Jeszcze 3 minuty czytania

Mateusz Pakuła

TATA CZYTA: Mugole we mgle

Mateusz Pakuła

Mateusz Pakuła

Czy „Harry Potter”, którego uwielbiam, nie jest przypadkiem (lub nie przypadkiem) sprzymierzeńcem myślenia spiskowego?

Czy „Harry Potter” jest super? Owszem, według mnie i moich synów nawet bardzo super. Czy jest to też świat pełen głupot i mniej lub bardziej podprogowego irracjonalnego farmazoństwa? No jasne, że jest.

– Czemu oni się tam nie uczą matematyki, fizyki, chemii, biologii, geografii i zwykłej historii? – pyta w pewnym momencie zirytowany Witek. – Czemu nie mają normalnych przedmiotów, plastyki, muzyki, wuefu? Nawet polskiego!

– Czyli angielskiego.

– No, czyli angielskiego. Ale rozumiesz, przecież oni nic nie wiedzą o normalnym świecie!

– Harry do jedenastego roku życia chodził do normalnej podstawówki.

– To krótko, to po pierwsze, to tyle co ja, to tak jakbym teraz skończył się uczyć tego wszystkiego, czego się uczę, i tylko chodził na te wróżbiarstwa! A jeszcze poza tym on mieszkał z mugolami. A co z tymi czarodziejskimi rodzinami? Przecież Ron jest z rodziny czarodziejów, oni nic nie wiedzą o świecie, nic!

Trudno się nie zgodzić. Słynne pytanie głowy rodziny Wesleyów: „Harry, powiedz mi, do czego służy gumowa kaczka?” (filmowe, książkowe jest inne) – ma być śmieszne, ale dla mnie nie jest. Następne to: „Macie pociągi pod ziemią? Ci mugole są genialni!”, więc kolejne mogłyby spokojnie brzmieć: „Macie antybiotyki?”, „Macie wodę utlenioną i octenisept?”, „Modyfikujecie genetycznie rośliny i w ten sposób uratowaliście od głodu miliard ludzi?!”, „Macie odnawialną energię?!”, „Mugolskie kobiety nie umierają przy porodzie?!”. Za czarodziejskimi pytaniami o mugolski świat czai się ignorancja i średniowiecze umysłowe, wszystkie zdobycze mugolskiego postępu są przecież niczym w świecie magii i czarów (poza parowozem). Możliwe są tu za to uroki, miłosne eliksiry, wysysanie duszy, przepowiednie i opętania. Wszystko to, o czym Edyta Górniak doskonale wie od czterech tysięcy lat.

Ciekawe jest to, że Kościół katolicki tak bardzo „Harry’ego” nie lubi i tak się go boi. W niektórych religijnych rodzinach nie pozwala się czytać J.K. Rowling ani tym bardziej oglądać filmów. To bardzo moim zdaniem zabawne i w sumie bardzo logiczne, bo czary z „Harry’ego Pottera” są najsilniej odpychające właśnie dla tych środowisk i instytucji, które również wierzą w czary, tylko trochę inne. Każda sekta (każda ideologia) chciałaby mieć monopol na wizję nadnaturalności w świecie, każda broni swojej metafizyki i obawia się heretyków bardziej niż sceptyków.

Kościół katolicki – mówię o nim, bo żyję w Polsce, nie dlatego, że jest on jakoś znacząco okropniejszy od innych religijnych instytucji, nie, wszystkie te potwory są moim zdaniem siebie warte – no więc KK niedawno powołał nawet specjalne Obserwatorium do spraw objawień maryjnych i zjawisk mistycznych. I bardzo słusznie, nareszcie! Przecież ktoś musi weryfikować, czy drzewo w Parczewie to faktycznie dzieło Matki Bożej czy czyjejś innej. Musimy wiedzieć, czy kształt na zadzie kundelka z Sukowa to twarz Jezusa czy kogoś nie aż tak sławnego. Nie można tego tak po prostu zostawić! Tu trzeba porządku, ktoś powinien jasno stwierdzić: to jest boskie, a to nie, to są anioły, a to jednak pierdoły na szybie, to jest wydzielina z zaświatów, a to tylko stare kurze białko jajka (modlicie się do jajek, dajcie spokój!). Trzeba więc też powiedzieć wszystkim jasno, że takiej magii jak w „Harrym Potterze” nie ma!

„Harry Potter”, co też bardzo w tym kontekście zabawne, jest na wskroś chrześcijańską sagą, nikt tu nie chodzi na msze i wprost nie mówi o Bogu, ale szkoła i rodziny obchodzą Boże Narodzenie, obcuje się tu w różny sposób ze zmarłymi, dusza istnieje, pojawiają się liczne dowody na istnienie życia po śmierci. Dumbledore to figura Boga Ojca, ma swojego specjalnego gołębia, swojego Ducha Świętego, w postaci feniksa Fowkesa, a Harry, jego przybrany syn, umiera, poświęcając swoje życie za innych i powstaje z martwych.

Ja jakoś nie obawiam się specjalnie, że okultyzm z „Pottera” zrobi nam okultystyczne kuku na muniu. Zastanawiam się natomiast, czy przypadkiem te jego fantastyczne magiczności niezauważalnie, delikatnie, powolutku nie przesiąkają w nasze umysły, sprawiając, że wiara i czucie silniej mówi do nas niż naukowców cokolwiek, czego by nie powiedzieli. Czy dzięki tego typu narracjom nie łatwiej nam uwierzyć w moc esencji z kaczki w kuleczce z wody i cukru, w tajemniczą siłę biorezonansu (lekarze go nienawidzą!), czy się to jakoś nie przyczynia do tego, że nadal wcale chętnie stawiamy bańki, robiąc sobie krwawe siniaki na ciele (kiedyś ludzie aż tak nie chorowali!)? No i wierzymy w duchy! Przecież każdy widział kiedyś ducha, a przynajmniej miał takie uczucie, jakby go właśnie zobaczył.

Czy „Harry Potter”, którego uwielbiam, nie jest przypadkiem (lub nie przypadkiem) sprzymierzeńcem myślenia spiskowego? Zabawa w możliwe światy bardzo rozwija wyobraźnię, owszem. Właśnie przeczytałem w „Piśmie” świetny artykuł Karoliny Lewestam o czytelnictwie młodzieży i tak, też uważam, że lepiej jednak czytać „Harry’ego Pottera” niż te straszliwe szity z wattpada, i nie, nie jest tak, że nieważne, co się czyta, byle się czytało, jeśliby czytać tylko Blankę, Pizgacz i Marczak, to według mnie gorzej, niż jakby nic nie czytać, przecież to zawsze robi nam coś w mózg! „Harry” w przeciwieństwie do wattpadowych nowości jest świetnie napisany, to są dobrze skrojone kryminały i przede wszystkim wysokiej klasy, rozwijające wyobraźnię, światotwórstwo. Ale jednocześnie nie jest to Śródziemie, Międzymorze czy tam jakaś Cintra, Rowling robi to inaczej. Świat czarodziejów jest światem ukrytym w naszym świecie. Doskonale ukrytym. Tak doskonale, że wiedzą o nim tylko ci wybrani, w których odezwała się czarodziejska moc, którzy wyjrzeli z bezpiecznego mugolskiego matrixu, którzy przejrzeli czarodziejskie zasłony dymne i mgły magiczne i zobaczyli. I nie musieli nawet uwierzyć, bo po prostu ujrzeli prawdę. Myślę, że warto się nad tym pozastanawiać. Nie sama magia, ale jej sprytne ukrycie w naszym (mniej więcej naszym) uniwersum to jest coś, co wydaje mi się tu niepokojące. Jeśli bowiem możliwe jest ukrycie magicznego świata, całej ogromnej magicznej społeczności i magicznych istot w naszym świecie, ukrycie tego przed naszymi oczami i uszami, to równie dobrze można ukryć fakt, że Ziemia jest płaska, że milion reptilian (lub żydomasonów) rządzi ośmioma miliardami ludzi albo – to już naprawdę łatwizna – że szczepionki mają czipy, depopulizują czy co najmniej nie działają, podczas gdy homeopatia, oczywiście wbrew złośliwym lekarzom głównego nurtu, działa. A lek na raka od dawna istnieje, wiadomo jednak, że bogacze się nim nie podzielą.

Ale niepokoje potteromianiackie są niczym przy tym, jak irytuje mnie „Baśniobór” Brandona Mulla (okropnie napisany, kiepsko skonstruowany), w którym mówi się wprost: „U większości ludzi dorosłych tak silna jest niewiara, że nawet kiedy wróżka siądzie im na nosie, nie widzą jej”. A wróżki są, skrzaty są, złe sfinksy i ich szatańskie polityczne gierki są, baśniobory, czary, dzikie stwory i demony są (tam się z nimi walczy przy pomocy nawydziwianych artefaktów, u nas wystarczy skarpeta Jana Pawła, a czasami nawet zwykły salceson, zależy od levelu demona). I w „Baśnioborze” mówi się jasno, że to wszystko kwestia wiary. Kwestia wiary, srogi szit, doprawdy! A dorośli (pokolenie rodziców, bo dziadkowie posiadają głęboką mądrość i wierzą) są ślepi, okropnie racjonalni, są obrzydliwymi niewierzącymi materialistami, beznadziejnymi mugolami po prostu.

Generalnie mugole są beznadziejni. Wprawdzie ojciec Rona się nimi fascynuje, ale my wiemy, że mugole w najlepszym wypadku są nudni do zrzygania, wszyscy jeżdżą tym samym modelem volvo (zobaczcie, jak wyglądają podjazdy Privet Drive na filmach), pracują w jakichś fabrykach śrubek (czy czegoś innego, równie zbytecznego i bezsensownego), są materialistami w tym najbardziej potocznym sensie, interesują ich tylko pieniądze, boją się nieprzeciętności, nienormalności, drżą przed opinią innych ludzi, nie wiadomo dlaczego, bo w sumie nikogo nie lubią, wszystkimi pogardzają, ewentualnie rozpieszczają do oporu swoje chciwe głupie dzieci, których mają najwyżej jedno (przeciwieństwo Dursleyów to Wesleyowie – czarodziejska hiperwielodzietna rodzina – biedna, ale wspaniała). Czarodzieje natomiast, o matko, kolorowi, radośni, dziwni, szurnięci, dzieci kwiaty, rockandroll! Czarodzieje to wszystko, co fantastyczne i niezwykłe, mugole to zwykłość i technokracja. Czarodzieje to Shire, hobbity i elfy. Mugole to Mordor, gobliny i orki. Czarodzieje to różdżki. Mugole to śrubki. Kiedy czytam „Harry’ego”, jestem po stronie różdżek. Wiele lat pracowałem nad tym, by nie gardzić śrubkami w świecie rzeczywistym.

W uniwersum J.K. Rowling nie potrzeba wiary, żeby zderzyć się z magicznym elementem, w „Baśnioborze” bez wiary nie ma kołaczy. I tu rodzą się zalążki najgorszego sekciarstwa, tu zaczyna się najniebezpieczniejsze myślenie magiczne (według definicji Tomasza Stawiszyńskiego).

Mojego starszego syna ostatecznie mało w sumie obchodzą magia i duchy. Owszem, irytuje go, że w szkole na poważnie można uczyć numerologii i astrologii (trochę mniej poważnie traktowane jest w Hogwarcie wróżbiarstwo, ale, szczerze mówiąc, nie wiem, czemu astrologia miałaby być poważniejsza), przede wszystkim jednak zajmujące jest dla niego to, jak szkoła może być tak przemocowa. Bo w Hogwarcie nauczyciele znęcają się nad uczniami psychicznie, a inni nauczyciele i dyrektor na to pozwalają, co prawda kary fizyczne są niedopuszczalne i określane jako zdecydowanie złe, ale uczniowie są nieustannie mobbowani, wyszydzani, obrażani, maltretowani i torturowani emocjonalnie. To, co wyprawia Severus Snape, zwłaszcza wobec Neville’a Longbottoma (ale też wobec Harry’ego, Hermiony i innych), to po prostu przestępstwo.

– Jak nauczyciele tak mogą?! Jak Dumbledore może na to pozwalać?! Czemu pozwalają na to rodzice i opiekunowie tych dzieci?! – pyta zszokowany Witek.

Dyrektor Hogwartu pozwala na to, żeby dzieciaki uczone były przez niekompetentnych głupków, potwornych sadystów, w najlepszym razie belfrów oschłych lub nudnych. Raz na siedem lat zdarzy się ktoś taki jak Remus Lupin, ale to wyjątek od reguły. A rodzice interesują się tym, co dzieje się w szkole, w jakimś naprawdę zadziwiająco skąpym stopniu…

„Drogie Ministerstwo Magii, mam już prawie 40 lat i wciąż nie dostałem swojego listu z Hogwartu”. Znacie ten mem? Bo to z mema. Zabawnego, owszem, ale zarazem smutnego i eskapistycznego. Hogwart bywa okropny, ale i tak wolelibyśmy chodzić do tej szkoły niż do naszej osiedlowej podstawówki. Ministerstwo Magii ze świata Rowling bywa straszne, ale i tak jest fajniejsze od naszych czarodziejskich ministerstw edukacji do życia w rodzinie i dziedzictwa narodowego, nie mówiąc o innych, których imienia nie wolno wymawiać.