dobrych praktyk. Ale nasza siła przebicia była żadna, bo druga strona, wydawcy, jest silniejsza. Chodziłam na spotkania z działami HR albo zarządami wielkich medialnych firm. Wszędzie słyszałam, że standardy są dochowane, ścieżki kariery określone, wszystkie nasze postulaty od dawna spełnione. To było tylko deklaratywne. Owszem, niektóre redakcje mają na swoich stronach zakładki, gdzie opisują zasady współpracy, ale jednak to są te mniejsze, które jakoś tam dbają o standardy. Większe, które mogłyby sobie na to pozwolić, paradoksalnie tego nie robią.
Wojciech Cieśla: Mnie się wydaje, że umyka nam w tej rozmowie najważniejsza przyczyna problemów, umykają nam Big Techy.
Nie tylko nam. W parlamencie trwa nowelizowanie prawa autorskiego. W ostatniej chwili okazało się, że przyjęta już przez Sejm ustawa skazuje wydawców na indywidualne negocjacje z Big Techami w sprawie opłat za korzystanie z treści. Media protestują, politycy zachowują dystans, jakby troska o własne zasięgi była dla nich istotniejsza niż los mediów.
Wojciech Cieśla: W ciągu ostatnich dziesięciu lat media zostały klientami Facebooka, Twittera i Google’a, które mediom zdemolowały ich własną scenę. Zdemolowały newsy i jakąkolwiek sensowną opowieść o czymkolwiek. Wszyscy ustawili się pod SEO, planują treści pod algorytm, który ciągle się zmienia. Dziś budzą się i widzą, że Big Techy zabijają biznes. No ale przez ostatnie lata milczeli, choć lobbyści od Google’a właściwie nie wychodzili z KPRM i ministerstw.
Paulina Januszewska
Dziennikarka „Krytyki Politycznej”. Autorka podcastu „Nie ma przyszłości bez równości” i książki „Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?” (2024).
Fot. Jakub Szafrański Olga Gitkiewicz: Jest grupa wydawców w Europie, w Polsce też, którzy wspólnie sprzeciwiają się platformom. W lutym 32 europejskie koncerny, z polskich Agora i jej spółki zależne, pozwały Google’a za naruszenie zasad uczciwej konkurencji na rynku technologii reklamy internetowej – domagają się ponad 2 mld euro zadośćuczynienia. Teraz polscy wydawcy, mali i wielcy, wspólnie wzywają polityków, by nie zostawiali ich samych w negocjacjach z Big Techami. Już w kwietniu napisali do premiera list, w którym wyjaśniali, dlaczego zawarte w projekcie nowelizacji prawa autorskiego przepisy dotyczące wynagrodzeń za treści są szkodliwe. W lipcu, gdy rozmawiamy, trwają nerwowe rozmowy przedstawicieli mediów z politykami, żeby stosowne poprawki przegłosował Senat. Wcześniej w Sejmie przepadły. Mam wrażenie, że politycy nie wiedzą, czym są Big Techy, nie dostrzegają, że to firmy, które mają tyle siły, ile całe państwa.
Tyle że przez lata wydarzyło się już wiele złego. Paulina opisuje w książce, jak pracuje się w portalach. Wyjaśnijmy, skąd biorą się w uchodzących za poważne serwisach artykuły w rodzaju „Postaw w pokoju cebulę i zobacz, co się stanie”.
Paulina Januszewska: Jak się rano przychodzi do redakcji portalu, to nie zaczyna się od pytania „co słychać?”, tylko „co się kliknęło?”. Sprawdza się słupki, a potem zgaduje, dlaczego coś się czytało, a coś nie. W tekstach, które nie zażarły, zmienia się tytuł, próbuje opisać innymi słowami, wrzucić na główną. Wieczorem znowu się ogląda słupki.
Olga Gitkiewicz: W dawnych czasach robiło się fokusy. Były organizowane w różnych miastach i zaproszone osoby oceniały gazety, mówiły, co im się podoba lub nie i dlaczego. Teraz są wykresy. Słyszałam od dużego wydawcy, że zmiana algorytmu oznacza dla niego 20-procentowy spadek ruchu. Zbudował SEO pod poprzedni, wydał pieniądze, a teraz musi znów kombinować.
Wojciech Cieśla
Rocznik 1972, dziennikarz śledczy, współzałożyciel kolektywu Investigate Europe, naczelny Frontstory.pl.
Fot. R. SkwarekUczestnicy fokusów dostawali całą gazetę i sami decydowali, co zwraca ich uwagę. Teraz decyduje algorytm, którego wymagań nikt do końca nie zna. Rozumiem, że tytuł o cebuli ma zwiększyć ruch na stronie. Ale co z takiego artykułu ma wydawca portalu, który chce być opiniotwórczy?
Paulina Januszewska: Producent cebuli zamieszcza obok reklamowy banerek. Z innymi reklamodawcami można się umówić na osadzenie w tekście konkretnych słów, od których linki poprowadzą do zamówionych treści. Na przykład od „kobiety” do kremów, a od „pracy” do prowadzonego przez wydawcę serwisu o pracy. Przy czym teksty o cebuli nie są najgorsze, bo żeby wyjść naprzeciw życzeniom algorytmów, szuka się treści angażujących emocjonalnie, oczywiście negatywnie. Jeśli ludzie zaczynają kłócić się w komentarzach, wymieniać inwektywami, mogą to robić bardzo długo i tekst się klika.
Natomiast jeśli się nie klika, to wydawcy mają pretensje do osób piszących. W dużych redakcjach nikt nie mówi zespołowi: „Mamy strasznego wroga, jakim jest Meta czy Google, wspólnie musimy przeciwdziałać”, tylko: „Piszecie mało klikalne teksty”. Odpowiedzialność jest przerzucana na szeregowych pracowników.
Co, o tym też Paulina pisze w książce, prowadzi do rozmaitych niepożądanych zachowań. W czasach przedinternetowych również nie było w redakcjach miło, ale – jakkolwiek to brzmi – chodziło o to, żeby teksty były lepsze. Teraz mają być gorsze. W dyskusji, która towarzyszy implementacji dyrektyw unijnych do prawa autorskiego, dużo jest głosów o tym, że media zaorały się same i teraz nie ma już czego bronić.
Wojciech Cieśla: Problem polega na tym, że kiedy my dyskutujemy o jakości i algorytmach, Big Techy są już dużo dalej. Na przykład powołują własne think tanki, co pozwala im pozorować niezależność. Pod szyldem takiego think tanku powstają raporty o społecznym zaangażowaniu platform, o nieszkodliwości treści przekazywanych na YouTube, o neutralności i tak dalej. Te raporty trafiają do Parlamentu Europejskiego, gdzie mało kto zdaje sobie sprawę, że to zwykły lobbing, bo podpisane są jakieś agencje badawcze, a nie np. Google czy YouTube. Płacenie mediom przez Google’a to osobna historia.
W zeszłym roku byłem w Budapeszcie na konferencji poświęconej dziennikarstwu śledczemu. Uderzyło mnie duże logo Google’a. Okazało się, że połowę tej konferencji zajęło reklamowanie i sprzedaż ich narzędzi. Wiecie, to jakby powiedzieli: „Najpierw rozwalimy świat, ale potem damy wam taki fajny śrubokręt, teraz to sobie ładnie naprawcie”. Jak w „Brzdącu” z Charliem Chaplinem – wybijasz komuś szybę i po chwili na bezczela przychodzisz wstawić nową. Na razie proponują narzędzie jako bezpłatne, z czasem być może okaże się, że aby działało, trzeba jednak wykupić dostęp, a tak naprawdę to chodzi o nasze dane, bo to one są dla nich prawdziwym złotem.
Olga Gitkiewicz: Niedawno jeden z portali wprowadził system napiwków, które czytelnicy mogli zostawiać autorom tekstów. Nikogo nie oburzyło, że program napiwkowy został opracowany w ramach grantu Google’a dla redakcji. Bo niestety Big Techy zwiększają swoją hegemonię, próbując wciąż nowych instrumentów, również w ten sposób – organizując konkursy grantowe. Swoją drogą, w Instytucie Reportażu prowadzimy programy grantowe dla niezależnych redakcji. Chcielibyśmy ich nie zmuszać do poddawania się algorytmom. Ale warunkiem wielu donorów jest wykazywanie profili we wszystkich możliwych platformach i kupowanie treści sponsorowanych. A przecież sponsorowanie treści jest krótkowzroczne, bo oznacza zmniejszenie zasięgów dla treści niesponsorowanych.
Wojciech Cieśla: Skoro rozmawiamy o sensie dziennikarstwa, to dodam, że ma ono sens, kiedy możemy – w różnych miejscach i na różnych warunkach – o tym wszystkim pisać, pokazywać te mechanizmy.
Olga Gitkiewicz: Ta gra idzie o ogromne pieniądze i nie obejmuje wyłącznie mediów, Big Techy przenikają mnóstwo obszarów rzeczywistości i mają mnóstwo władzy. A jeśli media powinny patrzeć władzy na ręce, to również takiej władzy. Tymczasem media przez długi czas dostosowywały się do polityki Big Techów, grały do ich bramki, zamiast przyglądać się im krytycznie. Teraz się budzą, że halo, może trzeba z tym walczyć.
Wojciech Cieśla: Maria Ressa, filipińska dziennikarka, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, powiedziała, że nie damy rady Big Techom, ale można zrobić coś takiego jak w aikido, gdy energia przeciwnika pozwala wygrać jakąś sekwencję.
Czyli na przykład co?
Wojciech Cieśla: Na przykład odpisy podatkowe. Można przekazać jakiś procent podatku na dziennikarską NGO. W Polsce, żeby zdobyć taki odpis, trzeba być organizacją pożytku publicznego. My jako Fundacja Reporterów staramy się właśnie przekształcić w OPP. Istniejemy prawie 15 lat, wiemy, co robimy, i nie wzięliśmy się z łapanki. A jednak przekształcenie nie jest łatwe.
Paulina Januszewska: Niedawno miałam okazję spotkać się z dziennikarzami lokalnymi z Niemiec. Rozmawialiśmy o tym, jak jest źle, i o sposobach pomocy. W Niemczech wydawcy mają ulgi podatkowe, istnieją tam systemowe rozwiązania, które pozwalają mediom utrzymywać się na przyzwoitym poziomie.
Potem polityk Bundestagu zapytał nas, małych wydawców, co jeszcze możemy zrobić dla niezależności mediów w Polsce. Zaproponowaliśmy odwrócenie tego pytania: co on jako polityk robi na przykład na rzecz regulacji z Metą? Okazało się niestety, że bardzo niewiele.
Powoli wyłania się z naszej rozmowy wniosek, że jedyną szansą dla jakościowego dziennikarstwa są kolektywy, fundacje, małe wydawnictwa. Wojtek po latach pracy w mediach głównego nurtu założył Fundację Reporterów, a potem specjalizujący się w dziennikarstwie śledczym portal Frontstory. Jak wygląda przygotowanie reportażu na waszą stronę?
Wojciech Cieśla: Przeważnie pracujemy zespołowo, co pewnie nas jakoś wyróżnia. Ktoś zajmuje się danymi, ktoś OSINT-em [Open Sourse Intelligence, czyli – jak w białym wywiadzie – zdobywanie i weryfikowanie informacji z powszechnie dostępnych źródeł, głównie schowanych w sieci – przyp. red.], ktoś tradycyjnym riserczem. Ktoś potem to wszystko skleja, czyli pisze. Ktoś redaguje, nadając nasz własny i osobny sznyt. Każda historia przechodzi piekielnie trudny fact checking. Na koniec materiał obudowujemy tym, czego akurat wymaga – filmem, podcastem, socialami.
Ile to wszystko kosztuje?
Wojciech Cieśla: Jedna historia to zazwyczaj od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy, raczej więcej niż mniej. Kosztują wyjazdy na dokumentację, płacimy za bazy danych, subskrypcje rozmaitych narzędzi, wynagrodzenia, ubezpieczenia, doszkalanie. Czasem pomagają nam nasze umbrella organizations, które dzielą się dostępem do tego, czego nam brakuje, najczęściej narzędziami.
Skąd macie pieniądze?
Wojciech Cieśla: Przede wszystkim z międzynarodowych grantów. To trudny model finansowania, zwłaszcza administracyjnie. Ale być może jedyny możliwy, jeśli chcemy utrzymać niezależne dziennikarstwo poza głównym, do bólu politycznym i spolaryzowanym nurtem. Ryzyko jest takie, że donorzy wesprą dziennikarstwo śledcze, a po roku uznają, że wolą przekazywać pieniądze na coś innego.
Olga Gitkiewicz: Słyszałam od Amerykanów przyznających granty, że zamierzali się już wycofywać z tego kawałka Europy, bo po 15 października 2023 roku jest przecież wspaniale.
Finansowanie z grantów ma jeszcze jedną wadę: pisze się projekty pod tematy. Donor ogłasza, że interesuje go segment ekologii, więc piszemy granty ekologiczne, jeśli chce nowe technologie, to szybko wymyśla się grant nowo technologiczny albo na przykład o dezinformacji.
Są kraje, Węgry, Rumunia czy Armenia, w których granty to jedyna szansa, by media mogły funkcjonować.
Wojciech Cieśla: Poza tym to niekończąca się podróż. Calle, raporty, tłumaczenie po wielokroć, dlaczego to, co robimy, jest ważne, chociaż wciąż nie gromadzimy jakichś imponujących liczb followersów.
Czemu nie gromadzicie?
Wojciech Cieśla: Bo robimy rzeczy, które uważamy za naprawdę istotne. Algorytmy nam zwisają – i vice versa. Oczywiście, lekko się frustruję, gdy na socialach furczy po naszym tekście o Obajtku, a nic się nie dzieje, gdy wypuszczamy superważny materiał o Big Pharmie. Czasem czujemy się jak strażacy. Że wprawdzie mamy tylko ręczną sikawkę, ale musimy jej użyć, bo jak nie spróbujemy ugasić pożaru, to będzie naprawdę źle.
Strażacy, swoją drogą, też mają nienormowany czas pracy. Stresującej i mało bezpiecznej.
À propos, zespół pracuje na etatach?
Wojciech Cieśla: Dla tak małej organizacji, której budżet jest oparty głównie o budżety projektowe, koszty etatów byłyby na tym etapie nie do udźwignięcia. Albo oznaczałyby bardzo niskie wynagrodzenia netto. Mamy nadzieję, że z czasem znajdziemy sposób na zwiększanie stabilności organizacji.
Czy jest miło? Czasami się spieramy, czasami bywa nieprzyjemnie, ale mam nadzieję, że nie bardziej, niż wymaga tego praca pod presją. Dziennikarstwo śledcze to strefa ciśnień.
Zgodziliśmy się chyba, że dziennikarstwo jest ważne. Czy jednak w niszy nadal ma sens?
Paulina Januszewska: Ma, jeśli nie odbywa się kosztem autowyzysku, przemocy i wtłaczania nam do głów, że tylko krwią, potem i łzami pisze się dobre teksty. Gorzej z receptą na to, co zrobić, żeby takie było i trwało. Tu wprawdzie przestaję myśleć o niszy, a zaczynam o solidarności, o porządnych mediach publicznych, ale to są wizje, które łatwo sparaliżować zarzutami o utopijność. To może odpowiem inaczej: dziennikarstwo działa, jeśli ludzie, którzy je robią, mają poczucie sensu i za co żyć.
Wojciech Cieśla: Ma sens, zwłaszcza to poważne, dociekliwe, śledcze. Tylko – sorry za patos, ale podobnie jak sama demokracja – dziennikarstwo śledcze musi być aktywnie chronione i wspierane, aby przetrwać i móc pociągać do odpowiedzialności bad guys tego świata. Ktoś musi prześwietlać drani, kimkolwiek oni są. A że nie jest łatwo? Gdyby to było łatwe, wszyscy by to robili.
Olga Gitkiewicz: Myślę, że właśnie w niszy ma sens. I w ogóle w poprzek tego systemu. Jest bardzo dużo problemów społecznych, mnóstwo spraw do opisania. Ważne, żeby to robić po ludzku, rzetelnie, na sprawdzonych informacjach. Media są dziś bardzo wolnorynkowe, to im szkodzi, bo zamiast rzetelnie opisywać rzeczywistość, stawiają na konkurencyjność za wszelką cenę: za cenę utraty zaufania, za cenę umów śmieciowych, zwolnień grupowych. Na niezależnych mediach powinno zależeć nam wszystkim, państwu też, ale ta niezależność nie spadnie cudownie z nieba. Powinny być wprowadzone odpisy, ulgi, o których mówili Paulina i Wojciech, regulacje prawne, również związane z zawodem dziennikarza, bo dziś bardzo często nie wiadomo, czy to jest jeszcze zawód, czy jakieś dziwaczne hobby.
Gdybyście, wiedząc, jak potoczy się los dziennikarstwa, znów mieli 20 lat i wybierali drogę zawodową, to zostalibyście dziennikarzami?
Wojciech Cieśla: Oczywiście, że tak.
Olga Gitkiewicz: Miesiąc temu powiedziałabym, że nie. Teraz znów raczej tak.
Paulina Januszewska: Pewnie zimą powiedziałabym, że nie. Już zamierzałam odbić się od bieguna wielkiej idealistki i pójść do korporacji opisywać pomadki. Ale uznałam, że nawet jeśli dostałabym taką pracę, to zaraz zrobiłabym awanturę, że testują kosmetyki na zwierzętach, i wywaliliby mnie na zbity pysk. Obawiam się niestety, że to, że umiem pisać i trochę się powkurzać, to jedyny kapitał, który mam, więc jestem skazana na dziennikarstwo.
Aleksandra Boćkowska
Dziennikarka, współpracuje m.in z „Wysokimi Obcasami Extra”, „Vogue” i „Dwutygodnikiem”. Autorka książki o schyłku PRL: „Można wybierać. 4 czerwca 1989 roku” i wcześniejszych „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” i „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL” (wyd. Czarne). W 2023 roku w wydawnictwie Czarne (seria dwutygodnik.com) ukazał się zbiór rozmów „To wszystko nie robi się samo”, opartych na cyklu Zaplecze Kultury.
Numer wydania
390
Data
lipiec 2024