W podstawówce byłem w gangu. Przypominało to oczywiście bardziej „Chłopców z placu Broni” niż film „Wojownicy” Waltera Hilla, ale i tak dziwne, że się wydarzyło. Któregoś dnia kolega z klasy – wrażliwy intelektualista, z którym dzieliłem zamiłowanie do książek Nienackiego – powiedział, że u nich na podwórku jest taka banda i będą walczyć z inną bandą o dominację nad kawałkiem piaszczystego nieużytku pod lasem. Postanowiłem się zapisać, chociaż do końca nie wyobrażałem sobie, jak to właściwie miałoby wyglądać. Któregoś dnia poszliśmy tam robić okopy, ja, koledzy z klasy i jakieś chłopaki, których w życiu nie widziałem na oczy. Po jakimś czasie przyszedł konkurencyjny gang. Staliśmy tak, gapiąc się w milczeniu na siebie, ktoś rzucił grudką ziemi w naszą łopatę, sytuacja była napięta. Na szczęście nikt nie wyjął żadnego scyzoryka ani rury, po chwili po prostu się rozeszliśmy i tak się skończyła moja kariera gangstera.
O czym właściwie jest ta anegdota? O głupotach, które dzieciaki robią z nudy, o potrzebie przynależności? Urodziłem się w 1979 roku, załapałem się na te wszystkie bzdury, o których piszą nostalgiczni przemocowcy, scyzoryki i bijatyki, piromanię, zabawy na budowach. I co? I nic. Czy uczyniło mnie to lepszym człowiekiem, odważniejszym, pozwoliło łatwiej przejść przez męki dojrzewania? Nie. Podwórkowa brawura nie miała niczego wspólnego z prawdziwą odwagą; nie potrafiliśmy odróżnić odwagi od agresji.
Proste instrukcje
Od kilku miesięcy furorę w zachodnich mediach robi książka „Anxious Generation” Jonathana Haidta. Nic dziwnego – żyjemy w niespokojnych czasach i z troską pochylamy się nad nowymi pokoleniami. Opowieść Haidta jest prosta – współczesne dzieci doświadczają różnych kryzysów, bo nastąpiło wielkie przeprogramowanie dzieciństwa. Dawne place zabaw i nieskrępowane aktywności w prawdziwym świecie zniknęły, gdy pojawił się nadzór zlęknionych dorosłych; pełne niebezpieczeństw życie przeniosło się do sieci, za co przyklejone do ekranów dzieci płacą teraz wysoką cenę.
Trzeba to zmienić, proponuje Haidt, wrócić do sprawdzonych metod z przeszłości – i ma prostą poradę: ograniczenie dostępu do elektroniki dla dzieci i młodzieży. Nic dziwnego, że jego książka tak dobrze się sprzedaje – wpisuje się idealnie w rodzicielskie lęki i powszechne myślenie o szkodliwości smartfonów, proponuje też precyzyjną instrukcję (zakaz smartfonów do 14 roku życia, zakaz mediów społecznościowych do 16 urodzin). Współczesny zatrwożony rodzic nie pragnie niczego bardziej.
Jonathan Haidt, „Anxious Generation”. Penguin Press, 400 stron, w amerykańskich księgarniach od marca 2024
Mam duży problem z tą książką, bo wiele rzeczy, o których pisze autor, jest słusznych. Amerykańskie dzieci faktycznie są pozbawione wolności i upupiane na każdym kroku – to jeden z powodów, dla których „Anxious Generation” nie przekłada się na europejskie doświadczenie. Nasze place zabaw (bardziej te niemieckie niż polskie) to przykłady dziecięcych przestrzeni, które Haidt stawia za pozytywny przykład – można w nich trenować niebezpieczne zachowanie. Te amerykańskie są miękkie i plastikowe; Amerykanie przybywający do Berlina są zszokowani drewnianymi i metalowymi konstrukcjami. Zwracają przy tym uwagę na rzeczy, na które Haidt jest przedziwnie ślepy. W końcu te nadmierne zabezpieczenia amerykańskich placów nie wynikają jedynie z lęków rodziców, ale są zabezpieczeniem przed potencjalnym pozwem.
Słowo „kapitalizm” nie pada w książce ani razu i to jej spory problem. Każda krytyka korporacji technologicznych żerujących na naszych niskich instynktach będzie nieskuteczna, jeśli będziemy je traktować jako dewiację, a nie część systemu.
To nie pierwszy raz, kiedy Haidt popełnia tego rodzaju błąd – w dość głośnym eseju „Dlaczego ostatnia dekada amerykańskiego życia była wyjątkowo głupia” („Why The Past 10 Years Of American Life Have Been Uniquely Stupid”) o społeczeństwie podzielonym przez media społecznościowe zupełnie zapomniał o roli prywatnych telewizji, takich jak Fox News. Łatwiej kwestionować element systemu niż cały system.
Stracone pokolenia
Kiedy mówimy o dobrostanie dzieci i młodzieży, takie wybiórcze myślenie okazuje się niebezpieczne. Zafiksowanie na smartfonach z miejsca zostało skrytykowane przez naukowców. Na blogu inicjatywy „Parenting for Digital Futures” (związanej z uczelnią London School of Economics) znalazła się krytyka sposobu, w jaki autor nadużywa wyników badań.
„Powtarzające się w książce sugestie, że technologie cyfrowe przeprogramowują mózgi naszych dzieci i powodują epidemię chorób psychicznych, nie są poparte nauką” – napisała w „Nature” Candice L. Odgers, profesorka psychologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine. „Co gorsza, śmiała propozycja, że winne są media społecznościowe, może odwrócić naszą uwagę od skutecznego reagowania na prawdziwe przyczyny obecnego kryzysu zdrowia psychicznego wśród młodych ludzi”.
Z podobną krytyką wcześniej spotykała się koleżanka Haidta, Jean M. Twenge. W latach 90. opublikowała wiele artykułów naukowych, ale rozkręciła się dopiero w roku 2006, gdy napisała książkę poświęconą millennialsom, „Generation Me”, a kilka lat później – „The Narcissim Epidemic”. Pamiętacie te czasy, gdy pokolenie Y winiono za wszystko, co złe na świecie? „Cóż tam znów zabili millennialsi?”, pytali sarkastycznie forumowicze Reddita, kolekcjonując odnośniki do artykułów na r/DeathByMillennial.
W Polsce karierę zrobiła kolejna pozycja Twenge. „iGen. Dlaczego dzieciaki dorastające w sieci są mniej zbuntowane, bardziej tolerancyjne, mniej szczęśliwe – i zupełnie nieprzygotowane do dorosłości – i co to oznacza dla nas wszystkich” wydana w 2019 roku, dwa lata po premierze wersji oryginalnej. Na potrzeby tej pozycji Twenge ukuła pojęcie „iGen”. Po co? „Inne proponowane określenie dla tej grupy to generacja Z. Ale ta etykietka miałaby sens tylko, gdyby wcześniejsze pokolenie nazywano generacją Y, tymczasem mało kto tak o nim mówi, odkąd zwyciężył termin milenialsi. Z tego powodu generacja Z odpada w przedbiegach. Nie wspominając o tym, że młodzi ludzie nie chcą dla siebie etykietki utworzonej od nazwy starszego pokolenia” – tłumaczyła w książce.
Dziś już wiadomo, że nie miała racji – Gen Z chętnie z tego określenia korzysta (powstała nawet grupa influencerów „Genzie”). Warto jednak zrozumieć, dlaczego Twenge zależało na przeforsowaniu swojego terminu. Nie tylko dla skojarzenia z popularnym iPhone’em. Gdy konsultanci William Strauss i Neil Howe wymyślili termin „millennialsi”, nie tylko się przyjął, ale zapewnił też jego autorom lukratywne kontrakty konsultingowe.
O czym mówimy, kiedy nie mówimy o przeszłości
Kiedy zimą noszę czapkę z logo Atari, podchodzą do mnie obcy mężczyźni i zaczynają opowiadać o komputerach swojej młodości. I to jest słoń w pokoju. Jonathan Haidt to rocznik 1963, pokolenie baby boomers, pierwotnych adresatów powiedzonka „ok, boomer” (które później było używane wobec każdej starszej osoby). Miał dwadzieścia lat, gdy doszło do wielkiego krachu na amerykańskim rynku gier wideo, który utorował drogę dla japońskiej dominacji konsol do gier. Miał trzydzieści lat, kiedy na pecety wyszła trójwymiarowa strzelanina „Doom”. Skończył czterdziestkę, kiedy świat wchodził w erę Web 2.0. Dobiegał pięćdziesiątki, gdy popularność zdobywały tablety takie jak iPad. Nawet jeśli opanowałby współczesne nowinki, to raczej czułby się wśród nich obco. To normalne. Większość ludzi widzi przeszłość na różowo, nostalgia jest silnym narkotykiem – i bronią przeciwko współczesności.
Doskonałym przykładem, w jaki Haidt romantyzuje przeszłość i demonizuje przyszłość, jest rozdział o pornografii. Dziś młodzi mają za łatwo, dowodzi, wystarczy kilka kliknięć. Niegdyś o podnietę było trudniej, a pornografia była „niskiej jakości” i niedostępna („magazyny nie mogły być sprzedawane nieletnim”, ha, ha). W miarę dojrzewania chłopcy byli więc motywowani do robienia rzeczy poza swoją strefą komfortu – „próby porozmawiania z dziewczyną lub poproszenia ją do tańca na imprezie organizowanej przez dorosłych”. Przyszłość rysuje się jeszcze mroczniej: nadchodzą seksboty wyposażone w sztuczną inteligencję, zatem coraz więcej mężczyzn wybierze łatwe życie w samotności.
Zróbmy sobie sprawdzian rzeczywistości. Podstawowy model erotycznego robota kosztuje 12 tysięcy dolarów (plus miesięczna opłata za usługę AI); to zabawka dla bogatych fetyszystów, a nie młodocianych przegrywów. Równie dobrze możemy martwić się najazdem kosmitów i innymi scenariuszami science fiction. Ale o czym tak naprawdę pisze Haidt, przeciwstawiający oglądanie filmików z PornHuba szkolnym potańcówkom?
Celem pornografii jest wsparcie rozładowania napięcia seksualnego; taniec z dziewczyną przynosi odwrotny skutek. Napaleni nastolatkowie wymuszający seks byli stałym elementem przeszłości; dziewczęta skarżyły się w listach do „Świata Młodych” na chłopaków domagających się „dowodu miłości”, a poradniki (jak „Kalendarz szalonego małolata”) podpowiadały, jak spacyfikować rozpalonego młodzieńca. Takie zachowania były zupełnie znormalizowane, warto zajrzeć do książki „Rozwój erotyczny” z 1982 roku, pozycji z jednej strony postępowej, z drugiej – tkwiącej mocno w stereotypach swoich czasów (męski homoseksualizm pokazany jako efekt uwiedzenia, kobiecy – zbagatelizowany jako „zadurzenie”). Opisywani w niej chłopcy traktowali gwałty jako zabawę i nie zdawali sobie sprawy z jakichkolwiek konsekwencji. Do takich właśnie czasów wzdycha Haidt; czasów, które nie wrócą, bo media społecznościowe dały głos ofiarom przemocy seksualnej.
Poznać, by zrozumieć
Pomijanie roli mediów społecznościowych w społecznej rewolucji prowadzi na poznawcze manowce. Nieustanne zatroskanie budzi TikTok, za którym od lat ciągnie się łatka „aplikacji dla dzieci”, chociaż od kilku lat używają jej dorośli. Aplikacja budzi wiele emocji – przede wszystkim dlatego, że jest chińska, krąży więc legenda o tym, że algorytm specjalnie ogłupia amerykańskie dzieci. Rodzice straszeni są śmiertelnymi wypadkami dzieci, które miały brać udział w tiktokowych wyzwaniach.
Wypowiedzieli się wreszcie badacze, którzy przeprowadzili eksperyment – stworzyli nastoletnie persony zainteresowane zaburzeniami odżywiania, którym algorytm zaczął pokazywać treści związane z tym tematem. Czy nie ma zatem racji Haidt, który chce zakazu już nie tylko aplikacji, ale odebrania młodzieży dostępu do social mediów?
Gdyby to było takie proste! Gdy prześledzi się archiwa, okaże się, że te same niebezpieczne zabawy były znane jeszcze w czasach analogowych, a zaburzenia odżywiania to nie wynalazek Instagrama czy chińskich komunistów. O problemach młodzieży (fala samobójstw, homofobia, przemoc seksualna) opowiadał film „Śmiertelne zauroczenie” z 1989 roku, czarna komedia pełna kultowych tekstów, takich jak ten: „Dorośnij, Heather, bulimia była modna w 1987!”. Jako nastolatek w latach 90. czułem się jak gówno z powodu pryszczy, bo telewizyjne reklamy i seriale ukazywały je jako coś skrajnie obrzydliwego. Jeśli jakaś piosenkarka czy aktorka pokazała się bez wystających żeber, media pisały o jej otyłości.
Dziś żyjemy w zupełnie innej kulturze – i chociaż TikTok nie wynalazł ciałopozytywności, to przyczynił się do jej propagacji. Autorzy metaanalizy poświęconej wpływowi TikToka na postrzeganie ciała podkreślają, że to zniuansowana kwestia, ale dla mnie jako badacza popkultury znacząca jest na przykład kariera piosenkarki Lizzo, która wystrzeliła właśnie na TikToku. Nagle okazało się, że duże ciało nie kłóci się z byciem seksowną i popularną. Dzisiejsza tiktokowa młodzież ogląda teledysk „We Made You” i odbiera potrząsającą brzuszkiem Trishę Paytas jako ikonę, nawet nie wiedząc, że była to nieprzyjemna beka z Jessici Simpson, która przybrała wówczas nieco na wadze.
Wbrew obietnicom Haidta, który swoje „cztery filary” ze swadą przedstawia w czasie publicznych występów, nie ma prostych rozwiązań. Widać to na przykładzie afery Pandora Gate, która wybuchła w październiku 2023 roku. Okazało się, że popularni wśród młodych widzów youtuberzy stosowali grooming i nawiązywali kontakty seksualne (przez sieć i na żywo) z nieletnimi fankami i fanami, zupełnie jak kiedyś gwiazdy rocka i kina. Na szczęście w świecie po akcji #metoo skończyła się tolerancja dla nadużyć.
Był to czas kampanii wyborczej, politycy wydali oburzone oświadczenia, ale na tym się skończyło. Co mogą jednak zrobić zatrwożeni opiekunowie, którzy obawiają się, że ich dziecko zostanie uwiedzione przez obcego internautę? A co robili do tej pory? To nie są rzeczy, które zjawiły się z internetem; wiemy o tym ze świadectw #metoo i śladów w popkulturze.
Rzeczywistość rozszerzona
Magdalena Bigaj, „Wychowanie przy ekranie. Jak przygotować dzieci do życia w sieci?”. W.A.B., 320 stron, w księgarniach od kwietnia 2023
Zamiast zakazywać – lepiej poznać i zrozumieć, co dzieci robią w sieci. Najważniejsze, aby traktować młodych ludzi podmiotowo. Warto zapoznać się z historiami problematycznych influencerów opisanymi przez Jakuba Wątora w książce „Influenza”, żeby zdobyć świadomość, kogo na YouTubie śledzą młodzi ludzie i że Gargamel to nie tylko postać z kreskówki o Smerfach. Ale jeszcze ważniejsze jest zbudowanie w domu pełnej zaufania relacji, w której dziecko nie jest tylko tresowane, ale traktowane partnersko.
Szczęśliwie takie podejście znajdziemy w książkach takich jak „Wychowanie przy ekranie. Jak przygotować dziecko do życia w sieci” Magdaleny Bigaj czy „Z nosem w smartfonie. Co nasze dzieci robią w internecie i czy na pewno trzeba się tym martwić” Karola Jachymka. Ta pierwsza bardziej skupia się na koncepcji higieny cyfrowej i potrzebie ograniczania używania techniki, ta druga pokazuje nieco bardziej wyluzowane podejście, które jest mi dość bliskie. Gdy widzimy, co ze smartfonami robią prawdziwe dzieci, a nie takie symulowane w warunkach laboratoryjnych, naprawdę nie ma się czym martwić. Telefon jest tylko kolejnym narzędziem zabawy, można nim nawet grać w butelkę.
Staram się być cyfrowym realistą, mam świadomość kapitalistycznych mechanizmów napędzających produkty Meta czy TikToka (możemy nazywać go dziełem „chińskich komunistów”, ale to czysty kapitalizm) i kibicuję inicjatywom ukracającym zapędy wielkich korporacji. Zdaję sobie jednak też sprawę z tego, że żyjemy w rzeczywistości rozszerzonej (mam o tym książkę, „Zabójcze aplikacje”). Odbieranie dzieciom współczesnych narzędzi, jak to postuluje Haidt, sprawi, że ich poruszanie się w świecie będzie utrudnione, jeśli nie upośledzone.
Karol Jachymek, „Z nosem w smartfonie Co nasze dzieci robią w internecie i czy na pewno trzeba się tym martwić?”. Agora, 360 stron, w księgarniach od marca 2024
Znam przypadek dziecka, któremu rodzice założyli blokadę czasową na smartfona (tzw. screen time), więc przed wyjściem do szkoły nie mogło sprawdzić pogody ani rozkładu jazdy. Jak można wzdychać do czasów, kiedy dzieci same poruszały się po mieście, a jednocześnie odbierać im dostęp do aplikacji „Jak dojadę”?
Moralna panika związana ze smartfonami sprawia, że dzieci poddawane są nadmiernej kontroli. Chwalimy sobie usługę Blik, bo pozwala łatwo oddać koledze drobne za kawałek pizzy, ale dla wielu rodziców jest to wygodne narzędzie do sprawdzania każdego wydatku młodego człowieka. Jak coś chce kupić, musi zadzwonić i poprosić o kod. To, czego nie widać wtedy przez telefon, to upokorzenie, jakie maluje się na jego twarzy. Najpierw pomyślmy więc o dziecku jako o człowieku, o jego potrzebach i prawach – wtedy się okaże, że winne są i drapieżne korporacje, i niemiłe społeczeństwo, i rodzice przesadzający z kontrolą, i handlarze strachem.
Pamiętacie, jak „Dzieci z Bullerbyn” zrobiły pani psikusa na 1 kwietnia? Przyszły wcześniej do szkoły i przestawiły zegar o dwie godziny, żeby myślała, że zaspała. Dziś taki żart byłby niemożliwy, zauważy bystre dziecko, szkoła jest ogromna, dzwonki są sterowane elektronicznie i każdy ma zegarek. Nie tylko nie żyjemy już w Bullerbyn. Samo Bullerbyn nigdy nie istniało. Było tylko fantazją na temat idealnego dzieciństwa spisaną przez Astrid Lindgren, która w swoim miasteczku doświadczyła okropnej przemocy i wykluczenia. Nie szukajmy rozwiązań w przeszłości, uczmy się teraźniejszości.
Michał R. Wiśniewski
Tagi
Numer wydania
389
Data
czerwiec 2024