Różnica między humorystą a jajcarzem jest taka, że humorysta śmiechem się dzieli, a jajcarz do śmiechu przymusza. Ściska nam dłoń, puszcza oko i klepie po plecach. Narzuca odbiorcy poufałość pod groźbą wykluczenia: jeśli się ze mną nie śmiejesz, to znaczy, że nie jesteś po mojej stronie. Nie jesteś cool i nie czaisz bazy.
„Człowiek, który gapił się na kozy” jest właśnie filmem jajcarskim. Problem z takimi filmami – ostatnimi przykładami mogą być „Jaja w tropikach” (2008) i nieco lepsze „In the Loop” (2009) – polega na tym, że cwaniactwo pozuje w nich na wyrafinowanie. Riposty świszczą jak pociski, jest trochę udanego slapsticku, no i przewiązany wstążką bonus w postaci Ideowej Słuszności (film nabija się z amerykańskiej armii, drugiego po McDonaldzie ucieleśnienia zła).
„Człowiek, który gapił się na kozy”,
reż. Grant Heslov.
USA 2009, w kinach od 7 maja 2010Film wygląda, jakby został nakręcony na zamówienie Michaela Moore’a. Opowiada o specjalnych oddziałach amerykańskiego wojska, szkolonych w technikach walki paranormalnej i zwanych – perła dowcipu – rycerzami Jedi, „bo Reagan lubił «Gwiezdne wojny»”. Pismak Bob Wilton (Ewan McGregor) dołącza do sierżanta Lyna Cassady’ego (opalony George Clooney) przemierzającego Irak w ramach specjalnej misji. Cała fabuła służy zbudowaniu metafory drugiej wojny w Zatoce Perskiej: dla Heslova była ona szaleństwem zbudowanym na ułudzie; szukaniem wiatru w polu. Zagrożenie jest iluzoryczne, struktura wojskowa śmiechu warta, a wszystkie napięcia ustępują po zażyciu LSD przez cały garnizon. W ostatniej scenie sam Wilton przechodzi zresztą siłą woli przez ścianę i poucza zza kadru, że teraz nadszedł czas, by ludzka rasa sięgnęła pełni swych możliwości.
Humor filmu opiera się na założeniu, że wojsko jest strukturą absurdalną i karmi swych adeptów złudzeniami (że mogą chodzić przez ściany; że da się prowadzić jeepa z przewiązanymi oczami). Dokładnie na tym od zawsze opierała się komedia koszarowa: wycelowana w hierarchię i przywiązana do nieudaczników bądź outsiderów. Ale u Heslova nieudaczników i outsiderów nie ma: wszyscy są tak samo stuknięci, a jedynym papierkiem lakmusowym ich szaleństwa jest Wilton (nijaki McGregor) – nie tyle postać z krwi i kości, co pusta tablica, na tle której popisuje się Cassady, to znaczy George Clooney. Ich wymiany są jak głuche walenie kamieniem o kamień.
Film ujawnia swą małoduszność, ilekroć sięga po wulgarny humor – jednocześnie uparcie broniąc się przed posądzeniami o plebejskość. Szkoda, bo właśnie plebejskość mogłaby go uratować! „Człowiek, który gapił się na kozy” jest najgorszą możliwą hybrydą: filmem dla wykształciuchów z dodanymi w promocji dowcipami o kolonoskopii i podwieszaniu worka z piaskiem na mosznie. Każda linijka dialogu usprawiedliwia swą obecność sprytem (o który zawsze łatwiej niż o dowcip) – a jednocześnie Heslov nie chce i nie potrafi nasycić filmu plebejskim luzem i rozchełstaniem, który przesądził o sukcesie chociażby cudownego „MASHa”.
Smutna rola Jeffa Bridgesa, parodiującego samego siebie z „Big Lebowskiego” (1998) braci Coen, jest najlepszą miarą porażki tego filmu. W założeniu grana przezeń postać jest piękną fantazją o armii z uśmiechniętą twarzą; pogodnym rewersem doktora Strangelove’a. W praktyce, gdy Bridges pod koniec kuśtyka i czym prędzej wychodzi z nowego laboratorium, ma się wrażenie, że to sam aktor ucieka z planu poronionego filmu – i trudno mu się dziwić.