Ze zbioru „Quentin Tarantino. Rozmowy”, który Gerald Peary ułożył w porządku chronologicznym, wyłania się portret dzieciaka owładniętego kinem, który z dnia na dzień stał się owładniętą kinem gwiazdą popkultury. Pearl wspomina we wstępie, że zanim jeszcze „Wściekłe psy”, debiut Tarantino, trafiły do normalnej dystrybucji, poprosił nikomu nieznanego reżysera, żeby wpadł na jego zajęcia i poopowiadał studentom o francuskiej Nowej Fali. Ten zaproszenie przyjął z entuzjazmem, na zajęciach zaś wygłosił godzinny improwizowany wykład na temat Godarda i jego kolegów z pisma „Cahiers du cinéma”. W kolejnych wywiadach zebranych przez Peary’ego widać, jak pozycja autora „Pulp Fiction” się zmienia – na spotkania z dziennikarzami przywożą go limuzyną, opowiada o podróżach do Chin, pisaniu scenariusza w Amsterdamie, poradach, których udzielił mu Steven Spielberg, kolacjach z Warrenem Beattym. Ale gdy tylko trafia na wywiadowcę, który zna się na rzeczy i ma coś do powiedzenia, może gadać o filmie do upadłego. Z azjatyckim krytykiem przerzuca się dziesiątkami tytułów kina akcji i szczerze wyjawia swoje kolejne inspiracje, w pewnym momencie sam zaczyna zadawać pytania krytykowi, podekscytowany tym, że rozmawia z kimś, kto zna się na rzeczy może nawet lepiej niż on. Jeszcze ciekawsze jest spotkanie z Nickiem Jamesem, krytykiem „Sight and Sound”, jeszcze nie tak dawno najważniejszego czasopisma o kinie. Dochodzi do niego chwilę po tym, jak James napisał krytyczną recenzję „Death Proof” – żadnych żali i wątów, rzeczowa rozmowa gości, którzy nie zgadzają się w kilku kwestiach, ale to jeszcze nie powód, żeby o tym nie pogadać. W pewnym momencie James rzuca, że kiedyś przyszła do redakcji szalona analiza „Pulp Fiction”, w której autor udowadniał, że film jest tak naprawdę adaptacją abecadła, nieprzypadkowo zaczyna się od Amsterdamu, a kończy na Zedzie. Tarantino cieszy się z tego pomysłu interpretacyjnego jak dziecko.
Tarantino nigdy nie skończył żadnej szkoły filmowej, jego edukacja to zaledwie kilka lat kursów aktorskich i kilka lat pracy w wypożyczalni kaset wideo, to są rzeczy znane – mniej znane jest to, co mówi w książce ułożonej przez Pearla – że oprócz kursów aktorstwa najwięcej się dowiedział o kinie, czytając teksty Pauline Kael, kultowej krytyczki filmowej „New Yorkera”. W rozmowach ze zbioru nigdy nie jedzie po krytykach, nawet wtedy, gdy ma już naprawdę silną pozycję, jeśli już jedzie po czymś, to po internecie, który według niego wszystko wykoślawił, nawet krytykę filmową. Tarantino wie, że robotą krytyka jest przesadzać, sam w końcu jest mistrzem przesady, czasami zdenerwuje się, że ten lub tamten argument jest wzięty z kapelusza, ale częściej powie: „czytałem świetny tekst”, co w jego ustach brzmi mniej więcej tak: „jest taki zbiór poświęcony antropologii kina, w tym zbiorze jest esej jednej dziewczyny poświęcony roli kobiet w amerykańskich slasherach – wybitne, najlepsza krytyka, jaką czytałem w życiu”.
Gdzieś od „Death Proof” Tarantino zaczyna powtarzać w wywiadach, że po godzinach sam zajmuje się krytyką, pisze eseje i analizy, ale póki co pisze je dla siebie. Z czasem te teksty zaczęły się pojawiać, Tarantino założył własną stronę internetową, gdzie publikował recenzje, a z Rogerem Averym, przyjacielem i współpracownikiem z początku kariery, uruchomił też podcast o kinie. Mijały lata, aż doszliśmy do momentu, kiedy Tarantino ogłosił, że przystępuje do swojego ostatniego filmu w karierze. Miała to być historia krytyka filmowego, zatrudnionego w piśmie pornograficznym. Przygotowania do projektu były na zaawansowanym etapie, wybrano nawet część aktorów, gdy nagle gruchnęła wiadomość, że reżyser jednak porzuca projekt. Chwilę wcześniej w polskich księgarniach pojawiły się „Spekulacje o kinie”, w której Tarantino sam występuje jako krytyk filmowy. No więc zamiast filmu mamy książkę, ale jest to świetna książka.
Zbiór dotyczy lat 70. To ciekawy czas zarówno dla amerykańskiego kina, jak i dla Quentina. Skończył się czas kontrkultury, najazdu dzikich, który nagle się zaczął i równie nagle skończył, jeszcze nie nadszedł czas kina nowej przygody, kosmicznych sag i dorosłych chłopców w krótkich spodenkach. Quentin jest wtedy dzieciakiem, wychowywanym jedynie przez matkę. W jej domu, sądząc z opisu, nie jest nudno. Pojawiają się kolejni kochankowie, przyjaciółki, matka nie zamyka syna w pokoju z zabawkami, pozwala mu przebywać z dorosłymi, przestrzega go tylko, żeby za bardzo nie popisywał się swoją elokwencją i wyobraźnią. Chodzą razem do kina na filmy dla dorosłych, na podwójne seanse – matka wychodzi z założenia, że żaden film jeszcze nie zaszkodził człowiekowi, człowiekowi zaszkodzić może co najwyżej oglądanie telewizji. Quentin chodzi też na filmy z chłopakami matki, później chodzi już sam, kursuje po całym Los Angeles, żeby dotrzeć na upragniony pokaz, to, co mu się podoba, ogląda ponownie, a potem raz jeszcze.
Jakie były to filmy? Między innymi „Coffy”, „The Mack”, „Foxy Brown”, „J.D. Revenge”, „Cooley High”, „Cornbread”, „Dr Black”, „Lady Kung Fu”. O większości nigdy nie słyszałem, tak samo jak nigdy nie słyszałem o Kevinie Thomasie, drugim krytyku „Los Angeles Times”, jednym z ulubieńców Tarantino, któremu poświęca w książce sporo miejsca, krytykowi, który prędzej zachwycił się filmem o aligatorze niż o bandzie intelektualistów biadających nad swoim zmarnowanym życiem. Wiadomo, aligator, nawet w życiu, wywołuje większe emocje. A Tarantino chodzi o filmy, które wywołują emocje. Wtedy, w latach 70., niektóre tytuły je wywoływały. Atmosfera na pokazach była dzika, dobrze to oddaje ten obrazek: „Ludzie na sali nienawidzili, naprawdę, kurwa, nienawidzili «The Bus Is Coming». Przez całe czterdzieści pięć minut rzucali w stronę ekranu bluzgi i przekleństwa. Pierwszy raz w życiu usłyszałem wówczas słowa: «Ssij mi fiuta!», bo jeden z widzów krzyknął tak do któregoś z bohaterów. Początkowo nie wiedziałem, co o tym myśleć. Publiczność z każdą minutą odkrywała w sobie nowe pokłady pogardy do filmu, bluzgi stawały się coraz mocniejsze i coraz zabawniejsze, więc w pewnym momencie się roześmiałem. Potem dostałem głupawki”. Seans filmowy przypomina oglądanie meczu, oczywiście w kinie trudniej czasami zorientować się, kto gra w drużynie przeciwnej, ale seansem rządzą przede wszystkim niekontrolowane odruchy, to ten sam szał, w który wpada się, gdy widzi się głupią stratę, po której twoja drużyna traci bramkę.
„Spekulacje o kinie” nie są jednak tylko o odruchach bezwarunkowych, Tarantino oczywiście uważa, że jest w nich samo zdrowie, ale książkę zatytułował nieprzypadkowo „spekulacje” – jej żywiołem jest myślenie, z czego wyrasta interpretacja i ocena, bo Tarantino, jakby na przekór dzisiejszym głosom tych, którzy mówią, że krytyk nie powinien krytykować, tylko prezentować światu oceany empatii, mówi, co mu się podoba, a co nie, co działa, a co niekoniecznie. W swoim pisaniu wykorzystuje doświadczenia filmowca, dużo miejsca poświęca pracy aktorskiej, przygląda się ich oczom, najlepszym zagraniom, pisze, dlaczego ten aktor pasował do tej roli, a dlaczego ten drugi nie pasował, dlaczego ktoś w pewnym momencie mógł grać twardziela, a dlaczego kilka lat później już wcale. Liczy się timing, dobry strzał podczas castingu, ale też to, czy reżyser potrafił zjednać sobie aktora, co zrobił z tekstem scenarzysty, dlaczego reżyser tak, a nie inaczej poprowadził swoją karierę i co z tego wynikło.
Tarantino o sztuce pisze mało, dużo o rzemiośle, tak jak Bogart, ceni przede wszystkim profesjonalistów, takich chociażby jak Don Siegel, reżyser „Brudnego Harry’ego”, którego raczej nikt nie wymienia jako jednego z największych filmowców. Dla Tarantino to, że Siegel robił porządne kino gatunkowe, które nie obraża inteligencji człowieka, że przez całą karierę, której początki sięgają lat 40., starał się zachować niezależność w Hollywood, na tyle, na ile to w ogóle w tych realiach jest możliwe, zasługuje na największe uznanie.
Uwielbienie Siegela wiąże się też oczywiście z uwielbieniem do rodzaju kina, które kręcił reżyser „Zabójców” i którego bohaterami są samotni faceci na wojennej ścieżce, tacy sami albo bardzo podobni do weterana wojny w Wietnamu z ulubionego filmu Tarantino, „Kulistego pioruna”. Facet miał metalową protezę w miejscu dłoni – dłoń została przemielona w rozdrabniaczu odpadów w zlewie, gdzie została umieszczona przez bandytów, za co przyjdzie im jeszcze zapłacić. „Kiedy pierwszy raz obejrzałem «Kulisty piorun» razem z moja matką i jej facetem Marco w 1977 roku, w dniu premiery w Los Angeles na podwójnym seansie z «Wejściem smoka», film rozjebał mi mózg, od góry do dołu. Dlaczego tak bardzo mi podszedł? – zastanawia się Tarantino i szybko znajduje odpowiedź: – Przede wszystkim dlatego, że w tamtym czasie totalnie uwielbiałem filmy typu «zemsta będzie krwawa», kończące się porządną, dynamicznie nakręconą jatką”. Zarzut, że przemoc na ekranie źle działa na ludzi w normalnym życiu, ciągnie się za Tarantino praktycznie od początku jego kariery. On sam podważa go w prosty sposób: „Podczas oglądania filmu nie zapominam, że oglądam film. Tak samo jak prowadząc samochód, nie zapominam, że prowadzę samochód”.
„Taksówkarz”, „Kulisty piorun”, „Brudny Harry”, „Uwolnienie”, „Joe” – Tarantino tworzy katalog filmów o mężczyznach z problemami, którzy zazwyczaj kończą nie najlepiej, by w jednym z ostatnich rozdziałów dojść do „Rocky’ego”, słoneczka rozpraszającego mrok w sercach kinomaniaków nasączających się od kołyski ponurymi filmami. Wspomina, że kibicował Quentin Tarantino, „Spekulacje o kinie”. Przeł. Jan Dzierzgowski, Marginesy, 392 strony, w księgarniach od kwietnia 2024Rocky’emu w jego finalnej walce z Apollo Creedem jak mało komu i każdy seans kończył się tak samo – łzami wzruszenia. To te łzy, wyzwolone przez film, sprawiły, że Tarantino stał się członkiem sekty Sylvestra Stalone’a, wiadomo, członkowie sekty nie zawsze myślą racjonalnie: „Ośmielę się stwierdzić, że jeśli chodzi o bronienie «Paradise Alley», odwaliłem o wiele lepszą robotę niż Stalone. Mój główny argument brzmi następująco: «Paradise Alley» to jeden z najlepszych debiutów reżyserskich dekady! I najlepszy w historii debiut reżyserski aktora (pomijając «Obywatela Kane’a»)! Pieprzyć Johna Cassavetesa, pieprzyć Charlesa Laughtona, pieprzyć Charliego Chaplina! Pierwsze miejsce należy się «Paradise Alley» i chuj! OK, zapytacie, co dzisiaj myślę o tym filmie. No dobra, nie jest to «jeden z najlepszych reżyserskich debiutów wszech czasów». Ale to nadal całkiem dobry debiut”.
Dużo w tej książce tego typu emocji i kategorycznych sądów, weryfikowanych z czasem, ale nigdy na tyle, by prysł czas pierwszej ekscytacji. Czasami Tarantino przypomina dzisiejszego fana sportu, tworzącego nieustannie rankingi wszystkiego, od najlepszych bramek, przez najbardziej nietrafione transfery, aż po najgorsze fryzury, słuchającego wielogodzinnych podcastów o tym, co by było, gdyby ten lub tamten strzelił karnego w tym lub tamtym meczu. Tego typu kibolem był na pewno Floyd Ray Wilson – bohater ostatniego rozdziału książki, facet, z którym chodziła matka Tarantino, gdy ten miał 16–17 lat. Wilson wiedział wszystko, miał opinię na każdy temat, dorastający chłopak chłonął jego sądy jak gąbka. Autorowi „Pulp Fiction” zajmie sporo czasu, żeby się zorientować, że był on raczej szemranym typem, który nie zawsze miał rację i któremu niewiele w życiu się udawało. No ale ten typ był też początkującym scenarzystą, pierwszym scenarzystą, na jakiego Tarantino natknął się w życiu. Dobrze wie, że gdyby nie ten bezczelny krytyk, wszystko mogłoby się w jego życiu potoczyć inaczej.
Jakub Socha
Redaktor działu filmowego w dwutygodnik.com.
Tagi
Numer wydania
390
Data
lipiec 2024